Autor |
Wiadomość |
Aurora |
Wysłany: Pon 20:36, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
ja o Salierim usłyszałam w 2 klasie gimnazjum przy okazji tematu o Mozarcie.
i kiedy sobie myślę o tych wszystkich znanych do tej pory nazwiskach, to mi przychodzi do głowy "exegi monumentum"
też tak chcę... |
|
 |
blaidd |
Wysłany: Pon 20:30, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
No cóż... Nie zdarzyło mi się czuć zawiści w sprawach sztuki (pisania, rysowania, malowania) - jestem tego pewna. Zawiść czułam i czuję jedynie do innych kobiet w sprawach 'sztuki' zdobywania facetów. Mimo że wiem, że ja też nie jestem kompletnym beztalenciem. Mam nadzieję, że nie będę chciała wykończyć tych babek...
A Salieri... Przeliczył się.
Całkiem niedawno przeczytałam/usłyszałam jego nazwisko przy okazji jakiejś opery. Chyba zajrzę dziś do internetu i poszukam jego twórczości.
E:
Mi na razie starcza tyle... poklasku, ile dostaję. Nie czuję się z nim niezauważana, a o krytykę wiecznie proszę. |
|
 |
Natalia Lupin |
Wysłany: Pon 20:29, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
Ale to on pierwszy zrozumiał, co widzi- te partytury na czysto, niemożliwość poprawienia czegokolwiek. Mozart był uznawany za zdolnego, Salieri zobaczył w nim bożego posłańca i nieskończonego geniusza.
Blaidd, podziwiam! /pada na kolana/ Oto sztuka bez zawiści. Nie wyobrażam sobie!!! Nie pragnę wykończyć Agaty, ale ninawidzę tego, że nie jestem zauważana jako twórca. To wykańcza. I to niekoniecznie zależy od wysokiego czy niskiego poczucia wartości- każdy artysta, jakiego znam ze mną łącznie pragnie choć odrobiny poklasku i uznania. Samą krytyką można się jedynie otruć. A poza tym... po dłuższym czasie krytyki dystans diabli biorą, choćby człowiek był niewiadomo jak zdolny i "obok". (tylko że tu chodzi mi o krytykę- że nieładnie, a nie- musisz się jeszcze nauczyć).
Tak, Hekate- jam też romątyczna  |
|
 |
Hekate |
Wysłany: Pon 20:22, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
Blaidi, to idealizm że ho, ho! Albo jesteś po prostu wyjątkowo dobrym człowiekiem. Ja sobie nie umiem wyobrazić sztuki bez zawiści, a chociażby małej, maleńkiej zazdrości. To są dwie strony tej samej monety. Oczywiście człowiek jest w stanie wyciszyć w sobie te uczucia, albo rozbudować bardzo wysoką samoocenę w niektórych kwestiach. Ale negatywne uczucia nie znikną. Zawsze gdzieś tam pod spodem będą.
Salieri być może był fenomenalnym nauczycielem, znawcą muzyki i... no cóż, przecież mógł być też dobrym pianistą, odtwórcą. Ale on chciał złapać Boga za nogi i spadł na zbity łeb autoanalizy. Aua. Boli... |
|
 |
blaidd |
Wysłany: Pon 20:16, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
O tak, Nati, on rzeczywiście chyba dopiął swego, rzeczywiście nie w taki sposób, w jaki chciał - jego modlitwa spełniła się, ale nie tak, jak o niej myślał. Może właśnie jego zadaniem na ziemi było odkrywanie i szlifowanie diamentów (choć Mozarta on nie szlifował)?
Cytat: | Tylko który prawdziwy artysta pogodziłby się z tym, że jego wychowankowie i wrogowie są tak sławni i doceniani, a on pozostaje w cieniu?
Ja bym nie mogła. |
O sobie nie mogę tego powiedzieć. Nie dlatego, że mam wysokie mniemanie o sobie (lub niskie - zależy jak rozpatrywać tutaj tę nieumiejętność godzenia się), ale dlatego, że nie wiem po prostu, jak by to było. Zwykle cieszę się, kiedy ktoś, komu coś tłumaczę, odniesie w tej sprawie sukces.
Jeśli chodzi o sztukę - nie miałam takiego doświadczenia. Szczerze mówiąc, Vassir zaczyna mnie przewyższać w rysowaniu portretów, ale nie dość, że nie wiem, ile w tej kwestii mojej zasługi, a ile jej samotnego doskonalenia, to jeszcze po prostu jestem z niej dumna.
Druga sprawa to taka, że być może to właśnie prawdziwy artysta powinien się godzić na to, że są od niego lepsi, nie pragnąć ich wykończyć, mieć do siebie większy dystans - choćby z racji wystawienia na krytykę powinien być w taką umiejętność wyposarzony.
