Forum Lunatyczne forum Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

oBłędne Podziemia

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Fanfiki / Lodówka trolla Świreusa
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Sob 19:12, 18 Lis 2006    Temat postu: oBłędne Podziemia

Rzecz pisana w momentach świadomości opacznej. Autorka przeprasza za wszystkie kawałki Sensu, które być może wpadły do środka - nie były zamierzone.
Uprzedzenie dla wrażliwców, co by się nie zdziwili: produkt zawiera antykanon, absurd, surrealizm i herbatę w ilościach nadprogramowych.

Panie Lupin, mam nadzieję, że mi pan wybaczy... Wink





- Tylko popatrz na niego – mruknął Syriusz, nerwowo bębniąc w blat stołu. Od kilku minut pożerał wzrokiem czarnowłosego osobnika, który wędrował wzdłuż regału, poszukując najwyraźniej jakiejś konkretnej książki. Osobnik ów z niejaką wprawą udawał, że nie dostrzega Syriusza, a świat zewnętrzny wraz z inwentarzem obchodzi go tyle, co zeszłoroczny śnieg. – Zachowuje się tak, jakby był udzielnym władcą biblioteki. Widziałeś jaką miał minę, kiedy przekraczał mistyczną granicę działu ksiąg zakazanych?
- Masz obsesję – skwitował Remus, odrywając na chwilę wzrok od książki. – Facet po prostu musi napisać karny esej. Chyba mu nie zazdrościsz, co?
- Jasne, dzięki za wsparcie – Syriusz skrzywił się lekko. – Nie wmawiaj mi, że chodzi o jakiś głupi esej. To jest po prostu jawna niesprawiedliwość!
- Tak, chamstwo i drobnomieszczaństwo – Lupin zironizował natychmiast i z trzaskiem zamknął księgę, którą wcześniej wertował. – Dałbyś sobie wreszcie spokój ze Snapem. Ja naprawdę nie mam ochoty na ślęczenie w tym przybytku do nocy, więc z łaski swojej rusz wreszcie swój arystokratyczny tyłek i pomóż mi przy referacie. Co ja, do cholery, jestem? miłosierny Samarytanin?
- Parszywy egoista – odparował Syriusz i z mimowolnym westchnieniem porzucił obiekt swoich obserwacji. – Powiedz lepiej, że ciągnie cię do kieliszka wódki i tego - jak mu tam? – Proszku Głębszego Widzenia.
Remus zaśmiał się tylko, po czym zniknął w labiryncie regałów. Po chwili wrócił, targając jakieś pokaźne tomiszcze w granatowej okładce.
- Hmm, jakby ci to powiedzieć – zaczął Syriusz. – To raczej nie wygląda na odprężający kryminał.
- Ależ Syriuszku, kto powiedział, że życie musi być pasmem samych przyjemności? – odpowiedział Lupin, kładąc książkę na stole. – Panie, przyjmij te skromne dary od pokornego sługi! – dodał, ukłonił się teatralnie i ruszył w kierunku drzwi.
- Zamierzasz mnie w ramach odwetu zostawić na pastwę losu? – Syriusz z góry znał odpowiedź, ale wolał się upewnić. – Lunatyk!
- Panie, nie jestem godzien przebywać w towarzystwie tak światłej osoby! Zostawiam cię więc sam na sam z ach jakże pasjonującą historią Anglii. Adieu, miłego cierpienia za miliony! – Syriusz chciał się odgryźć, ale już nie zdążył. Remus zniknął za drzwiami, pozostawiając po sobie jedynie smugę ulotnej złośliwości.
- Ja mu jeszcze pokażę! – obiecał pechowy antywielbiciel prac domowych, z odrazą odsuwając od siebie podręcznik.
Remus był człowiekiem co najmniej nietypowym. Na dodatek po kociemu chadzał własnymi drogami i bywał wybitnie nieprzyjemny, gdy ktoś próbował podporządkować go swojej woli. Syriusz nie miał zielonego pojęcia, jak można było takiego typa mianować prefektem!.. Fakt, uczył się całkiem nieźle, ale to nie zmieniało faktu, że nielegalnie warzył odurzające mikstury i wmawiał sobie, że jest drugim wcieleniem Rimbauda.
- Boże, chroń królową! – szepnął do siebie szanowny przedstawiciel rodziny Blacków, po raz tysięczny zastanawiając się, za co w takim razie tak lubi tego poetyckiego wariata. Odpowiedź tradycyjnie umknęła w kierunku dziurki od klucza i zniknęła za zakrętem.
Tymczasem podręcznik w granatowej okładce bynajmniej nie zamierzał zniknąć. Rozsądek podpowiadał, że należałoby się jak najszybciej wziąć do roboty, żeby móc potem zająć się czymś zdecydowanie przyjemniejszym. Na przykład niczym. A jeszcze lepiej niczym z kubkiem herbaty w ręku. Niestety, rozsądek nie był specjalnie zaprzyjaźniony z osobą pana Blacka. Wytrzymał na stanowisku dwie minuty, po czym uciekł spłoszony ciężkimi krokami osobnika, który właśnie wrócił z działu ksiąg zakazanych i usiadł przy jednym ze stolików. Wyprawa po złote runo była udana – czarna, ponura księga świadczyła o tym najdobitniej. Syriusz aż zadygotał z oburzenia i odruchowo sięgnął do kieszeni, w której trzymał różdżkę. Nie umiał nad sobą zapanować, wściekłość miała silniejsze korzenie od karłowatego rozsądku.
Severus Snape nie mógł dłużej udawać, że jest jedynym mieszkańcem świata. Podniósł wzrok znad książki i spojrzał prosto na Syriusza. Wyrazu twarzy mógłby mu pozazdrościć najlepszy pokerzysta.
- Coś ci zaszkodziło, Black? – zapytał spokojnie, nie bez delikatnej kpiny. – Może nie powinieneś tak DUŻO siedzieć nad książkami?
- A coś ty się nagle taki troskliwy zrobił, hę? – odwarknął Syriusz, kątem oka rejestrując pozycję przestrzenną bibliotekarki. Czuł podskórnie, że oto właśnie uczciwie i z pełną premedytacją zarabia na szlaban. – Zamierzasz w przyszłości robić karierę magomedyka? Biedni pacjenci – dodał, mrużąc oczy. - Chociaż w sumie arszenik najskuteczniej uśmierza ból...
Snape nie odpowiedział, ale posiniałe palce zaciśnięte na okładce książki zdradzały zdenerwowanie. Syriusz zawiódł się srogo na swoim talencie prowodyra. Jego wróg najwyraźniej nie zamierzał dać się sprowokować.
„- Czekaj, już ja ci pokażę!” – pomyślał, zagryzając wargi. Brak reakcji ze strony ponurego Ślizgona uznał za obelgę trzeciego stopnia. „ - Co tam szlaban, nie pierwszy i nie ostatni. W końcu uczeń bez szlabanu, to jak...eee... jak hipogryf bez skrzeli. No dobra, to może nie był najlepszy przykład...”
Myśli koziołkowały jak szalone, aż w końcu ułożyły się w konkretne, fosforyzujące wezwanie, którego Syriusz nie omieszkał posłuchać. Natychmiast zerwał się na równe nogi i wyszarpnął z kieszeni różdżkę.
- TARANTALLEGRA! – wrzasnął, zanim siła fachowa w postaci bibliotekarki zdążyła zareagować. Niestety, w ferworze walki zapomniał dobrze wycelować i taneczne zaklęcie trafiło nie w Snape’a, tylko w książkę, którą zawzięcie studiował. Pokaźne tomiszcze wyrwało się z rąk Ślizgona i zaczęło szaleńczo podskakiwać. Syriusz zamarł w pozycji stojącej, Snape skamieniał na siedząco. Ciszę przerwał dopiero pełen oburzenia wrzask pani Pince, która biegła w ich kierunku, roztrącając przy tym książki zalegające na stołach.
- Do dyrektora...! Ja wam.... ja wam....! – niestety, sprawca zajścia i jego niedoszła ofiara nie zdążyli dowiedzieć się, co też pani Pince zamierza z nimi zrobić. Nagle, trafiona zaklęciem książka przerwała taniec, samowolnie się otworzyła i zaczęła dymić. Nie był to, jak się okazało, całkiem zwyczajny dym...

*

- Jas... tfuu! Jasna cholera! – Syriuszowi udało się wreszcie złapać oddech, więc wykorzystał ten fakt tak, jak umiał najlepiej. Wypełzł na brzeg bajora i zaczął przeklinać.
Okolica nie przypominała biblioteki. Nikt o zdrowych zmysłach nie zakładałby przybytku mądrości i ksiąg wszelakich w ogromnej, wilgotnej jaskini z bajorem po środku. Nawet pani Pince – Syriusz nie raz zastanawiał się nad stanem jej zdrowia psychicznego – nie wpadłaby na tak absurdalny pomysł.
- To sen – Black z obrzydzeniem otarł twarz z glutopodobnej, zielonkawej mazi. – Bardzo realny i wybitnie niesmaczny sen. Ponieważ w Hogwarcie teleportacja jest niemożliwa, to nie mogłem z biblioteki dostać się TU. A skoro nie byłem w bibliotece, to najpewniej leżę teraz we własnym, wygodnym łóżku i konkuruję z Jimem w sztuce chrapania. Tak, to jedyny sensowny wniosek.
Wniosek był jedyny i oczywisty, ale niestety, całkiem nieprawdziwy. Syriusz bardzo szybko przestał się łudzić. Wystarczyło, że zobaczył tuż koło siebie zabłoconego do granic możliwości Severusa Snape’a, który właśnie wyłonił się z bajora i nie mógł jeszcze opanować rzężenia. Koszmar koszmarem, ale Syriusz po prostu nie wierzył, że jego podświadomość mogłaby wyprodukować taką wizję. Już chyba teleportacja na terenie Hogwartu wydawała się bardziej prawdopodobną opcją.
- I... idioto! – wydyszał całkiem, niestety, realny Snape, a w jego oczach zamigotały niebezpieczne iskierki. Gdyby nie był aż tak zmęczony, to prawdopodobnie rzuciłby się na Syriusza i zamordował go gołymi rękami. – Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę co narobiłeś?...
Ewidentnie retoryczne pytanie zawisło w powietrzu, a ponieważ nikt na nie zwrócił na nie większej uwagi, z pluskiem zanurkowało w zbiorniku błotnym. Syriusz mrugał, jakby mu mucha wpadła do oka, natomiast Snape tłamsił w sobie jakieś wyjątkowo paskudne przekleństwo. Obaj nie bardzo wiedzieli co właściwie powinni zrobić w zaistniałej sytuacji i obaj bezskutecznie usiłowali ukryć niepewność.
- I co, co takiego narobiłem, hę? – Syriusz nie umiał zbyt długo milczeć, a poza tym wiedział z doświadczenia, że zaczepność świetnie maskuje obawę. – To raczej ty, SMARKERUSIE! Na pewno wszystko świetnie zaplanowałeś i teraz czekasz tylko na sprzyjającą okazję, żeby strzelić mi w tył głowy jakimś Niewybaczalnym. Przyznaj się!
Snape pod wpływem Syriuszowego tonu uspokoił się natychmiast. Wstał, otrzepał się nieco, po czym uważnie rozejrzał się dookoła. Jaskinia była naprawdę ogromna, trudno było nawet dostrzec jej przeciwległą ścianę! Poza tym trupie światło wydobywające się z bajora nie sprawiało raczej przyjemnego wrażenia. Severus był pewien, że jakieś złowrogie siły czają się w półmroku i ich obserwują. Miał tylko nadzieję, że w razie czego, Syriusz pierwszy pójdzie pod pazur, tudzież siekierę.
- Myślisz, że gdybym naprawdę coś planował, to przyznałbym się do tego? – mruknął, ale niespecjalnie interesowało go, czy Syriusz dosłyszy jego słowa. – Wszystko przez czar, który rzuciłeś. Księga musiała źle na niego zareagować...
- Ach księga, tak? – podchwycił Black. – Ciekawe, co też to było i dlaczego o czarnej magii. Za takie zainteresowania powinni na zbitą mordę wywalić cię z Hogwartu.
- Prędzej ciebie – odparował Snape. – Za używanie przemocy w publicznym miejscu.
Znowu zamilkli, tym razem na dłużej. Syriusz dygotał z zimna i usiłował opanować szczękanie zębów. Też czuł, że z jaskinią coś jest nie tak. I bardzo, ale to bardzo brakowało mu różdżki.
- Proponuję oddalić się trochę od tego jeziora – stwierdził Snape. – Mam wrażenie, że na mnie patrzy.
- Kto by tam chciał na ciebie patrzeć? – powiedział Syriusz, ale i on wstał, po czym ruszył za Ślizgonem. – Słyszysz? Tam chyba coś płynie. Jakaś rzeka.
Faktycznie, przez jaskinię musiała przepływać wodna struga, świadczył o tym całkiem wyraźny szmer. Z niewiadomego powodu Syriusz poczuł, że koniecznie trzeba dotrzeć do źródła tego dźwięku, bo tylko tam czeka ratunek. Nie zamierzał jednak zwierzać się ze swoich niemęskich przeczuć największemu wrogowi, dlatego w jego głosie zadźwięczała świetnie wypracowana obojętność. Snape nie odpowiedział, zwolnił tylko kroku, jakby się nad czymś intensywnie zastanawiał.
- No co? – warknął na niego Black. – Zmieniasz zdanie jak panienka przed pierwszą schadzką. Sam przed chwilą mówiłeś, że z tym jeziorem coś jest nie w porządku.
- Tak, ale to właśnie w pobliżu jeziora mogą nas szukać. A tam? – wskazał na nieprzytulną ciemność. – Czort wie, co tam siedzi. Może nawet jest gorsze od tej zielonej mazi.
- Tchórzysz – śmiech Syriusza nie zabrzmiał szczerze. – Mały, strachliwy chłoptaś z ciebie. Jak chcesz, to zostań, ja idę dalej. Przecież ta jaskinia musi mieć jakieś wyjście!
- I tego się właśnie obawiam – powiedział Snape, ale Syriusz już go nie słyszał, bo pełen udanego animuszu ruszył w kierunku szmeru. Wkrótce na tyle oddalił się od jeziora, że jego blade światło przestało oświetlać drogę. Nie zobaczył Snape’a, ale chrzęst szybkich kroków poinformował go, że Ślizgon zdecydował się jednak ruszyć w dalszą drogę. Poczuł się jakoś pewniej z tego powodu, chociaż za nic by się do tego nie przyznał. Szczególnie sam przed sobą.

*

- Hmm?! – w pierwszej chwili Remus nie zrozumiał o co Jimowi chodzi. Jakiś pojedynek? Zniknięcie? Pani Pince w skrzydle szpitalnym? Dopiero kieliszek nielegalnie przemyconej Ognistej zdołał przywrócić mu jasność myślenia. A właściwie odrealnić do tego stopnia, że niemożliwe stało się całkiem prawdopodobne.
- Syriusz i Snape zniknęli. McGonagall nie chce nic powiedzieć, ale wiem, że natychmiast wysłała sową do Dumbledore’a. Coś mi się wydaje, że to jakaś grubsza afera! – Jim nie wyglądał na specjalnie zmartwionego losem swojego zaginionego przyjaciela. Był raczej zazdrosny, że tym razem znalazł się na peryferiach Wielkiej Przygody. – Lunatyk, my MUSIMY coś zrobić!
Remus skrzywił się nieco i odstawił kieliszek na szafkę. Nie bardzo uśmiechała mu się kolejna wyprawa z cyklu jak-to-fajnie-wpadać-w-tarapaty, szczególnie, że jeszcze nie zdążył porządnie odespać poprzedniej. Całkiem słusznie podejrzewał jednak, że Jim nie da mu spokoju i jako ten komar utrapiony będzie dręczyć do skutku.
- Nie miotaj się tak, bo zaraz dostanę oczopląsu – zażądał w końcu, a miał tę właściwość, że potrafił skutecznie schładzać rozemocjonowane umysły swoich przyjaciół. Jim zrobił jeszcze jedną rundkę dookoła stołu, po czym runął na fotel z takim rozpędem, że biedny mebel aż zaskrzypiał ze zgrozy. – No. Bardzo dobrze. A teraz jeszcze raz, powoli i składnie opowiedz, co ten Łapa znowu wykombinował.
Jim westchnął, ale posłusznie zaczął opowiadać całą historię od początku. Remus nie przerywał, słuchał za to bardzo uważni i usiłował zapanować nad irytacją.
- Co za świr! – mruknął w końcu. – Jeszcze żeby trafił w Snape’a, to pół biedy, ale w książkę? Toż takie pomyłki mogą się skończyć tragedią!
- Zdaje się, że ta konkretna już się skończyła. Gdziekolwiek Łapa i Smarkerus trafili – są razem. Wyobrażasz sobie gorsze piekło?...
- Jakie tam piekło – odparł Lupin i uśmiechnął się nieładnie. – Raczej kabaret!