E:
Hekate, też myślę, że to nie Salieri bezpośrednio przyczynił się do śmierci Mozarta. Za to nie współczuję mu. |
|
 |
Aurora |
Wysłany: Pon 20:11, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
nas na sztuce uczono, iż Salieri mieszkał przez jakiś-tam czas z Mozartem i go regularnie podtruwał, z tego co pamiętam. i chyba dziecię wraz z żoną Mozarta już nie żyli, albo mieli umrzeć, nie pamiętam.
ja się straszliwie z Salierim utożsamiam. znam ten ból. umiem ZOBACZEĆ geniusz, ale nie umiem sama tworzyć tak, jakbym chciała.
i moja reakcja po obejrzeniu filmu - biedny Salieri...  |
|
 |
Hekate |
Wysłany: Pon 20:07, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
Prawdę mówiąc Salieri w bardzo nikłym stopniu przyczynił się do śmierci Mozarta (patrzę na filmową historię, bo jak było naprawdę - powiedzieć nie umiem). To Mozart się skończył, zeżarło go "rozrywkowe" życie, alkohol, muzyka i wyrzuty sumienia. I powiązania przyczynowo-skutowe między knuciem Salieriego, a śmiercią Mozarta były bardzo nikłe, jeśli nie wprost żadne. Ale to nie oto chodzi. Nawet gdyby Salieri Mozarta zakatrupił własnoręcznie, to i tak uznawałabym go za postać tragiczną, której przede wszystkim trzeba współczuć. On jest kwintesencją człowieczeństwa skazanego przez Absolut na autodestrukcje psychiczną. To Kain, Judasz i Lucyfer w jednym. A ja jestem bardzo z epoki romantyzmu i tego typu postacie najbardziej przemawiają mi do wyobraźni. Cóż, w tym momencie, to ja jestem nieobiektywna  |
|
 |
Noelle |
Wysłany: Pon 20:04, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
Też to oglądałam - po raz pierwszy, świetny film.
Odczucia mam jak Szefowa i Ori. Salieri jest mi, bądź co bądź, bliższy jako człowiek. Muzyka Mozarta cudownam ale on sam drażniący, zwł. jak mówił, że jest najlepszy. Prawda, ale trochę skromności nie zawadziłoby. Scena przedrzeźniania gry Salieri... też brr. Patrząc na niego powtarzałam sobie, że Wielcy Ludzie zazwyczaj mają albo nieznośny charakter, albo wielkie problemy egzystencjalne, samo mi się nasuwało. Tak - coś za coś. |
|
 |
Natalia Lupin |
Wysłany: Pon 19:59, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
Wiecie co, wczoraj z niesamowitą jasnością zdałam sobie sprawę że Salieri w pewnym sensie dopiął swego. Znamy jego nazwisko i rozmawiamy o nim, choćby teraz... ale nie tak, jakby tego pragnął. Ale nie mogę zapomnieć, że mówimy też o człowieku, który oszlifował talent Beethovena- dla mnie Salieri był po prostu człowiekiem, który odkrywał i nadawał blask innym. Tylko który prawdziwy artysta pogodziłby się z tym, że jego wychowankowie i wrogowie są tak sławni i doceniani, a on pozostaje w cieniu?
Ja bym nie mogła. I dobrze go tu rozumiem.
Oczywiście jego postać ma pewne elementy żałosne, nie mogę tego nie powiedzieć- przede wszystkim ten moment: Nie miał za grosz słuchu... ale kochał moją muzykę. Najstraszniejsze jest to, że to prawdziwe u wielu ludzi- w tym u mnie.
Nie podobają mi się próby potwierdzania opinii cesarza i pognębiania Mozarta; musiał dobrze zdawać sobie sprawę, że kłamie i robi to perfidnie. Nienawiść to straszne uczucie. I tak się całkiem nieźle trzymał do momentu szaleństwa- na widok nie poprawoianych partytur można się kompletnie załamać.
A Mozarta gra a la Salieri- nie mam siły tego skomentować.
A wogóle, moi państwo, to dzisiaj Seksmisja    |
|
 |
blaidd |
Wysłany: Pon 19:04, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
On nie bił się jedynie ze sobą - chciał doprowadzić do śmierci swego 'wroga' i być może do tej śmierci pośrednio doprowadził. Gdyby bił się jedynie ze sobą, jego postać byłaby jeszcze bardziej tragiczna, ale mniej barwna - mniej w dodatku filmowa.
Ośmieszenie muzyki Salieri nie było ładne, przyznaję.