*

- Jakby ci to powiedzieć Black... – w głosie Snape’a zadrgała ironia. – To raczej nie jest podziemny strumień.
Syriusz przezornie nie skomentował.
- I coś mi się wydaje, że dość trudno będzie nam pertraktować z batalionem krwiożerczych... czajników?
- U nas w domu nie było czajnika – mruknął Syriusz, jakby brak urządzenia wodopodgrzewającego w domu Blacków wyjaśniał wszystko i jeszcze więcej. - Kucharka rzucała takie zaklęcie, nie pamiętam... w każdym razie gorące kakao od razu materializowało się na stole.
- Kakao raczej trudno pije się ze stołu – odparł Snape, cofając się odruchowo. Stado stworów z gwizdkami było coraz bliżej, a groźne szumienie zwielokrotniało się zwiastując rychły gwizd. – Ten z pomarańczowym gwizdkiem wygląda na przywódcę, nie uważasz?
Sytuacja była tak absurdalna, że Syriusz nie wiedział, czy ma parsknąć śmiechem, czy gotować się – no tak, całkiem adekwatne porównanie! – do natychmiastowej ucieczki. Coś go jednak trzymało w miejscu, jakaś wewnętrzna przekora, a może po prostu wiara, że wszystko jest tylko i wyłącznie zwariowanym snem. W każdym razie nie ruszał się z miejsca i tylko pochłaniał wzrokiem ogromne, wielokolorowe czajniki, które sunęły po ziemi w ich kierunku. Na samym przedzie podążał czajnik-gigant, czajnik-król ozdobiony ognistym gigantogwizdkiem. To on sapał najdonośniej i w końcu wybuchł gwizdem, który na dobrą chwilę ogłuszył naszych bohaterów. Obaj jednocześnie sięgnęli dłońmi do uszu, usiłując poratować w biedzie niewinne bębenki.
Gwizd całe szczęście bardzo szybko się wyczerpał.
- Przystanęły – stwierdzi Snape, bo faktycznie, gotująca się armia nagle wrosła w podłoże, a wszystkie dźwięki ucichły. Tylko gwizdki wpatrywały się podejrzliwie w dwójkę czarodziejów, jakby zapytywały – Czym jesteście, dziwadła, i dlaczego burzycie nasz spokój?
- Może by z nimi pogadać? – Syriusz bardzo szybko oswoił się z absurdem. – Skoro tu mieszkają, to powinny chyba znać drogę na powierzchnię.
- A jak niby zamierzasz się z nimi porozumieć?...
Black nie odpowiedział, tylko bardzo powoli zaczął się zbliżać do czajnika z pomarańczowym gwizdkiem. Starał się nie robić przy tym gwałtownych ruchów, żeby przypadkiem nie rozsierdzić przeciwnika. Mimo tych wysiłków czajniki znowu zaczęły dyszeć, żaden jednak nie zaatakował.
- O królu! – Syriusz ukłonił się nisko, tak nisko, że o mało przy tym nie runął na ziemię. – My, przybysze ze świata nadziemnego, składamy ci wyrazy szacunku!
- Pfffff? – gwizdnął król, zwracając się do swojej armii. Nie wydawał się być wzruszony pokornym tonem dwunożnego dziwadła.
- Pffff! – odparli zgodnie żołnierze i zanim Syriusz zdążył się zorientować, został otoczony. Zrobiło mu się przy tym bardzo gorąco – metalowe korpusy czajników były rozgrzane do granic możliwości.
- My przecież... Nie mamy złych zamiarów! – krzyknął, ale wszechobecny bulgot skutecznie zagłuszył jego słowa. – Snape!
Snape niespecjalnie nadawał się na bohatera, co to z miejsca przebacza wrogowi wszystkie winy i pędzi z odsieczą. Dlatego nie zdziwi was pewnie jego zachowanie – Ślizgon odwrócił się na pięcie i zaczął biec ile sił w nogach, byle jak najdalej od stada czajników. Nie, żeby był tchórzem. Po prostu uznał, że śmierć przez ugotowanie niekoniecznie jest najlepszym rozwiązaniem. Wolał pozostawić tę przyjemność znienawidzonemu przedstawicielowi rodziny Blacków.

*

- Niestety, sprawdziły się nasze najgorsze obawy – powiedział Dumbledore. McGonagall przestała mieszać łyżeczką herbatę i popatrzyła dyrektorowi prosto w oczy.
- Błędne Podziemia – nie zapytała, stwierdziła fakt. Dumbledore pokiwał tylko głową. – Jeszcze nigdy... w naszej szkole...!
- Zawsze musi być ten pierwszy raz.
- I do tego Black ze Snape’m.! Przecież oni...
- Nie martw się, Minerwo, będą tak zajęci, że nie zdążą się nawzajem pozabijać – Dumbledore uśmiechnął się lekko. – A może nauczą się przy tym czegoś mądrego?
- Przecież może im się stać krzywda! – nauczycielkę oburzył beztroski ton dyrektora. – Podziemia są bardzo niebezpieczne, tyle dziwnych stworzeń, poszukiwacze skarbów, zaginionych opowieści... Musimy działać jak najszybciej!
- Już rozmawiałem ze specjalistami, są dobrej myśli. Wcale nie bagatelizuję sprawy, Minerwo, po prostu mam przeczucie, że wszystko dobrze się skończy. Prawda, że pyszna ta herbata? Cynamonowo-jabłkowa . Bardzo ją ostatnio polubiłem.
Profesor McGonagall nie odpowiedziała, ale surowo zaciśnięte usta świadczyły, że zapewnienia przełożonego do końca jej nie przekonują. Ufała mu jednak, więc powstrzymała się od krytyki. Dumbledore przecież zawsze wiedział, co robi. Dlaczego więc w tym przypadku miało być inaczej?

*

Jim Potter był mistrzem w zdobywaniu informacji. Zawsze wiedział co w trawie piszczy i wszędzie miał jakieś wtyczki. Jeżeli można się było czegoś dowiedzieć – on dowiadywał się pierwszy i zwykle dobrze na tym wychodził. A jak nie, to przynajmniej było wesoło.
Trudno powiedzieć w jaki sposób dowiedział się o Błędnych Podziemiach, skoro ciało pedagogiczne trzymało tę informację w ścisłej tajemnicy. Dowiedział się jednak i był z tego powodu niezwykle usatysfakcjonowany. Trzeba przyznać, że Remus usatysfakcjonowany był trochę mniej, bo w przeciwieństwie do przyjaciela doskonale wiedział czym są Podziemia i jakie niebezpieczeństwo grozi tym, którzy tam trafią.
- Eden abstrakcjonistów – mruknął, gdy Jim nalegał na wyjaśnienia. – Sam kiedyś marzyłem, żeby się tam znaleźć. W Podziemiach wszystko jest możliwe, zdrowy rozsądek na nic się nie przydaje. Na dodatek nikt nie jest w stanie przewidzieć, co też czai się za zakrętem...
- U nas też tak jest – Jim wzruszył ramionami. – Nie rozumiem po co komu do tego jakieś Podziemia?
- O nie, tam jest inaczej. W rzeczywistości abstrakcja kryje się po kątach, w Podziemiach maszeruje środkiem drogi. Trafiają tam ci, co popełnią Czaroabsurd, to znaczy w dziwaczny sposób wykorzystają magię. Widać strzelenie tarantallegrą w Leksykon Najokrutniejszych Trucizn Trzeciego Świata zostało uznane za taki absurd i Syriusz ze Snape’em wylądowali w Podziemiach.
- A jakby popełnić umyślnie ten... jak mu tam... absurd czarowy... – aluzja była tak jasna i oczywista, że Remus znacząco popukał się w czoło.
- Możesz spróbować – stwierdził z przekąsem. – Ale nie licz, że będę cię potem ratował przed krzesłem z głową hipopotama.
Nie mówili już tego wieczora o Podziemiach, ale obaj intensywnie o nich myśleli. Jima trudno było odwieść od raz powziętego zamiaru – gdy tylko usłyszał o niesamowitej krainie, w której znalazł się Syriusz, postanowił zrobić wszystko, żeby tam trafić. Żadne racjonalne argumenty do niego nie docierały, można nawet powiedzieć, że cierpiał na coś w rodzaju wybiórczej głuchoty. Przyswajał tylko to, co chciał przyswoić i co pasowało do toku jego rozumowania. Nie trzeba chyba dodawać, że ów tok nad toki zwinął się w spiralę i niebezpiecznie grawitował ku czystemu szaleństwu.
A Remus? Remus też marzył o, jak się wyraził, Edenie abstrakcjonistów. Nie przeszkadzało mu to zresztą w wygłaszaniu całkiem rozsądnych uwag. Może po prostu w głębi duszy uważał, że Jim nie powinien trafić do Podziemi, bo... bo na to nie zasługuje. W końcu nie jest artystą, nie pali zniczy przed tronem Weny Twórczej...ekhm... w każdym razie niekoniecznie umiałby docenić możliwość picia z czary absurdu.
„- To się nadaje na poemat!” – spointował Lupin swój wywód myślowy, po czym rzucił się na pergamin jak szakal na truchło i na kilka godzin przestał istnieć dla świata realnego.
Następnego dnia wszystko toczyło się w sposób jak najbardziej zwyczajny. Jedyną odskocznią od normy była sowia wiadomość od Petera, który informował przyjaciół, że i owszem tak, wszystko jest w porządku, rodzinne kłopoty wyprostowane, a do Hogwartu wróci zaraz po weekendzie i jak on to wszystko, na litość Boską, nadrobi? W każdym razie z każdego słowa wyzierał optymizm jak na Szczurowatego całkiem pokaźnych rozmiarów, więc przestali się o niego niepokoić. W zamian za to wzmógł się niepokój o Syriusza – grono pedagogiczne milczało jak zaklęte, więc plotkarze mieli rajskie życie. Tyle tylko, że jednej drugiej Huncwotów plotki przestały wystarczać.
Jim zniknął zaraz po transmutacji i wszelki ślad po nim zaginął. Remus nie próbował go szukać, wychodząc z założenia, że ktoś, kto wsiąka niczym kamfora, widocznie nie chce być znaleziony. Dlatego też, nie przejmując się więcej Jimowymi problemami egzystencjalnymi, udał się wprost do niewielkiej komórki na miotły, która służyła mu niekiedy za warsztat twórczy. Fakt, nie było to może miejsce zbyt okazałe, ale za to świetnie nadawało się dla człowieka, który niekiedy miewa napady antyspołecznego nastroju i woli spędzać czas wyłącznie we własnym towarzystwie. Miotły i środki dezynfekujące bywają wtedy przyjemnym urozmaiceniem.
Tego dnia Remus nie czuł wprawdzie odrazy na widok przedstawicieli swojego gatunku, ale za to musiał sobie parę rzeczy dogłębnie przemyśleć. A jak wiadomo chichoty przesadnie wymalowanych czwartorocznych niekoniecznie sprzyjają zawikłanym procesom myślowym.
Komórka przywitała go wielce zachęcającym zapachem, który odurzał lepiej od jakichkolwiek proszków głębszego widzenia. Remus był wdzięczny Filchowi za jego godną uwielbienia znajomość mugolskich detergentów. Dzięki temu nietrudno było zobaczyć wśród mioteł driadę, albo chociaż fauna z wieńcem nenufarów na szyi. Ballady rodziły się same, nie trzeba było nawet specjalnie machać piórem.
- Nie tym razem – mruknął Hogwarcki Rimbaud, sadowiąc się wygodnie wśród szmatek i szmat, której tworzyły przyjemne legowisko. – Muszę się przecież jakoś dostać do Podziemi...
Detergenty zdecydowanie przestały Remusowi wystarczać, potrzebował silniejszej podniety. Dlatego, niejako wbrew sobie, zaczął poważnie zastanawiać się nad sposobem przeniesienia się do Błędnych Podziemi. Nie był jednak do końca przekonany, czy to aby na pewno jest dobry pomysł. Coś mu mówiło, że ta wyprawa może się skończyć co najmniej nietypowo...
- Czaroabsurd, czaroabsurd... – mówił dalej, trochę do siebie, a trochę do swojej ulubionej miotły, która wprawdzie nie odpowiadała, ale za to świetnie umiała słuchać. – Brzmi to może dość głupio, ale faktycznie można by zaryzykować. W końcu raz się żyje, prawda?
Miotła miała podobne zdanie na ten temat.
- Chociaż coś mi się wydaje, że to byłoby za proste. Przecież w takim układzie każdy mógłby się dostać do Podziemi i diabli wzięliby elitaryzm. O nie, pewnie wszystko zależy od wyobraźni. Jak ktoś nie umie wyłączyć rozsądku, to może się wypchać i postawić na półce, bo i tak nic nie zdziała. Ciekawe, co też wykombinował Jim?
Tak, w ostatnich słowach kryła się nutka zazdrości. Powiedziałabym nawet, że znalazłoby się tych nutek na tyle dużo, że ktoś utalentowany muzycznie mógłby skomponować całkiem zgrabnego menueta. Remus miał talent, ale jak na razie nic mu to nie dawało. Jim natomiast urodził się w niedzielę i od tamtej pory nie zobaczył jeszcze pecha na horyzoncie. Nawet faktu, że pewne rudowłose dziewczątko systematycznie odrzucało jego zaloty, nikt nie wiązał z kategorią złowrogiego fatum. I tak wszyscy wiedzieli, że Lily w końcu ulegnie, chyba nawet sama zainteresowana przeczuwała swoją rychłą porażkę. Jim po prostu nie wierzył, że cokolwiek mogłoby mu się nie udać, a ta wiara dodawała mu skrzydeł. Remus wielokrotnie chciał uszczknąć z tych skrzydeł chociażby pióreczko, ale niestety, ktoś musi płakać, żeby śmiać mógł się ktoś. Równowaga, to największa złośliwość świata przyrody.
- Skubaniec pewnie trafi tam przede mną... – Lunatyk nie miał wątpliwości, że życie jest wybitnie niesprawiedliwą instytucją. – Trzeba, trzeba... a gdzie w ogóle jest mój blaszany kieliszek?
Połączenie z umysłem zostało skutecznie przerwane i Remus odpłynął w przyjemne półistnienie – skutek dłuższego obcowania z mugolskimi detergentami. Nie raz mu się to w przeszłości zdarzało, czasem nawet na zajęcia chodził w stanie cokolwiek zamglonym. Żeby było ciekawiej, właśnie wtedy zdobywał dla Gryffindoru najwięcej punktów, a ze sprawdzianów najwyższe noty. Potem wprawdzie niewiele pamiętał, ale ranking Domów mówił swoje. Chyba tylko McGonagall podejrzewała, że w tym zdolnym i inteligentnym uczniu drzemie coś niepokojącego, ale nawet ona nie wpadłaby na płyn do mycia podłóg.
- Blaszany kieliszek? – Remus podniósł się z podłogi i potoczył w kierunku drzwi. Czuł, że tego wieczora Hogwart należy wyłącznie do niego.

*

- Pijany? Pani profesor, jak pani może coś takiego insynuować! – Jim dyskretnie podtrzymywał Remusa i modlił się w duchu, żeby ten wariat nie zaczął recytować Villona w oryginale. – Po prostu...eee... źle się poczuł. Czasami cierpi na silne migreny, pani wie, delikatny organizm...
- Migreny – powtórzyła Minerwa McGonagall. Jej ton zwiastował burzę z piorunami i kilkutygodniowy szlaban.
- Ależ oczywiście! W zeszłym miesiącu tak biedaczek cierpiał, że przez dwa dni nie był w stanie ruszyć się z łóżka! Niestety, taki się już urodził, z genami nie można walczyć...
- Panie Potter, przepowiadam panu etat w ministerstwie magii. Pańska elokwencja jest porażająca! – mruknęła McGonagall ironicznie. – Co nie zmienia faktu, że nie dałabym za tę wersję wydarzeń złamanego knuta. Czyż nie mam racji, panie Lupin?
Remus uśmiechnął się obłąkańczo, ale ku ogromnej radości Jima nie odpowiedział.
- Pani profesor, bardzo miło się gawędzi, ale biedny Remusek tak cierpi!... – Jim postawił w końcu wszystko na jedną kartę. – Jeśli to pani nie przeszkadza, odprowadzę go do pokoju. Boję się, że mógłby sobie zrobić krzywdę po drodze...
- Och, w to nie wątpię – odparła McGonagall. – Od bólu głowy faktycznie mogą się poplątać nogi. Mogę się założyć, że wszystko przez te neurony.
- Neuro-co? – powiedział Jim i momentalnie zrozumiał, że nie powinien dawać się wciągnąć w żadne dysputy natury biologicznej. – Tak, tak, to na pewno te neuraki. One zawsze robię nam głupie kawały. Przepraszam, możemy?...
- Idźcie – z rezygnacją machnęła ręką. – Mam nadzieję, że jutro Remus poczuje się... lepiej – nie mogła sobie odmówić małego sarkazmu na zakończenie. Oczywiście wiedziała, że to niepedagogiczne i niewychowawcze, ale miała słabość do Pottera i postanowiła tym razem mu darować. Jemu i temu poecie od siedmiu boleści, któremu nigdy nie mogła udowodnić pijaństwa, chociaż próbowała niejednokrotnie. Nawet teraz – wdziała przecież, że ledwo trzyma się na nogach! – magiczny alkomat milczał jak zaklęty. Czym się ten smarkacz odurzał?... Postanowiła sobie solennie, że następnym razem znajdzie odpowiedź na to pytanie...

*

Gdy tylko McGonagall zniknęła na schodach, Jim przestał bawić się we współczującego przyjaciela. Z całej siły potrząsnął Remusem, a potem, gdy pierwszy sposób zawiódł na całej linii – dał mu w pysk. Całe szczęście nikt akurat nie przechodził korytarzem, bo też mógłby przypadkowo oberwać. Jim, urodzony optymista, rzadko bywał naprawdę wściekły, ale jak już się rozkręcił, to zatrzymanie go graniczyło z prawdopodobieństwem skonstruowania perpetuum mobile.
- Czyś ty na mózg padł? – pytania retoryczne szybowały w powietrzu jako te ogniste strzały. – W końcu naprawdę cię wywalą, a ja pójdę pod nóż zaraz po tobie. Remus, do ciężkiej i pękatej cholery, czy ty rozumiesz co do ciebie mówię?
Remus zachwiał się i miękko zsunął na posadzkę. Z rozbitej wargi kapała krew.
- No przepraszam, no. Musiałem, bo siła argumentu na ciebie nie zadziała – mruknął Jim trochę spokojniej. Skonstruowanie perpetuum mobile jest mało prawdopodobne, ale jednak możliwe. Przynajmniej teoretycznie. – Gdzieś miałem chusteczkę...
Chusteczka była brudna, jakby ją ktoś wyprał w bajorze (zdolności Jima w zakresie prac domowych balansowały w okolicach zera), ale ostatecznie nadała się do przetarcia rany. Na dodatek specyficzny, błotny zapach zapalił w oczach Remusa pierwsze światełka trzeźwości. Pechowy wielbiciel detergentów nie odzyskał jeszcze równowagi psychicznej, ale można było mieć nadzieję, że ta powróci z wygnania najbliższym pociągiem.
- Zawsze-tam-gdzie-ty – Jim jęknął, bo miał dziwne wrażenie, że jego nadzieje rozsypują się w proch i Remus w dalszym ciągu majaczy. Może pociąg miał opóźnienie i trzeźwość będzie musiała jeszcze trochę poczekać? – Zawsze-tam-gdzie-ty! – powtórzył Lupin i zerwał się na równe nogi, jakby jakaś tajemnicza siła dodała mu skrzydeł. – Jak ja mogłem na to nie wpaść?!
- Kiedyś dostanę przez ciebie zawału – odparł Jim i przypomniał sobie, że jest na Remusa wściekły i śmiertelnie obrażony. – Idziemy do pokoju, jazda. I najlepiej nic już nie mów, bo znowu ci przywalę i tym razem nie będę delikatny...
- Jim, nie rozumiesz? – Remus nie dawał za wygraną. – Zawsze-tam-gdzie-ty, Slughorn kiedyś nam o tym wspominał! Wypijesz i znajdziesz się tam, gdzie aktualnie przebywa osoba, o której myślisz. Proste, banalnie proste!
- Wybacz, ale w dalszym ciągu nic nie kapuję – warknął Jim, coraz mniej pewny gruntu pod nogami. - Bredzisz, czy mówisz serio?
- Jak najbardziej serio! – parsknął Remus. – Chodź, musisz mi pomóc. Potrzebny mi twój fenomenalny dar perswazji.