A'propos. Mamy rok Mozartowski. Z tejże to też okazji odbyła się premiera Freyerowskiej inscenizacji Fletu w czerwcu w Teatrze Wielkim. Dziś w nocy, o 1.40 na Dwójce będzie koncert z Salzburga z ariami z kilku oper. Ciekawe, czy dotrwam... |
|
 |
Aurora |
Wysłany: Pon 18:52, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
Może i tak. Ale Salieri bił się sam ze sobą - ja przynajmniej odniosłam takie wrażenie - on kochał 'Mozarta', kochał jego muzykę, ale nienawidził jego osoby. Nie mógł uwierzyć, że 'bogiem' jest ten pokurcz, ten ordynarny, chamski pokurcz.
<omg, za bardzo się wczuwam w Antoniego>
I to jednak on wzbudził moje przyjaźniejsze uczucia - Amadeusza przestałam lubić w chwili, kiedy ośmieszył muzykę Antoniego. To było odrażające. Wcale się ANtoniemu nie dziwię. |
|
 |
blaidd |
Wysłany: Pon 18:44, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
Mozart jako człek - trudny do wytrzymania, ale ja ubóstwiam jego muzykę i nie zwracam wielkiej uwagi na to, jaki był. Jakoś tak mam. Do jego muzyki mam absolutnie emocjonalny stosunek.
Salieri jednak nie wzbudził we mnie sympatii. Prawda, jest postacią tragiczną, ale... być może boję się, żebym nie znalazła się w podobnym rozdarciu w pewnej sferze: dostrzegania piękna i jednocześnie pragnienia zniszczenia tego piękna. Pragnę, a być może nie mam czegoś, co można by nazwać talentem do zdobycia tego, czego pragnę.
Ale na to jest rada. W moim przypadku wystarczą nawet małe rzeczy. Będzie trudniej (jeśli rzeczywiście jest tak, jak myślę, że tego 'talentu' nie posiadam), ale w końcu jest możliwość dopięcia swego.
Być może Salieri też taką możliwość miał. Tylko nie miał zbyt wiele sił, żeby pogodzić się z tym, że Mozart jest lepszy i iść własną drogą - nawet do tego samego celu. Chciał dokładnie tego, czego dostąpił Mozart. Sławy.
Tylko że jego zemsta wcale nie przysłużyła się jego własnej sławie. Nie wiem dokładnie, czy Requiem było wtedy przez jakiś czas uznawane za dzieło Salieri (chyba nie, bo partytura została w domu Mozartów, a Wolfgang nie miał uroczystego pogrzebu), w każdym razie - nie udało się to.
Nie, on jakoś nie wzbudził mojej sympatii - pewnie przez swoją niereformowalną dwulicowość od pewnego momentu. Być może jestem też stronnicza w tym przypadku.
(podnosi brew) |
|
 |
Kira |
Wysłany: Pon 17:20, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
Amadeusza w całości nie obejrzałam, ale ten fragment, który zdołałam zarejestrować bardzo mi się spodobał. Genialna muzyka (wielkie love dla Wesela Figara!), fantastyczny śmiech Wolfiego Żałuję, że nie widziałam końcówki - podobno jest wspaniała... |
|
 |
Aurora |
Wysłany: Pon 17:18, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
czy wystarczy, jeśli podpiszę się pod tym, co napisała Szefowa?
absolutnie bliższy mi jest Salieri. Amadeusza zaczęłam lubić pod koniec, kiedy sobie pił i Salieri go straszył <boskie to było, naprawdę> taki naiwny, taki infantylny, taki ordynarny ten Mozart <muzykę lubię, ale jako osoba... :/>
i mnie wręcz zatkało, jak zobaczyłam, że Salieri to Bernardo Gui! tzn. F. Murray Abraham! Absolutnie go uwielbiam od tej chwili. |
|
 |
Hekate |
Wysłany: Pon 16:20, 04 Gru 2006 Temat postu: |
|
Tak... film o muzyce dla muzyki. Uwielbiam i obejrzałam wczoraj po raz setny chyba. Zawsze i nieodmiennie stoję przy Salierim i tak cholernie mi go żal, że aż strach. "Po co Bóg mi dał tak wielkie pragnienie, skoro pozbawił mnie talentu?..." Czy może być coś bardziej dramatycznego od tak postawionego pytania? Te jego wieczne rozterki duchowe, ciągłe rozdwojenie, zachwyt i nienawiść sprzężone w jedno. I potyczki z Bogiem, bo przecież Salieri wszystko uogólnia i jak bohater "Skrzypka na dachu" prowadzi swoje własne rozprawy ze Stwórcą.
Mozart jako genialny muzyk - tak.
Jak człowiek - nie. To prawda, cieszy się tym, co tworzy, piękne to jest. Ale Salieri zawsze będzie mi bliższy. To postać na wskroś tragiczna.
Scena współpracy na łożu śmierci wstrząsa i zachwyca. To ogólnie rzecz biorąc film, po którym świat wygląda całkiem inaczej. |
|
 |