*

- Zwariowałeś – w głosie Jima zabrzmiała autentyczna panika. – Nie myślisz chyba, że tak po prostu do niej podejdę? „Część Lily, masz czas? Bo widzisz, chcemy się z kumplem przenieść do Błędnych Podziemi, a nie bardzo radzimy sobie z warzeniem eliksirów, więc może zechciałabyś nam pomóc?”
- Pięknie, tylko wykreśl z wypowiedzi te Błędne Podziemia. Zupełnie niepotrzebnie wzmagają efekt dramatyczny – odparł Remus tonem profesora, który niekoniecznie przepada za prowadzeniem dyskusji z opornymi studentami.
- Chwileczkę – Jim nie dawał za wygraną. Gruba Dama, przed której portretem debatowali, zamruczała przez sen, po czym zapadła w jeszcze głębszy letarg. – Luniak, toż po nocach warzysz jakieś dziwne eliksiry odurzające, więc...
- Nie Jim, nie mógłbym – przerwał Remus. – To naprawdę skomplikowana rzecz, a wolałbym nie ryzykować rozszczepienia czy innych równie przyjemnych efektów ubocznych. Dlatego z łaski swojej puść mój rękaw i wejdźmy wreszcie do pokoju wspólnego.
Ogień w kominku buzował tak zachęcająco, że salon Gryffindoru pękał w szwach. Jim nerwowo przełknął ślinę – już sama rozmowa z Lily (od której dzień wcześniej dostał porządną odprawę) wydała mu się koszmarem, ale chętnie zgodziłby się na taki koszmar, gdyby tylko nie trzeba go było rozgrywać przed oczami ciekawskiej widowni. Cóż, okoliczności zdecydowanie nie sprzyjały. Pogrążeni w dysputach i lekturze Gryfoni zajmowali każdy, zdatny do siedzenia, fragment przestrzeni. I zapewne byliby szczęśliwi z każdej rozrywki, chociażby z efektownej kłótni w wykonaniu Lily Evans i jej nieszczęsnego absztyfikanta.
- Najpierw się naćpasz, a potem ja muszę cierpieć – syknął Jim do swego towarzysza, ale posłusznie ruszył w kierunku rudowłosej dziewoi, która rezydowała na jednym z foteli i przeglądała księgę zaklęć.
Nie była piękna. Właściwie, to jej uroda przedstawiała się bardzo przeciętnie, co nie przeszkadzało jednak romantycznie usposobionym małolatom w pisaniu wierszy i wyśpiewywaniu ich pod oknami jednego z dziewczęcych dormitorium. A było to wyzwanie nie lada, z tej przyczyny, że wymagało doskonałej koordynacji ruchów. Wbrew pozorom nie jest łatwo grać na gitarze siedząc okrakiem na miotle. Niejeden amator wdzięków panny Evans przypłacił amory wizytą w skrzydle szpitalnym, przyprawiając Poppy Pomfrey o nerwicę serca. W końcu jak często można składać złamane kończyny tym samym delikwentom? Jim, całe szczęście, nie śpiewał, ale gargulce mieszkające tuż na dormitoryjnym oknem znał po imieniu, a nawet był wtajemniczony w ich rodzinne sekrety.
Miał wrażenie, że zanim dotrze do fotela, zostanie zmasakrowany przez któregoś z wielbicieli Lily. Normalnie nie odważyliby się na jawną reakcję, ale wieść o tym, że wypadł z łask królowej, poszybowała w eter i teraz nawet pierwszoroczni wiedzieli co w trawie piszczy. „ Merlinie, za co ja się muszę tak męczyć?” – pomyślał, nie bez metafizycznej refleksji. Że też Luniak nie mógł wpaść na mniej inwazyjny pomysł...
- Słuchaj, Evans, mam do ciebie sprawę – zaczął, udając, że absolutnie nie zauważa wrogich spojrzeń, a sama Lily obchodzi go w stopniu znikomym.
- Odsuń się, Potter. Zasłaniasz mi światło – dziewczyna machnęła ręką, jakby odganiała natrętną muchę. Nie raczyła oderwać oczu od książki.
- Posłuchaj Lily, to naprawdę ważne. Chodzi o Syriusza – Jim nie zamierzał dać za wygraną. – Chyba nie chcesz, żeby przez wieczność tułał się po Błędny... – ugryzł się w język, przypominając sobie ostrzeżenie Lupina. Ale widać i nieostrożność czasem przynosi pozytywne skutki, bo dziewczyna spojrzała na niego z ciekawością. Oczywiście szybko przybrała minę a-cóż-mnie-to-może-obchodzić, ale nie była w stanie całkowicie ukryć pierwszego wrażenia. Potter uśmiechnął się w duchu, wyczuwając sprzyjającą koniunkturę.
- McGonagall powiedziała, że dyrektor wezwał fachowców. Syriuszowi nic nie grozi, zresztą zasłużył na karę, trzeba było nie rzucać zaklęć w bibliotece!
- To znaczy, że nam nie pomożesz? – Jim, jeśli chciał, umiał być naprawdę przekonywujący. Niestety, nie na wszystkich działały jego błagalne spojrzenia.
- Nam? – Lily uniosła brew do góry.
- No, mnie, Syriuszowi, Remusowi...
Lupin od razu domyślił się, że o nim mowa i zaklął po cichu. Czuł do panny Evans instynktowną awersję i jeśli mógł – unikał jej jak ognia. Być może podświadomie zdawał sobie sprawę, że ona bynajmniej nie podziela tej niechęci i napawało go to niesprecyzowanym niepokojem. Stanowczo nie chciał z Lily rozmawiać, wolał tę misję pozostawić Jimowi. Miał nadzieję, że nie będzie musiał biec na odsiecz, bezpieczne oddalenie odpowiadało mu zdecydowanie bardziej.
- Remusowi? – w głosie Lily zabrzmiało wahanie. – A czegóż to pan Lupin może sobie ode mnie życzyć?
- Tego samego, co ja – zaperzył się Jim. – Chodź, lepiej będzie, jeśli porozmawiamy na osobności.


*

Nieczynna toaleta Jęczącej Marty bywała przydatna do różnych celów. Niekoniecznie zgodnych z pierwotnym założeniem. Trójka konspiratorów, na ten przykład, wybrała się tam dla dopełnienia magicznego obrządku. Jim miał wielką nadzieję na tańce przy świetle księżyca, ale jak na złość trudno było księżyc uświadczyć w łazience, a na dodatek Lily wcale nie zamierzała pozbywać się swojego odzienia wierzchniego. Całe szczęście panu Potterowi wyobraźni nigdy nie brakowało, więc mógł z całym spokojem oddawać się kontemplacji, w czym wspomniane wyżej odzienie specjalnie mu nie przeszkadzało.
Remus natomiast, niestety trzeźwy i niestety boleśnie świadomy tego faktu, siedział jak na szpilkach i marzył o klinie. W jego głowie całe stado satyrów pląsało radośnie przy dźwiękach bałałajki. Księżyc świecił, i owszem, w oczach. Utrudniając nie tylko widzenie, ale i koncentrację.
- Możesz mi podać buteleczkę wywaru z miłostki? – mruknęła Lily, pochylając się nad kociołkiem. – Nie, to drugie. Dzięki.
- A miłostka, to nie jest przypadkiem na zakochanie? – ocknął się Jim, rejestrując, że substancja warzona przez pannę Evans przybiera podejrzanie różowy kolor.
- Świetnie, pięć punktów dla Gryffindoru – zakpiła Lily. – Ewidentny przykład wybiórczości w słuchaniu. Przecież tłumaczyłam, Potter, że miłostkę przede wszystkim wykorzystuje się do tak zwanych „mikstur przyjaznych”. Miłosne odurzenie, to tylko skutek uboczny. Jakbym chciała, żeby ktoś się we mnie zakochał, hmmm, powiedzmy, że Remus, to musiałabym użyć dużo większej dawki.
Remus postanowił zignorować aluzję. Zresztą tupot satyrów pochłaniał go do tego stopnia, że ignorowanie świata zewnętrznego nie sprawiało mu najmniejszego problemu.
- No, gotowe – westchnęła Lily. – Nie wiem po co wam w ogóle pomagam, jak się McGonagall dowie, to wszyscy wylecimy. Nie ruszaj, Potter, bo przewrócisz kociołek! Sama wam naleję. Aaa! – krzyknęła, zanim zdążyli wypić swoje porcje. – Tylko nie zapomnijcie o najważniejszym! Musicie cały czas myśleć o Syriuszu, to działa na zasadzie proszku Fiuu. Powinno zadziałać, chyba, że nastąpią jakieś nieprzewidziane komplikacje...
- Ha – zareagował Remus. – Czyli jednak komplikacje. Teraz już wiem czego mi brakowało do szczęścia.
- Bardzo zabawne, Lupin – skrzywiła się Lily. – Mam nadzieję, że nie będzie trzeba zbierać waszych kończyn po różnych kontynentach, wolałabym nawet o tym nie myśleć. Co nie zmienia faktu, że pierwszy raz warzyłam ten eliksir i nie mam zielonego pojęcia, czy wszystko jest tak, jak być powinno.
- Nie marudź, Mistrzu Eliksirów – nerwowy śmiech Jima jakoś nie dodał Remusowi otuchy. – Mmmm, apetycznie pachnie! Możemy zaczynać?
- „Szedłem pod niebiosami, wierny ci o Muzo! Oj! La la! Co za miłość widziałem w marzeniach!” (1) – mruknął Remus, łyknął różowawy napój i zniknął. Jim kątem oka zarejestrował mgliste spojrzenie Lily, po czym wziął przykład ze swojego kompana.
- Arrivederci! – pożegnanie przefrunęło przez łazienkę, a potem z pluskiem i chlupotem zakończyło żywot w jednej z umywalek.


(1) A. Rimbaud, Moja bohema, tłum. J. Tuwim

*

Bardzo szybko Remus doszedł do wniosku, że błyskawiczna myśl – ciekawe, czy Snape jeszcze żyje? – nie była najlepszym pomysłem. Przynajmniej nie w chwili konsumpcji magicznego eliksiru.
- Tylko ciebie tu jeszcze brakowało, Lupin – głos Snape’a bynajmniej nie zabrzmiał przyjaźnie. – Mógłbyś zejść z mojej nogi?
Eden abstrakcjonistów z Severusem w środku momentalnie stracił ów delikatny, modernistyczny urok. Remus niechętnie ruszył się z miejsca, a jeszcze niechętniej przyjął do wiadomości, że oto właśnie za jedynego towarzysza ma Ślizgona, który niespecjalnie nadaje się do prowadzenia rozmów na wysokim poziomie ogólności. Jim wsiąkł w niebyt, prawdopodobnie w towarzystwie Syriusza. I – znając życia – obaj trafili w najgorsze z możliwych miejsc, w całkiem nieodpowiednim czasie.
- Zdaje się, że tak łatwo się mnie nie pozbędziesz, Snape – stwierdził Remus, usiłując oswoić oczy z panującym dookoła mrokiem. – Dlatego chyba lepiej będzie, jeśli od razu powiesz mi o co w tym wszystkim chodzi...

*

- Czajnik – Jim zaśmiał się obłędnie. – O, drugi. Patrz, a ten ma kaczki na brzuchu!
- To są gęsi – mruknął Syriusz, chowając twarz w dłoniach.
Siedzieli w niedużej klatce, odpowiedniej co najwyżej dla jednej osoby niezbyt pokaźnych gabarytów. A tymczasem było ich dwóch i bynajmniej nie należeli do ułomków.
- Wiesz co, Jim? – w głosie Syriusza zabrzmiała z trudem tamowana irytacja. – Ja rozumiem, że chciałeś mi pomóc. Ale dlaczego, do czorta, teleportowałeś się WEWNĄTRZ klatki? Nie można było trzy metry dalej?
- Wtedy wpadłbym na tego z zielonym uchem, widzisz? – Jim przed paniką bronił się łagodną odmianą wariactwa. – Zresztą ja się wcale nie teleportowałem, to był eliksir. Nie miałem żadnego wpływu na miejsce lądowania, Lily powiedziała, że po prostu mam o tobie myśleć. No i jestem.
- Czuję – warknął Łapa. – Jak będziesz tak podskakiwał, to za moment wybijesz mi oko kolanem. Jakbym i bez tego nie miał dość kłopotów...
- A nie możesz się spsić? Byłoby nam wygodniej.
- Sam się spsij, jeleniu zatracony! Nie mogę, nic z naszych czarów nie działa w Podziemiach. Ugotują nas i tyle będziemy mieli radochy. Gorąca kąpiel w bąbelkach. O widzisz, szykują gar. To chyba jakiś element obrzędu.
- Wiesz co, Syriusz, mógłbyś być milszy. My tu narażamy zdrowie i życie, żeby cię ratować, a ty...
- Chwila moment – przerwał Black. – Jakie „my”? Kto tu jeszcze trafił?
- No jak to kto? – stęknął Jim, usiłując tak się usadowić, żeby zajmować sobą jak najmniej miejsca. – Lunatyk oczywiście. A właśnie! Ciekawe gdzie się podział. Może to jakiś efekt uboczny?
- Jaki znowu efekt uboczny? Na Merlina, Jim, ty się lepiej módl, żeby Remus nas znalazł! Bo jak nie, to marchewka, pietruszka i gul-gul.
- Wariujesz – skrzywił się Jim. – Przecież wiesz, że nienawidzę rosołu.


*


- Czajniki – powtórzył Remus, rozsmakowując się w tym słowie, jak w czekoladowym budyniu. Szczególnie apetyczny był akcent – łaskotał w język, a potem łagodnie spływał do gardła. – Potem zwiałeś i nawet nie masz wyrzutów sumienia. Zawsze wiedziałem, że rozsądny z ciebie gość!...
Snape wzruszył ramionami, nieufnie ślepiąc w kierunku Lupina. Nie miał pojęcia, czy ten dziwak mówi poważnie, czy też kpi w żywe oczy. Nigdy nie wiedział co myśleć o tym nietypowym Gryfonie i dlatego darzył go szczególną antypatią. Jima i Syriusza po prostu nienawidził, Remus natomiast budził w nim mimowolny respekt i to właśnie było najgorsze! Bo niby skąd ten respekt, dlaczego? Snape nigdy nie ufał gryzipiórkom, najchętniej topiłby ich w gorącej smole, od czasu do czasu dorzucając pierza, więc nie w tym tkwiło sedno sprawy. Nie lubił poezji, więcej, serdecznie jej nie znosił! Był samą prozą życia, upaćkaną w bólu egzystencji, do którego zresztą nie zamierzał się przyznawać. Dlatego specyficzna aura unosząca się nad Lupinem działała mu na nerwy, szczególnie, że w tym pozornie naiwnym chłopaczku wyczuwał upór bliźniaczo podobny do własnego.
- Ale widzisz, Snape – ciągnął Lupin, ignorując zaciekłe milczenie towarzysza. – Ja nigdy nie byłem rozsądny. Dlatego obawiam się, że za moment wyjdziemy z bezpiecznej kryjówki i pobawimy się w rycerzyków.
- My? – warknął Severus, czując, że jego opór ma nikłą szansę przetrwania.
- A co, zamierzasz tu czekać na koniec świata?
Nie zamierzał, oczywiście, że nie zamierzał. Ale nie miał też ochoty nadstawiać karku za jakiegoś... Blacka! Gdyby chociaż trochę interesował się dramatem, to bez wątpienia pomyślałby o konflikcie tragicznym i ironii Losu.
Poprawka, o ironii myślał. Miał ochotę całkiem ironicznie utopić Lupina w bajorze. Niestety, bajoro było daleko, mniej więcej dziesięć metrów od obozu czajnikowych potworów.
- Powietrze aż gęstnieje od wątpliwości! – uśmiechnął się Lupin. – Ale nie martw się, podam ci pomocną dłoń. Tudzież pięść. Pamiętaj, że absurd, to moje drugie imię, a bywam wybitnie przekonujący, jeśli mi na czymś zależy...
- Motyw przyjaźni, to znakomity materiał na epitafium – odmruknął Snape, podnosząc się z ziemi.

*

Obóz czajników dymił. Gorąca para unosząca się znad olbrzymiego gara rozpełzała po okolicy, jakby chciała wyśledzić wszelki wrogi element kryjący się po grotach. Remus obawiał się w duchu, że to wcale nie musi być zwykła para. Zwykła para zwykle nie nuci „Międzynarodówki”.
- W zasadzie to interesujące – powiedział, usiłując zignorować uporczywy podkład dźwiękowy. – Z etnologicznego punktu widzenia. No wiesz, obrzędy, kultowe gwizdanie, przyzwanie Boga Herbaty...
- Masz jakiś konkretny plan, czy będziemy improwizować? – przerwał mu Snape. – Bo jak improwizacja, to pójdę na długi, zdrowotny spacer. Najlepiej w kierunku wyjścia.
- Tu nie ma żadnego wyjścia – odparł Lupin. – Możesz tylko wejść na odwrót.
Snape nie skomentował. Jego mina powiedziała wszystko. A może nawet więcej.
- I wiesz co? – Lupin uśmiechał się tak radośnie, jak dziecko, które właśnie znalazło kasztan. – Myślę, że z tym Bogiem Herbaty, to wcale nie jest taki głupi pomysł...

*


Bóg Herbaty szybko doszedł do wniosku, że nie lubi ludzi. Nie, żeby nie był tolerancyjny!... Po prostu wpadał w skrajne rozdrażnienie, gdy ktoś zmuszał go do działania o piątej po południu. Uważał, że to całkiem nieetyczne, a na dodatek zupełnie nieładne – w końcu to była jego osobista, herbaciana godzina! Kalanie jej nadprogramowym działaniem pachniało przymusem, od przymusu natomiast Bóg Herbaty dostawał wysypki.
- Nie rozumiem, co ja mam z tym wszystkim wspólnego – powiedział, wyglądając z kubka, który dzięki ewidentnej złośliwości Losu zmaterializował się w dłoniach niedorosłego przedstawiciela ludzkiego gatunku. – Jestem Bogiem Herbaty, do stu tysięcy dziurawych imbryków! Z takimi sprawami, to do Boga Wariatów i Obłąkańców, zdaje się, że przyjmuje codziennie o godzinie dwudziestej piątej minut dwadzieścia...
Drugi ludź skrzywił się bardzo nieładnie, ale Bóg Herbaty zignorował ten jawny wyraz dezaprobaty. Zresztą musiał bardzo uważać, żeby nie wypaść z kubka, bo jego oprawca szedł tak niedelikatnie, że herbata chlupała na wszystkie strony, zagrażając i samemu Bogu. Bogu, który – jeśli już o tym mowa – nie zamierzał ginąć śmiercią tragiczną, rozbijając czerep o któryś z głazów zdobiących Podziemia. Ze śmiercią zawsze było dużo problemów, papierkowa robota, kolejki w urzędzie... Nie, ta opcja zdecydowanie nie wchodziła w grę!
- A tak w ogóle, to ja protestuję! – pisnął, wczepiając palce w skraj kubka. – To nielegalne! Nie można tak po prostu materializować boga! Wsadzą cię za to, jak mi moja Lipton miła, tajne służby, to nie przelewki! Gdyby każdy bawił się w Podziemiach wyobraźnią, to już dawno gralibyśmy z mamutami w domino...
- Mógłbyś się na chwilę przymknąć? – mruknęło czarnowłose indywiduum, które od dłuższego czasu nie widziało z bliska szamponu. Bóg aż się zatchnął ze złości. Cały tak napęczniał i poczerwieniał, że aż zapachniało cynamonem, a wiadomo przecież, że cynamon zwykle zwiastuje jakieś nieszczęście.
- Snape, to raczej ty mógłbyś być milszy dla naszego gościa – odparł ten, który niósł kubek i rozlewał jego cenną zawartość. – Miałeś go zabawiać kulturalną rozmową, o żadnym warczeniu nie było mowy!
- Lupin, przysięgam, że jak tylko wrócimy do Hogwartu, to...
- To co mi zrobisz? Utopisz w herbacie?
Bóg Herbaty nie miał ochoty na wysłuchiwanie kolejnej kłótni, zresztą interesował go przede wszystkim jego własny los, a nie zagrożony żywot Oprawcy o Szaleńczym Kroku. I co to jest, na wszystkie torebki świata, ten cały Hogwart?
- Spokojnie. Myślę, że powinniśmy porozmawiać spokojnie i rozsądnie – Bóg Herbaty wziął głęboki, acz całkiem nierealny oddech; postanowił zmienić taktykę. – Ja naprawdę nie nadaję się na negocjatora i nigdy nie zadaję się z tymi wulgarnymi... czajnikami. To dzikie bestie, gdzie ja z moją kulturą osobistą, z szykiem i urokiem osobistym ...
- Jesteś od herbaty? – przerwał mu ludź czarnowłosy.
- No tak, ale...
- A czajniki służą do przygotowywania herbaty?
- Tak, ale...
- To w czym problem?
Taktyka „na spokojnie” zawiodła. Bóg Herbaty nie mógł powstrzymać się od rozpaczliwego pisku, który zresztą w połączeniu z zamaszystym krokiem Nosiciela Kubków zaowocował potężnym chlupnięciem. Teraz Bóg Herbaty nie tylko był wściekły. Był też całkiem przemoczony, co dodatkowo pogłębiło jego irytację.
- Zagadałeś mnie, mości ludziu! - prychnął, gdy tylko udało mu się ponownie wydostać na powierzchnię. – Dałem się podpuścić, przyznaję. Tyle tylko, że fakt istnienia cienkiej nici podobieństwa między moim fachem, a tymi barbarzyńskimi czajnikami niczego nie zmienia. Naprawdę nie nadaję się na negocjatora, ja jestem spokojny, bezkonfliktowy Bóg, ja nie mogę się tak stresować!
- A czy ktoś mówił o negocjowaniu? – uśmiechnął się Nosiciel Kubków i przyspieszył kroku. – Myśleliśmy raczej o maleńkim... polowaniu. No wiesz, jak na mustangi.
- Mam łapać czajniki na lasso?... – Bóg Herbaty uderzył się w czoło. Teraz był już przekonany, że trafił w ręce szaleńców.

*


Dostojny król Pfffblbl III zasiadł na uprzednio przygotowanym tronie i gwizdnął na znak, że widowisko można zaczynać. Szczerze mówiąc nie był specjalnie zadowolony z ofiar – miały za mało kończyn i nie umiały się odpowiednio wić w boleści. Jaka jest przyjemność w gotowaniu istot, które nie są w stanie docenić kunsztu etatowego kata, zatrudnionego specjalnie na tę okoliczność?... Niestety, władca musiał przyznać, że w Podziemiach o odpowiedni gatunek ofiar było coraz trudniej, więc do obrzędów ku czci Wielkiego Czajnika trzeba było używać substytutów. I tak wszyscy byli zadowoleni, że te dziwaczne dwunożne stwory zjawiły się w odpowiednim momencie, bo pesymiści już-już przewidywali, że skończy się na daniu jarskim z podwójną porcją gotowanej marchewki.
- A pffff! – oświadczył król, po czym łaskawie skinął na młodszego kapłana, który przechylił się nieco, dolewając wrzątku do obrzędowego gara. Zaraz potem kilka nadobnych czajnikówien odzianych w wieńce, przyniosło warzywa, które czym prędzej wkrojono do zupy.
Brakowało tylko ostatniego składnika.
Składnik ów, powoli zaczynał sobie uświadamiać tragizm swojej sytuacji. Świadomość ta nie była przyjemna, oj nie, szczególnie, że ratunek, nagły i zakończony tryumfem, stawał się coraz mniej prawdopodobny.
- Nie zdąży – powiedział Syriusz tak bezbarwnie, że obrażone kolory spłynęły na ziemię i tuż przed klatką utworzyły tęczową kałużę. – Pewnie siedzi w jakiejś jaskini i układa poemat o naszym tragicznym losie. Niech go dyjabli porwą!
- Sen, tralala, sen, to wszystko sen, tralala! – zanucił Jim, pogrążając się w coraz większym odrealnieniu. Syriusz westchnął. Od dłuższego czasu miał wrażenie, że mówi do ściany. Na dodatek zazdrościł przyjacielowi niepełnej świadomości – sam nie miał złudzeń. Uwierzył, niestety, że wszystko dzieje się naprawdę, a do słodkiej niewiary nie było już powrotu.
- Ocknij się, do czorta, musimy uciekać! Niech no tylko otworzą klatkę, to ja im do... – Syriusz utknął w połowie słowa, prowadząc niekończący się monolog z własnym strachem. Utknął nie dlatego, że strach wreszcie zdecydował się odpowiedzieć, wybijając go tym samym z rytmu. Nie, powód był zdecydowanie bardziej zewnętrzny. Po prostu obrzędowe przygotowywanie zupy dobiegało końca i potworny bulgot uzmysłowił Syriuszowi, że do dania pokazowego brakuje już tylko ofiary głównej. Sztuk dwie.
- I to by było na tyle – mruknął Syriusz i postanowił, jak na przedstawiciela szlachetnego rodu przystało, zginąć z honorem. Przedtem oczywiście położywszy trupem jak największą ilość wrogów – żeby broń Merlinie nikt nie pomyślał, że jeden z Blacków dał się poprowadzić jako ta owca na rzeź. – Niech moc Avalonu będzie ze mną! Jim, mogę liczyć na twój miecz?
Jim uśmiechnął się, zabełkotał coś na temat czekoladowej żaby i... zemdlał. Dobrze, że pewna rudowłosa dziewoja nie mogła być świadkiem tak haniebnego zachowania. W przeciwnym razie losy świata magii wyglądałby zupełnie inaczej.
Kraty podniosły się, ale zanim Syriusz zdołał uczynić jakikolwiek ruch – skrępował go sznur, który zupełnie niespodziewanie wyłonił się z pary. Co ciekawe jego konsystencja, gdy tylko dotknęła Syriuszowej skóry, momentalnie przestała przypominać parę i mogła z chlubą przyznawać się do pokrewieństwa z pradziadem powrozem. Więźniowie sprawnie i szybko zostali przetransportowani w pobliże gara, z którego wydobywał się już intensywny zapach przypraw i gotowanych jarzyn.
- Pff! Pfff! Pffff! – wydyszał tłum żądny krwi. Król odczekał chwilę, podgrzewając tym samym atmosferę, a następnie ogłosił, że czas na punkt kulminacyjny obrzędu.
Jim i Syriusz stanęli na samym krańcu dwóch kultur. Jeden krok dzielił ich od bulgoczącej tajemnicy istnienia.

*

- Nieee, protest, strajk, wszystkie torebki świata łączcie się! – pisk Boga Herbaty stawał się nie do zniesienia; jego możliwości wokalne przekraczały wszelkie granice. – Nie chcę, wrogie elementy, nie zmusicie mnie, wy harpie, wy dwunożne, plugawe... – w tym momencie Remus przykrył kubek dłonią, strącając Boga Herbaty w otchłań zimnego już naparu. Zapadł chwilowa cisza, przerywana jedynie chrzęstem żwiru pod stopami. Byli blisko celu. Wreszcie udało im się okrążyć obóz i umiejscowić się w pobliżu gara – blisko, a jednak w odległości na tyle bezpiecznej, żeby nie narazić się na natychmiastowy atak.
- Będziesz cicho? – Lupin nie zamierzał bawić się w niańkę rozkapryszonych bóstewek. – Pomożesz nam i cię wypuścimy. Nie będziesz musiał nawet spełniać standardowych trzech życzeń...
- Czy ja wyglądam na jakąś pieprzoną złotą rybkę? – Bóg Herbaty zabulgotał pogardliwie z głębi kubka. – Albo cholernego dżina w butelce?
- Lupin, ja nie wytrzymam – powiedział Snape. – Zwariuję. Wiem, że to dla ciebie nie nowość, bo sam jesteś kompletnie nienormalny, ale zlituj się i pozwól mi go zamordować!!!
- Najpierw mnie grozisz herbatą, a teraz chcesz mordować boga? Severku, opanuj wrogie instynkta, to szkodliwe dla zdrowia! – Lupin zupełnie bezrefleksyjnie igrał z ogniem. Zorientował się, że przegiął dopiero wtedy, gdy Snape wyrwał mu z rąk kubek wraz z zawartością, po czym zamachnął się i wykonał popisowy rzut bóstwem do celu.
- NIE JESTEM ŻADEN SEVEREK! – syknął Ślizgon iście po wężowsku. Dopiero po kilku napęczniały zgrozą sekundach zrozumiał co też zrobił i jakie będą tego konsekwencje. Remus patrzył na niego z niemym wyrzutem i chyba po raz pierwszy od początku przygody w Błędnych Podziemiach, nie wiedział co powiedzieć, o dalszych działaniach nie wspominając.
Daleki plusk przywrócił im zdolność reakcji. Obaj przestali udawać słupy soli i błyskawicznie zajęli dogodne pozycje obserwacyjne.
- Na Merlina, Snape, trafiłeś nim prosto do garnka! – szepnął Lupin. Nie, żeby tego wymagała sytuacja, to raczej głos odmówił mu posłuszeństwa. – I co teraz? Po co nam ugotowany bóg? Zjedzą go, jak mi Rimbaud miły, schrupią go w całości, a potem zagryzą Syriuszem i Jimem!
- Nie histeryzuj, to przecież bóg, sam przecież twierdziłeś, że nie tak łatwo go zabić – odburknął Snape, usiłując stłumić wyrzuty sumienia. – Jakoś sobie poradzi...

*

Zaiste, Bóg Herbaty radził sobie, jak tylko mógł, co nie było łatwe w warunkach okołowrzątkowych i w towarzystwie morderczej pietruszki. Po co czajnikom zupa? No po co?... Na to pytanie biedne, podgotowane bóstwo nie umiało udzielić sensownej odpowiedzi.
Trzeba było zadziałać radykalnie. Najlepiej magicznie, z boską pomocą, Alfa-Omega i inne takie. Bóg Herbaty w hierarchii istot nadprzyrodzonych stał dość nisko: nie umiał rzucać piorunami i nie miał zielonego pojęcia w jaki sposób podpalić krzak, żeby go doszczętnie nie zwęglić, uzyskawszy za to interesujący efekt wizualny. Całkiem nieźle szło mu natomiast zamienianie wszystkich dostępnych płynów w herbatę cynamonowo-jabłkową. Tak, w tym był naprawdę dobry. Nikt nie był w stanie mu dorównać.
- Niech się stanie! – wrzasnął w myślach, usiłując przypomnieć sobie, że nie ma płuc, więc nie może czuć dotkliwego braku powietrza. – Na ucho Kubka Rzeczywistości, niech się wreszcie stanie!
I stała się ciemność...

*

... mokra, z plasterkiem cytryny.

*

- Tak ginie artysta – powiedział z satysfakcją Lupin, usiłując zmusić oporne ciało do zachowania równowagi. Ostatnia deska ratunku, dziwnie sześcienna i anormalnie słodka, powoli zapadała w otchłań, zmieniając jednocześnie stan skupienia. Remus jeszcze przez chwilę znajdował się na powierzchni, aż w końcu poczuł wszechogarniającą mokrość i dotkliwy brak twardego gruntu pod stopami. Wtedy błyskawicznie zmienił zdanie i doszedł do wniosku, że niekoniecznie ma ochotę podzielić los Atlantydy. Szczególnie, że dzięki staraniom pewnego kuzyna-mugola o sadystycznych zapędach, doskonale opanował sztukę pływania.
Snape dryfował w pobliżu, trzymając się czegoś okrągłego, co dziwnie znajomo pachniało. Nie umiał jednak zidentyfikować tego zapachu – a może nie chciał, żeby przypadkiem jeszcze bardziej nie pogrążyć się w absurdzie? W każdym razie starał się odpędzić od siebie narowiste myśli, w kółko powtarzając przepis na wyjątkowo jadowitą truciznę.
Remus wykonał kilka zamaszystych ruchów i znalazł się tuż koło Ślizgona. I jemu pachnący okrąg wydawał się znajomy, ale nie umiał przywołać żadnego zadowalającego skojarzenia. Może tylko przemknęło mu przez głowę podejrzenie, że coś jest zdecydowanie nie tak, nawet jak na standardy Błędnych Podziemi.
- Przynajmniej nie umrzemy z pragnienia... – mruknął, żeby tylko przerwać ciszę, która powoli zaczynała mu ciążyć. – No i właściwie nie jest tak źle, najważniejsze, że czajniki zniknęły...
- ?! – odparł Snape, bo był wyjątkowo dobry w interpretowaniu znaków przestankowych. Potem chlapnął gwałtownie, wskazując jakiś kierunek.
- Coś się stało? – nie zrozumiał Lupin, ale odwrócił się posłusznie. Wtedy zrozumiał i zaśmiał się bulgotliwie, bo na horyzoncie zamajaczył włochaty kształt, który ciągnął za sobą coś, co przypominało worek na ziemniaki. Włochaty kształt szczeknąłby, tudzież warknął, ale niestety woda utrudniała mu tego typu manewr dźwiękowy, więc z konieczności ograniczył się do intensywnego ruchu łap.
- Łapa, ty żyjesz! Jak ci się udało spsić, przecież tutaj nie działają nasze czary! – krzyknął Remus, a potem dodał pieszczotliwie: – Jim, ty obłąkańcu!
Worek na ziemniaki jęknął w odpowiedzi, wyrażając tym samym stanowcze niepogodzenie się z rzeczywistością. Pies zaparkował tuż przy żółtawym krążku, zrzucił Pottera do wody, a potem bez zbędnej dyplomacji ugryzł Snape’a w rękę. Dopiero dzięki Remusowi, który – trzeba przyznać – nie spieszył się zbytnio z odsieczą, zapanowało tymczasowe zawieszenie broni.
- Nie wiem, spróbowałem i zadziałało, chociaż byłem pewien, że się nie uda. Gdyby nie ten cholerny cud, to za nic nie dałbym rady dotransportować Jima aż tutaj... – Syriusz odpsił się błyskawicznie, żeby udzielić niezbędnych wyjaśnień. – A z tobą...– warknął w kierunku Snape’a. – Potem się policzę. Łajdaku! Ja tu nadstawiam głowę, a ty uciekasz jak ostatni tchórz! Ty... Ślizgonie!
- Nie trać sił, kundlu, mogą ci być jeszcze potrzebne – odwarknął Snape. – A cóż to się stało z naszym Potterkiem? Czyżby ZEMDLAŁ ze strachu?
- Ja cię zaraz!..
- Pax, bracia – Lupin chlapnął w ich stronę. – Mam wrażenie, że w tej chwili nie ma znaczenia co przez kogo i dlaczego. Panie i panowie, akt trzeci, ostatni! Sztorm na morzu, piracki okręt idzie na dno...
Faktycznie, spokojna dotychczas toń, zaczęła niebezpiecznie falować. Poczuli, że wirują, szybko, szybko, coraz szybciej! Niebo było bezchmurne, żadnych objawów burzy, a mimo to jakieś groźne siły ciskały nimi we wszystkie strony, jakby chciały udowodnić swoją przewagę. W końcu połączył ich nadspodziewanie zgodny wrzask przerażenia, a wszystkie ludzkie konflikty w konfrontacji z Ostatecznością rozprysły się na miliony kropelek.

*

Dumbledore odstawił kubek herbaty na biurko i z dobrotliwym uśmiechem przyglądał się kostce cukru, która leniwie opadała na dno. Potem wymieszał napar zabytkową łyżeczką i uznał, że nadeszła odpowiednia chwila na wymówienie zaklęcia.
- Akt trzeci, panie Lupin, kurtyna idzie w dół – powiedział cicho i sięgnął po różdżkę.



The end


Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Nie 14:08, 19 Lis 2006, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Aurora
szefowa młodsza



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 6548
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 19:53, 18 Lis 2006    Temat postu:

<umarła>
<nie wstaje>
kwik
Dumbledore, aj law ju soł macz!
Lupin-Rimbaud!... KWIK!
nie jestem w stanie napisać coś konkretnego

ach, świat jako kubek herbatttty, mru...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Noelle
robalique



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 2024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 2:04, 19 Lis 2006    Temat postu:

Bossskie, takie... boźo-herbaciane!
I obłakańcze.
I miodne!

Duet Snape - Lupin, mrau.

Eden abstrakcjonistów - przeczytałam ekshibicjonistów, ze mną naprawdę robi się coś nie tak... <lol>
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zaheel
wilkołak alfa, spijacz Leśnej Mgiełki



Dołączył: 14 Sty 2006
Posty: 2478
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Nibyladii

PostWysłany: Wto 16:47, 21 Lis 2006    Temat postu:

Podchodziłam chyba ze trzy razy, bo za każdym ktoś musiała mi przerwać. Ale w końcu mogłam skończyć spokojnie. I powiem, że napradę dobry kawałek absurdu. Laughing
Bardzo podoba mi się Twój Lupin. Nie umiem uchwycić jego charakteru w konkretnych słowach, ale jest inny niż w większości się go przedstawia.
A sama fabuła - kwiiik! Obłąkane podziemie jak nic. A król herbaty to już przeszedł samego siebie...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Angel
księzniczka księżycowej poświaty



Dołączył: 27 Wrz 2005
Posty: 1809
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 2/5
Skąd: Mare Imbrium

PostWysłany: Wto 16:23, 12 Gru 2006    Temat postu:

Uaaa...! Uaaa! Uaa! Uaa!<składa pokłony bogowi herbaty i bije pokłony bogini ciemności [wzgl. magi]>

Uaa1 Cudo! Cudo!

(to ja chybcikiem idę zrobić sobie herbaty... Z plasterkiem cytryny Wink
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Fanfiki / Lodówka trolla Świreusa Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin