Forum Lunatyczne forum Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Kompleks Raskolnikowa [NZ, HP, aktualizacja: 13.05.2012]
Idź do strony 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Fanfiki
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Śro 19:23, 23 Lip 2008    Temat postu: Kompleks Raskolnikowa [NZ, HP, aktualizacja: 13.05.2012]


Opowiadanie dedykowane wszystkim siostrzanym duszom z Lunatycznego Forum.

Betuje przewspaniała Vianne.



Inne teksty z wątkiem Rudolfowo-Remusowym (I wojna z Voldemortem):

[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]





Część pierwsza
Szampan i aspiryna





– Przepraszam – powtórzył. Mężczyzna zmierzył go niechętnym spojrzeniem i wstał, umożliwiając przejście. Kobieta tylko się odsunęła; Remus musiał uważać, żeby nie potknąć się o jej nogi.

Z ulgą usiadł na swoim miejscu i popatrzył w górę. Kryształki żyrandoli skrzyły się niesamowitym blaskiem, uwypuklając złocenia sufitu, nad którym dwa tygodnie wcześniej pracowali konserwatorzy zabytków. Rzeźby aż tryskały świeżością barw. Całość kojarzyła się wprawdzie z tortem weselnym, szczególnie zdobienia w kształcie trefli pociągniętych różową politurą, ale Remus musiał przyznać, że remont wyszedł budynkowi na dobre. Nawet kurtyna była nowa, a ciemnozłoty aksamit idealnie pasował do wnętrza, ociekającego, chciałoby się rzec, burżuazyjnym przepychem.

Gdzie w tym wszystkim miejsce na przeżycia artystyczne...? Remus zapadł się głębiej w fotel, zrobiło mu się dziwnie smutno. Miał nadzieję, że za chwilę zgasną światła i wreszcie poczuje magię teatru, za którą tęsknił przez wiele miesięcy. Iluzja była więcej warta od tego całego blichtru, od fraków i pereł – jakby naprawdę miało znaczenie kto się w co ubierze! – i właśnie dla tej iluzji rzucił wszystko, prosto z dworca pędząc na spektakl. Miał szczęście, ktoś nie odebrał zarezerwowanych biletów. Dzięki temu mógł, śmiesznie niezdarny, niemal jak słoń w składzie porcelany, zająć miejsce tuż przy tylnej ścianie, jedno z najgorszych na sali. Liczył, że uda mu się przez chwilę pobyć w innej rzeczywistości.

– Spójrz, Tom. – Siedząca obok kobieta mówiła na tyle głośno, że Remus, chcąc nie chcąc, słyszał każde słowo. – Nie, nie tam, na górę. Czy to przypadkiem nie...
– Lestrange – odparł jej mąż, albo przyjaciel. – Nie wiedziałem, że wrócił już ze Szwajcarii. Podobno pisał jakąś pracę naukową, ale podejrzewam, że zajmowały go przede wszystkim romanse.
– Jesteś niesprawiedliwy! To miły człowiek – wydęła wargi.
– Oczywiście, że miły. Dlatego kobiety tak bardzo go lubią. Ostatnio spotykał się ponoć z jakąś włoską artystką, ale gdy...

Zgasły światła, ucichły rozmowy. Remus odetchnął, bo obawiał się, że będzie zmuszony do wysłuchania brukowej historyjki o miłości lorda i aktoreczki. Lestrange...? Znał to nazwisko, ale nie umiał sobie przypomnieć, skąd. Zresztą właśnie zabrzmiał trzeci gong i kurtyna poszła w górę. Wszystko inne przestało się liczyć.

Dostojewskiego odkrył dawno temu, w wakacje, gdy przeszukiwał biblioteczkę ojca. Natknął się wtedy na „Zbrodnię i karę” i przeczytał ją w zawrotnym tempie. Nie, nie przeczytał, raczej ciężko odchorował: nie mógł spać, jeść, natłok myśli nie dawał mu spokoju. Zawsze podchodził do książek emocjonalnie, ale tym razem po prostu stracił nad sobą kontrolę. Skończyło się zapaleniem płuc – dusił się w pokoju, więc nocami siedział na parapecie w otwartym oknie – i śmiertelnym strachem rodziców; w ciemnej czuprynie ojca pojawiły się kolejne siwe włosy.

„Zbrodnia i kara” wylądowała na dnie szuflady, dopiero po kilku miesiącach był w stanie otworzyć powieść bez obawy, że dziwny stan powróci. Chociaż ten spokój był nieco sztuczny, a choroba umysłu wcale nie zniknęła razem z chorobą ciała; ogień tlił się w dalszym ciągu, na dnie. Potrzebna była tylko iskra, żeby znowu zapłonął pełnym blaskiem.

Tą iskrą mogła być, chociaż nie musiała, sztuka oparta na motywach
powieści Dostojewskiego. Właśnie ta, na którą Remus cudem zdobył bilety.

Nosiła tytuł „Raskolnikow”. Plakat już z daleka rzucał się w oczy, był krwiście czerwony, a litery krzyczały, rozmazane i rozstrzelone, siłą powiązane w słowa. Remus przystanął, postawił plecak na ziemi, i wpatrzył się w tę krwawą plamę, jakby usiłował prześwietlić ją wzrokiem. Albo zrozumieć ukryty sens. Potem, jak we śnie ruszył w kierunku przechowalni bagażu, zostawił plecak, i pojechał do teatru, nawet na chwilę nie wstępując do domu.

Bo w gruncie rzeczy, obojętnie czego by sobie nie wmawiał, nie chodziło tylko o teatralną magię, ten bezczas, który wchłania i odrywa od realnych problemów. Po kilku pierwszych scenach Remus poczuł, że ma gorączkę. A tuż przed antraktem nie umiał już powiedzieć, kto jest prawdziwszy, on czy Raskolnikow, i czy przypadkiem nie jest to jedna i ta sama osoba.

Z sali wyszedł na miękkich nogach, łaknąc świeżego powietrza. Zastanawiał się, czy w ogóle zostawać na drugiej części, skoro już po pierwszej czuł się tak fatalnie. Nie dotarł jednak do drzwi, wszędzie kłębił się wielokolorowy tłumek. Musiał zadowolić się oknem, które z trudem otworzył, ku niezadowoleniu szatniarza. Nie było wiatru. Wieczór wysysał z murów dzienny upał, nie dając ukojenia.

– Lupin? A niech to, skąd się tu wziąłeś...?

Odwrócił się od okna i napotkał zaciekawione spojrzenie swojego szkolnego kolegi, Regulusa Blacka. Black wyjechał ze szkoły tydzień przed oficjalnym zakończeniem roku, żeby „podreperować zdrowie”. Widać nie było z nim tak źle, skoro udzielał się kulturalnie.

– Cześć, Reg. – Remus miał nadzieję, że jego głos nie drży. Lubił Regulusa, chociaż chłopak był w Slytherinie, często mówił o czystej krwi, a jeszcze częściej o tym, jak bardzo nienawidzi swojego ojca. Pisał też wiersze. Być może dlatego w końcu się zaprzyjaźnili, choć „przyjaźń”, to chyba zbyt duże słowo. Redagowali wspólnie szkolną gazetkę.

Obok Regulusa stał mężczyzna, którego Remus nigdy wcześniej nie widział. Starszy od nich o kilka lat, wysoki brunet, ubrany tak, jakby przed chwilą wyszedł z pracowni krawca. Na jego ustach błądził kpiący uśmieszek.
– Rudolf Lestrange – przedstawił się, wyciągając rękę. Uścisk miał silny, bezkompromisowy. – Pan Black ma w nosie konwenanse, ale to nie znaczy, że mamy brać z niego przykład.
– Konwenanse zachowaj dla mojej ciotki, to może uda ci się wyłudzić od niej trochę koniaku – zripostował natychmiast Regulus. – To jest...
– Remus Lupin – przerwał mu. – Miło mi.

Przypomniał sobie, skąd zna nazwisko „Lestrange”. Musiał je słyszeć właśnie od Regulusa, a może od Syriusza, wszak Blackowie byli z tą rodziną blisko spokrewnieni. Oczywiście Syriusz, który zawzięcie zwalczał swoich krewniaków, wyrażał się o Lestrange’ach bardzo niepochlebnie, natomiast jego młodszy brat używał samych superlatywów. Remus podejrzewał, że prawda leży gdzieś pośrodku.

Tłum gęstniał, wszyscy już opuścili salę, szczelnie wypełniając foyer. Rudolf ukłonił się grzecznie jakiejś kobiecie w średnim wieku, wymienił z nią kilka zdań. Regulus wychylił się przez okno.
– Cholerna pogoda – mruknął. – Nie ma czym oddychać. Na górze jest równie duszno, ale przynajmniej nie ma tylu ludzi! Może byś się do nas dosiadł, co? Znajdzie się w loży jeszcze jedno miejsce, jesteśmy z Rudolfem sami, bo rodzina wybyła nad Morze Śródziemne.
– Nie chcę przeszkadzać – odparł wymijająco. Nie miał ochoty na towarzystwo, szczególnie, że ledwo sobie radził z własną psychiką. – Zresztą z mojego miejsca wszystko dobrze widać.
– Nie chrzań. Z loży widać o wiele lepiej. – Pociągnął go za rękaw bluzy, absolutnie nieodpowiedniej na wizyty w teatrze. – Rudi...?
Lestrange wzruszył ramionami.
– Jasne. Miejsca jest dosyć.

Z rezygnacją ruszył za nimi, wspinając się po schodach, lśniących świeżo polakierowanym drewnem. Nie miał siły, żeby protestować. Zresztą faktycznie na pierwszym piętrze było przestronniej; elegancko ubrani wielbiciele sztuki przechadzali się powoli, oglądając zdjęcia, albo rozmawiali przy kieliszku wina. Ceny w teatralnej kawiarni sięgały nieboskłonu.

Remus uświadomił sobie wtedy, że jest nieodpowiednio ubrany, i że rzuca się w oczy. Przyszedł na spektakl prosto z pociągu, nie zdążył się umyć, nie wspominając już o przeczesaniu włosów! Sterczały we wszystkie strony, jakby żyły swoim własnym życiem. Na dodatek dżinsy i sprana, zielonkawa bluza, przeraźliwie kontrastowały z eleganckimi strojami innych widzów. Nawet Regulus, który nie przepadał za garniturami, miał na sobie dobrze skrojoną marynarkę, spodnie w kant i krawat.

– Przyniosę coś do picia – oświadczył Rudolf i odszedł w kierunku baru. Poruszał się z nonszalanckim wdziękiem, jakby cały korytarz należał do niego. Remus nie dziwił się już, że otacza go sława pożeracza niewieścich serc.
– Chodź. – Regulus otworzył drzwi prowadzące do loży. Znajdowała się trochę z boku, w niczym to jednak nie przeszkadzało, bo scena była stąd doskonale widoczna.

Usiedli. Remus starał się przezwyciężyć ból głowy, ale pulsowała tak intensywnie, że wszystko widział jak przez mgłę. Miał nadzieję, że to chwilowe. W przeciwnym razie dalsza wizyta w teatrze mogła upodobnić się do koszmaru.
– Nie chwaliłeś się, że lubisz teatr. Nigdy wcześniej cię tutaj nie widziałem.
– Nie stać mnie na lożę, szanowny panie arystokrato – zmusił się do uśmiechu. – Ale owszem, bywam tu, gdy tylko mogę, chociaż wolę kameralne sale. Ta za bardzo ocieka złotem.
– Racja. Po tym remoncie...
– To była metafora, Reg.
Regulus zmieszał się nieco.
– Za to spektakle bywają bardzo dobre – stwierdził, jakby chciał się usprawiedliwić. – Ostatnio widziałem „Sen nocy letniej”, zrobiony tak klasycznie, no wiesz, w baśniowej konwencji. Nie lubię, gdy próbuje się Szekspira na siłę uwspółcześniać. Dlatego bardzo mi się spodobało, że reżyser... zapomniałem nazwiska... nie poszedł w tę stronę, że po prostu...
– Przemawiasz, jak na wiecu. – Usłyszeli drwiący głos Lestrange’a. – A tymczasem nie masz zielonego pojęcia o teatrze. Ja przynajmniej nie udaję, że znam się na czymś, co kompletnie mnie nie interesuje... Przyniosłem gin z tonikiem – dodał. – Kiepskiej jakości, ale da się wypić.
Regulus speszył się jeszcze bardziej, tym razem nie zripostował. Najwidoczniej wypadł z roli, którą sobie narzucił.
– Nawet sobie pan nie wyobraża, panie Lupin – ciągnął Rudolf – z jakim trudem namówiłem go, żeby ruszył się z domu. Ale na operę się nie zgodził. Zresztą może to i dobrze, bo ostatnio tak chrapał, że o mało nie wyrzucono nas z sali...
– Rudi, jesteś świnią. Lepiej nic już nie mów.
– Dopiero się rozkręcam. – Usiadł obok Remusa i wręczył mu szklankę z ginem. – To Dostojewski tak na mnie wpływa. Mam ochotę rozbić szklankę na głowie tamtej paniusi w blond loczkach, ale wyklęliby mnie wtedy z towarzystwa, więc lepiej zostanę przy rozmowie. Jak wrażenia?
– A propos czego?
– A propos spektaklu, teatromanie od siedmiu boleści. Bo ja, muszę przyznać, jestem rozczarowany. Właściwie byłem rozczarowany od samego początku, jak tylko zobaczyłem plakat, ale teraz przynajmniej wiem, dlaczego. Po pierwsze, nie lubię, gdy z poczciwej prozy, robi się dramat. A po drugie, nie znoszę Raskolnikowa i najchętniej obiłbym mu mordę. Do takich jak on powinno się strzelać, jak do lisów!
– Gdyby nie ludzie w rodzaju Aleksandra Macedońskiego, Juliusza Cezara, czy Napoleona, postęp byłby niemożliwy. Ugrzęźlibyśmy w raju, do złudzenia przypominającym kreteńskie malowidła. – Remus nie zamierzał włączać się do dyskusji, ale nie wytrzymał. – A spektakl jest niezły, chociaż ta aktorka, która gra Sonię, zupełnie nie wyczuła roli.

Szarozielone oczy Rudolfa Lestrange’a patrzyły uważnie, chociaż trudno było z nich wyczytać coś więcej, poza zimnym zainteresowaniem.

– O ludziach, naprawdę coś wartych, nie mówi się zbyt wiele – powiedział powoli. – Głośno jest tylko o łajdakach i egoistach, którzy dla własnego widzimisię niszczyli wszystko, co stanęło im na drodze.
– Niszczyli po to, żeby powstało coś nowego.
– Lepszego? – Uniósł brwi do góry.
Remus wahał się tylko sekundę.
– Innego. Koniecznego.
– Ja też jestem egoistą, bardzo mi z tym wygodnie. Ale przecież nie próbuję wszystkich zmusić, żeby padali przede mną na kolana – uśmiechnął się nieładnie. – Chociaż nie przeczę, że czasem o tym myślę... Mam wziąć różdżkę i podbić Związek Radziecki?
– Przydałoby się... – mruknął Regulus, który czuł się trochę nie na miejscu, a to go coraz bardziej drażniło.
– Jeżeli jesteś – Remus zapomniał, że nie przeszli z Rudolfem na „ty”. – właściwym człowiekiem we właściwym momencie dziejowym, to tak.
Lestrange zaśmiał się cicho.
– W takim razie potrzebuję wróżbity, bo nie mam pojęcia, czy to właściwy moment, a już zupełnie nie wiem, czy to właśnie ja jestem – przepraszam za terminologię – nadczłowiekiem. Zresztą skąd pewność, że wszystko się toczy tak, jak powinno? Może to nie Cezar miał zmienić świat, tylko, dajmy na to, Brutus albo Katon? Może coś się po drodze nie udało, jakiś głupi błąd systemu? Bardzo przepraszam, ale nie urządza mnie metoda prób i błędów. I wolałbym nie skończyć w piachu dlatego tylko, że jakiemuś... Raskolnikowowi – ostatnie słowo wypluł z prawdziwą niechęcią – zachciało się zabawy w Boga.
– A jeżeli to też jest częścią planu, te próby i błędy? – Remus zapomniał o bólu głowy, nagle poczuł się znakomicie. – Jeżeli Bóg chce...
– Na teologiczne rozważania, jestem stanowczo zbyt trzeźwy – przerwał Lestrange. Chwilę potem zgasły światła, więc i tak nie mogliby kontynuować dyskusji.

Z drugiej części spektaklu Remus zbyt wiele nie zapamiętał, myślami był daleko. Rozważał, czy to, co mówił Rudolfowi, miało sens, i im dłużej się nad tym zastanawiał, tym więcej sensu dostrzegał. Bez wybitnych jednostek, które nie boją się własnego sumienia, nie byłoby postępu, świat stanąłby w miejscu. Cel uświęca środki, oczywiście nie każdy, nie jeden z wielu, ale ten najważniejszy z pewnością tak. Człowiek, który sprzeciwiłby się własnemu przeznaczeniu...
– Byłby przeklęty – szepnął, nie zdając sobie sprawy, że werbalizuje myśli. Nie mógł wiedzieć, że Rudolf Lestrange, zamiast na aktorów, patrzy prosto na niego. Trwało to zresztą ułamek sekundy.

Oklaski były burzliwe, choć trochę wymuszone, bo przedstawienie nie należało do łatwych w odbiorze. Po przepisowej liczbie ukłonów i bisów aktorzy zniknęli za kulisami, a publiczność ruszyła ku drzwiom.

– Co ja widzę, czyżby pan Lestrange? – Zatrzymała ich starsza pani, odziana w gustowną garsonkę. Pod jej brodą błyszczała olbrzymia, bursztynowa broszka w kształcie motyla. – Regulus nie raczył mnie powiadomić, że wrócił pan do Londynu...!
– Wróciłem przedwczoraj, pani Amelio. Nawet się jeszcze nie rozpakowałem! - roześmiał się. – Ale, jeżeli pani pozwoli, wproszę się w sobotę na herbatkę.
– Zapraszam, zapraszam! A z panem – zauważyła Remusa – chyba nie miałam jeszcze przyjemności...?
– Remus Lupin, mój kolega ze szkoły – powiedział Regulus, zanim Remus zdążył otworzyć usta.
– Lupin, Lupin... czy Lupinowie nie mają czasem posiadłości gdzieś w Hampshire?
– Z pewnością nie. Mieszkamy w Londynie.
Na twarzy lady Amelii zastygł konwencjonalny uśmiech. Dopiero pod koniec rozmowy, gdy wypytała już Rudolfa o szczegóły związane z jego pobytem w Szwajcarii, zauważyła:
– Ach, już wiem. John Lupin to malarz, byłam w zeszłym roku na wystawie jego prac. Bardzo oryginalne. To pański ojciec?
– Tak – odparł, a ona wyraźnie się odprężyła.
– Ach, to wspaniale, że się poznaliśmy, niech pan przekaże ojcu wyrazy uznania! Oczywiście będzie pan na dzisiejszym przyjęciu u lorda Bredforda...?
– Ja...
– Oczywiście, że będzie. – Regulus wpadł mu w słowo. – Lord Bredford jest wielbicielem sztuki, na pewno ucieszy się, jeżeli przyprowadzimy syna znanego artysty.
– O tak, lord Bredford kocha malarstwo. Podobno nawet blaty stołów kazał ozdobić swoimi portretami – mruknął Rudolf.
– Dowcipniś z pana. – Lady Amelia uśmiechnęła się wyrozumiale. – Tylko niech pan tego nie mówi w obecności Hipolita, bo gotów pana wyzwać na pojedynek! No – zreflektowała się. – Muszę już iść, czekają na mnie. Spotkamy się na przyjęciu. – Skinęła im głową i odeszła. Po chwili zobaczyli jak wsiada do, niewidzialnej dla mugoli, dorożki

– Czyś ty zwariował? – Remus był wściekły i nie zamierzał tego
ukrywać. – Jakie znowu przyjęcie? Przecież ja tych ludzi wcale nie znam!
– Oj daj spokój. – Regulus nie przejął się jego wyrzutami. – Będzie żarcie i dobry alkohol.
– Serdeczne kondolencje – zakpił Rudolf, zapinając marynarkę. – Za pół godziny trafisz do piekła. Pociesz się, że w doborowym towarzystwie... Idziemy?
– Niech to cholera! – parsknął. – Muszę zadzwonić, dajcie mi dziesięć minut.

*

Zanim dobiegł do budki telefonicznej, przemókł do bielizny. To nie był zwyczajny deszcz, tylko prawdziwe oberwanie chmury! Na dodatek zaczynało grzmieć. Na burzę zanosiło się od dobrych kilku dni, ale jak zwykle wszyscy byli zaskoczeni i tylko najbardziej zapobiegliwi wzięli ze sobą parasole.
– Szlag, szlag, szlag! – mruczał, wystukując domowy numer. Zaczynał mieć dreszcze. Poza tym był zły na siebie, że dał się wmanewrować w głupie przyjęcie... a właściwie na to, że w gruncie rzeczy chciał na nie pójść.
– Słucham? – usłyszał w słuchawce głos matki. Od razu domyślił się, że jest rozdrażniona.
– To ja…
– Remus, gdzie ty się podziewasz? Wiesz, która godzina?! Fiuknęłam do Potterów, ale nie wiedzieli, gdzie jesteś, James i Syriusz już dawno wrócili... Czy coś się stało?
– Nie, mamo, wszystko w porządku, nie martw się. Byłem w teatrze, a teraz… teraz idę na przyjęcie. Jutro ci wszystko wyjaśnię.
– Remus? REMUS?! Jakie znowu przyjęcie, coś ty wymyślił? Natychmiast wracaj do domu!
Policzył w myślach do dziesięciu, żeby nie wybuchnąć.
– Wiem, co robię. I jestem pełnoletni. Nie przejmuj się, nie planuję napadu na bank, nikogo nie zamordowałem, do pełni daleko. Porozmawiamy rano, pa. – Odłożył słuchawkę, nie czekając na ciąg dalszy pytań i wyrzutów. Wiedział, że nie jest w porządku wobec rodziców, postanowił jednak o tym chwilowo nie myśleć.

Regulus i Rudolf czekali na niego pod teatrem, osłonięci dachem. Lestrange palił papierosa.

– Wyglądasz koszmarnie – stwierdził. – Zresztą ty też, Reg. Trzeba było zdać egzamin teleportacyjny.
– W przyszłym roku. – Tamten wzruszył ramionami. – Nie zapominaj, że jestem niepełnoletni. Za to Remus mógł zdać, jednak uznał, że to poniżej jego godności. Potem cytował jakichś antycznych filozofów, ale nie zrozumiałem, co ma Platon do teleportacji…
– Chrzań się, Reg – parsknął Remus. – Wystarczy, że przez ciebie będę musiał pić koniak w towarzystwie zmurszałych arystokratów.
Rudolf przydeptał peta i otrzepał ręce.
– Pax, panowie – powiedział. – Proponuję następujący plan gry, jako że noc jeszcze młoda. Mam w Londynie mieszkanie… to znaczy miałem pół roku temu, bo teraz diabli wiedzą, co się z nim dzieje. Jeszcze nie zdążyłem do niego zajrzeć. Ale możemy tam wpaść na chwilę, żeby się wysuszyć i wypić coś na rozgrzewkę. A stamtąd fiukniemy prosto do pałacu lorda Bredforda.
– Miałeś coś konkretnego na myśli, mówiąc o tym… rozgrzewającym napoju? – zapytał Regulus, ale Rudolf szybko rozwiał jego marzenia.
– Ty, smarkaczu, możesz liczyć co najwyżej na kubek mleka. Nie mam dzisiaj ochoty na deprawację nieletnich. Trzymajcie się mocno!
Remus poczuł szarpnięcie, a potem stracił równowagę.


Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Nie 13:17, 13 Maj 2012, w całości zmieniany 31 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kira
kryształkowa dama



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z <lol>andii ;)

PostWysłany: Nie 19:32, 27 Lip 2008    Temat postu:

Szefowo, moje zdanie na temat tego fanfika znasz. Nie będę się tutaj powtarzać, stwierdzę tylko jedno - to jest kawał dobrej prozy. Fabuła jest naprawdę dobra, klimat naprawdę niesamowity (i mojszy! oj tak!) i przede wszystkim bohaterowie - są niesamowicie wyraziści, prawdziwi i totalnie... męscy. Tak, to dobre słowo.

Czy umieszczenie tego remdolfa na forum oznacza, że zabrałaś się za jego dalszy ciąg, Hekatko? Bo jeśli tak, to ja jestem wniebowzięta. I z niecierpliwością na niego czekam.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
merrik
złyś



Dołączył: 12 Sie 2007
Posty: 1362
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Bydgoszcz

PostWysłany: Nie 21:27, 27 Lip 2008    Temat postu:

Popieram Panią powyżej.
I czekam z zapartym tchem na ciąg dalszy...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Atra
lunatykująca wampirzyca



Dołączył: 28 Wrz 2005
Posty: 1434
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: komoda

PostWysłany: Pon 10:12, 28 Lip 2008    Temat postu:

Wspominałam już kiedyś, że kocham Twojego Remusa, szefowo? Wspomnę teraz. Kocham go. I kocham nastrój który umiesz wykreować, bo przyprawia mnie o iście narkotyczny zawrót głowy.
Czekam na więcej.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
maff
wilczek kremowy



Dołączył: 09 Cze 2008
Posty: 105
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: szuflada na skarpetki.

PostWysłany: Pon 14:49, 28 Lip 2008    Temat postu:


Klimat, klimat i jeszcze raz klimat. Cudowny.
Postacie również udane - mocno zarysowane, interesujące.
Remus wyszedł nieźle, ale najbardziej polubiłam Regulusa, póki co.
Podoba mi się pomysł, że pan Lupin jest malarzem. To tak genialnie pasuje do całej reszty.
I ten... klimat. Tak, klimat!

Hmm... co mi zgrzyta... Przerysowany (?) opis reakcji Remusa na książkę. Ale ten opis w sumie też składa się na klimat, na postac naszego Lunatyka, więc... już nic nie mówię.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Pon 15:04, 28 Lip 2008    Temat postu:

A-ha, może faktycznie przerysowałam. Szczerze mówiąc od początku miałam takie wrażenie - problem w tym, że przerysowanie literackie odzwierciedla całkiem realne przeżycia. Moje. Wprawdzie na zapalenie płuc jeszcze nie zapadłam, ale niektóre książki odchorowuję dokładnie tak samo jak Remus. Nie należę do normalnych czytaczy, niestety (stety?)
Ale temu fragmentowi, to jeszcze się przyjrzę, może coś tam poobcinam. Podobno przycinanie dobrze opowiadaniom robi. Dziękuję za zwrócenie mi na to uwagi, Maff! Smile

Nastrój ma być z lekka duszny, to na razie rozkręt akcji. Potem zrobi się bardziej bohemiarsko.

I owszem, Kirek, zabrałam się za ciąg dalszy (o czym już wiesz z autopsji). Fabuła jest obmyślona do samego końca - ten tekst napada mnie wtedy, gdy jest mi ciężko, dzięki niemu "odpływa" w inny wymiar.
Właściwie, to rodzaj autoterapii.

Merrik, Atra, dziękuję za pozytywne reakcje! Obym nie zawiodła... Wink


Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Pon 15:05, 28 Lip 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Narcyz
wilczek kremowy



Dołączył: 18 Lip 2008
Posty: 91
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Poznań

PostWysłany: Wto 14:03, 29 Lip 2008    Temat postu:

Hmm... Bardzo ciekawe opowiadanko... Przyjemnie się czyta... Smile Jak zbiorę się w sobie to może też coś swojego wstawię...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Śro 0:14, 30 Lip 2008    Temat postu:

Czy ja już mówiłam, że kocham swoją Betę? Smile
Vianne, dzię-ku-ję!




*

W garniturze czuł się dziwnie, nie nosił niczego podobnego od pogrzebu wuja Karola. Na dodatek kręciło mu się w głowie, świat zaczynał wyglądać zbyt… jaskrawo. Nie powinien próbować rumu w mieszkaniu Rudolfa Lestrange’a, a już z pewnością mógł sobie darować te trzy kieliszki szampana, które wypił na samym początku przyjęcia. Nie miał słabej głowy, po prostu przez cały dzień niewiele jadł, a nadmiar wrażeń zaczynał dawać mu się we znaki.

Miał wrażenie, że z kieliszkiem szampana w dłoni jest bezpieczniejszy. Alkohol odgradzał go od ludzi, którzy patrzyli na niego tak, jakby był motylem przypiętym do tektury. Z początku wypytywali go o różne rzeczy, szczególnie o ojca i jego obrazy, ale wkrótce stracili zainteresowanie. Tylko kelner co chwila częstował go alkoholem i bardzo dziwnie wyglądającymi przekąskami.

Regulus gdzieś zniknął. Zresztą na przyjęciu spotkał ojca, a w jego towarzystwie zachowywał się zupełnie inaczej niż zwykle. Ginęła gdzieś pasja, ta namiętność, która paliła go od środka. Nawet mówił ciszej, z zupełnie nie pasującą do niego ironią. Remus wiedział, że Reg nienawidzi się w takich momentach, ale nie umie walczyć ani ze sobą, ani tym bardziej z własnym ojcem. Tym różnił się od Syriusza, który potrafił postawić wszystko na jedną kartę.

– Przygląda się pan portretowi lady Formozy? – zainteresował się nagle wąsaty jegomość. Remus faktycznie stał przed jakimś obrazem, ale nie zwrócił na niego uwagi. Dopiero teraz otaksował go wzrokiem i doszedł do wniosku, że ma przed sobą kicz w najczystsze postaci.
– Ciekawa... hmm... kompozycja – zauważył, żeby cokolwiek powiedzieć. Pomyślał przy tym, że Rudolf Lestrange prawdopodobnie nie bawiłby się w dyplomację, tylko z miejsca nazwał „dzieło” bohomazem. I nikt nie wziąłby mu tego za złe. – I faktura. Bardzo przepraszam, ale zdaje się, że... – umknął, nie dokończywszy zdania. Niestety nie przyszła mu do głowy żadna sensowna wymówka.
Co ja tu robię? - zastanawiał się, wędrując wzdłuż ścian salonu. – To przecież nie ma sensu!

Docierały do niego strzępy rozmów, jakieś zdania wyrwane z kontekstu, nie składające się w spójną całość. Przez chwilę obserwował tańczące pary; nie wiedział, że „na salonach” wciąż tańczy się walca! Pałac lorda Bredforda tonął w dziewiętnastym wieku, jakby wojny światowe były tylko snem, albo zabawą iluzjonisty. Nie podłączono nawet elektryczności, żyrandole płonęły żywym ogniem.
I to jest właśnie powód... – myślał, ściskając kolejny kieliszek szampana. – To dlatego mugole z roku na rok rosną w siłę. A my? Karłowaciejemy. Śmieszni, zamknięci w klatce przedpotopowych zasad, z piórem w ręku, zamiast długopisu. Magia to przeżytek. Magia jest jak... jak wiersze parnasistów, krępowane mitologicznymi arabeskami. Magia, to...

– A gdzie podział pan swoją narzeczoną, Rudolfie?

Remus ocknął się przy neogreckiej rzeźbie, przedstawiającej – jak sądził – Afrodytę w uścisku Aresa. W pobliżu, na kanapie obitej zielonym pluszem, siedziała lady Amelia, w towarzystwie dwóch młodych dziewcząt. Obie były bardzo ładne, czarnowłose i czarnookie, prawdopodobnie płynęła w nich krew rodziny Blacków. Rudolf Lestrange stał tuż obok. Musiał przed chwilą zejść z parkietu, bo zamiast koniaku czy szampana, trzymał w ręku szklankę wody z cytryną.
– Bella została w Szwajcarii, górski klimat jej służy. Potem zamierza jechać do Paryża, sam nie wiem, w jakim celu. Pewnie ukrywa przede mną jakiegoś przystojnego, francuskiego...
– Pan jest okropny! – oświadczyła starsza dama. – Bellatrix to wspaniała kobieta!
– Ależ nikt tego nie neguje, ciociu! – Jedna z dziewcząt uśmiechnęła się i ścisnęła dłoń lady Amelii. – Rudolf jak zwykle stroi sobie żarty.
– Bella pisała, że wróci do Anglii pod koniec sierpnia – dodała druga. – Twierdzi, że ma dosyć przygotowań do ślubu i musi odpocząć.
– No, niech się pani nie krzywi, kochana pani Amelio – łagodził Lestrange. – Bardzo dobrze, że Bella została za granicą, niech się cieszy swobodą, póki może, bo potem... – Remus nie dosłyszał ciągu dalszego, dobiegł go tylko pełen komicznego oburzenia okrzyk: „Rudolfie...!”, który zresztą szybko utonął w chichocie.

Z palarni dobiegały podniesione, męskie głosy. Remus minął „afrykański” kąt salonu, gdzie stały niewiadomego przeznaczenia posążki, a na ścianie wisiały maski, zastygłe w przerażających grymasach. Potem przeszedł między skrzydłami aksamitnej kotary i znalazł się w pokoju pełnym dymu.

Pachniało cygarami i koniakiem. Lord Bredford i jego przyjaciele – Remus znał z widzenia tylko starego Blacka i Lucjusza Malfoya - siedzieli w fotelach, zawzięcie dyskutując. Nie zwrócili uwagi na wejście Remusa.

– Przecież to jakiś absurd! – ekscytował się rudobrody mężczyzna. – Mam być podnóżkiem jakiegoś... handlarzyny? I co to w ogóle za nazwisko: Voldemort. Brzmi jak nazwa pasty do butów!
– Nie denerwuj się, Leonie. – Black machnął upierścienioną dłonią. – Trzeba to dobrze przemyśleć. Od tej decyzji zależy nasza przyszłość, przede wszystkim zaś stan naszych portfeli. Mam wrażenie, że żyjemy w przełomowych czasach, więc...
– Mój drogi, u nas przełom trwa od czasów Ryszarda Lwie Serce – przerwał mu Bredford. – To żaden argument. Zresztą jest jeszcze za wcześnie na podejmowanie ostatecznych decyzji.
– Nie zgodzę się z panem – powiedział Malfoy, nie podnosząc głosu. – Musimy działać już teraz, trafne przewidywanie jest najważniejsze! Jak na giełdzie. Albo na wojnie.
– Chciałbym cię kiedyś zobaczyć w mundurze, Malfoy – Bredford nie krył pogardy. – To byłby doprawdy interesujący widok.
– Ależ panowie...!
– Proponuję jeszcze po kieliszeczku, koniak dobrze robi na żołądek – łagodził najstarszy z obecnych, siwowłosy mężczyzna, którego tytułowano doktorem. Był dyrektorem szpitala świętego Munga, a równocześnie światowej klasy uzdrowicielem, ale tego już Remus, żyjący w świecie literatury, wiedzieć nie mógł. – Nie trzeba się denerwować. Voldemort to po prostu kolejny watażka, który za wszelką cenę chce zdobyć rozgłos. Jak wielu innych. Całe szczęście ludzie jego pokroju nie żyją zbyt długo. Zawsze znajduje się ktoś, kto w odpowiedniej chwili podsunie im truciznę…
Stary Black zaśmiał się nieprzyjemnie.
– I to mówi lekarz! A gdzie Hipokrates, gdzie etyka zawodowa? Zadziwiasz mnie, Archibaldzie.
– Jestem tak starym człowiekiem, że z czystym sumieniem mogę mówić to, co myślę. – Uzdrowiciel poczęstował się kolejnym cygarem. – Mogę też palić, ile dusza zapragnie, bo przedwczesną śmiercią już nie zejdę. Oto uroki starości, jakby powiedział Cyceron.
– Dobrze, że Rudolf Lestrange wybrał towarzystwo dam, w przeciwnym razie wytłumaczyłby ci bardzo dogłębnie, co też Cyceron naprawdę miał na myśli. – Lord Bredford nie krył rozbawienia. – Podejrzewam nawet, że cytowałby fragmenty z pamięci.
– Zamiast tyle czasu spędzać na przyjęciach i w bibliotekach – mruknął Black – mógłby się bardziej skupić na pracy. Taki z niego prawnik, jak ze mnie primabalerina!
– Dałbyś spokój. Chłopak się żeni. Poza tym doskonale wiesz, że wcale nie musi pracować w kancelarii, wystarczy, że zajmie się majątkiem. To ładny kęs ziemi!
– Gdyby tylko chciał się zająć czymkolwiek, poza tymi antycznymi dyrdymałami… – Black jednym haustem opróżnił kieliszek. – A wracając do Voldemorta. Twierdzę, że to koń, na którego warto postawić, bo pierwszy dobiegnie do mety. Jeszcze wspomnicie moje słowa!
– Właśnie. – Malfoy, wyraźnie skwaszony po komentarzu Bredforda, pokiwał z aprobatą głową, ale nie odważył się na rozwinięcie myśli.
– Może, może… – Bredford nie wydawał się przekonany. – Zobaczymy za parę tygodni, ciekaw jestem, jak Ministerstwo zareaguje na jego propozycje „reform”. Swoją drogą, co za tupet! Otwarta krytyka na pierwszej stronie „Proroka”! Nie mogą tego puścić płazem.
– Ależ mogą – odparł Black. – I puszczą. Pamiętaj, że głos ulicy zawsze ma ogromne znaczenie, a ulica, mój drogi, lubuje się w mitach. Syn jednego z Założycieli, potomek Wielkiego Salazara Slytherina, cóż za wspaniały temat! Moja służba od paru dni o niczym innym nie mówi.
– Fakt. Ja też dowiedziałem się o całej aferze od własnego lokaja. Nie lubię gazet, te głupoty działają mi na nerwy…

Remus poczuł, jak ktoś szarpie go za ramię. Zobaczył Regulusa. Ciemne oczy, tak bardzo podobne do oczu Syriusza, płonęły dziwnym blaskiem.
– Lepiej będzie, jeśli cię nie zauważą – powiedział szeptem. – Nie lubią, gdy ktoś podsłuchuje.
– Nikogo nie podsłuchuję. Po prostu przechodziłem – wyjaśnił, co nie było do końca zgodne z prawdą. Włożył ręce do kieszeni, jakby na znak buntu, a potem – nie kryjąc się wcale – przemaszerował tuż obok foteli, na których siedzieli Black i Malfoy.
Do drzwi odprowadziły go nieprzychylne spojrzenia.
– Jesteś porąbany – stwierdził Regulus, gdy znaleźli się na korytarzu. – Cholerny palant!
– Dlatego, że nie skradałem się do drzwi? To absurdalne. Nie było przecież żadnej tabliczki z napisem „wstęp wzbroniony”, każdy mógłby wejść do palarni.
– Nie każdy. Nie każdy, do cholery! Tylko najbliżsi przyjaciele lorda Bredforda. Nawet ja musiałem zostać za drzwiami, dopiero jak zobaczyłem ciebie, to…
Remus wzruszył ramionami.
– Bez sensu. Zresztą nie wiedziałem, że palarnia jest zarezerwowana dla wybrańców losu. Idziesz na szampana?
Regulus pokręcił głową, nadal wyglądał na wzburzonego.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo ci zazdroszczę – powiedział enigmatycznie, odwrócił się na pięcie i zniknął w jednym z pomniejszych salonów.
Remus, ukryty za grubą powłoczką promili, stał jeszcze chwilę w tym samym miejscu, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić.
Elity nie istnieją – pomyślał z niesmakiem. – To jakaś karykatura!

*

W pewnej chwili zagrzmiał gong, a do głównego salonu wkroczyła lady Bredford i zaprosiła gości na kolację. Stoły aż uginały się od przeróżnych potraw, często egzotycznych, zupełnie Remusowi nie znanych. Tylko czekał, aż na blat wjedzie upieczony w całości hipogryf z jabłkiem w pysku. Całe szczęście pani domu miała większe wyczucie smaku, niż myślał, a umiejętności kucharza zapierały dech w piersiach. Przy takiej uczcie, nawet Bal Bożonarodzeniowy w Hogwarcie wypadłby blado!

Miejsce otrzymał tuż obok jednej z towarzyszek lady Amelii. Tak jak podejrzewał, była Blackówną, jakąś bardzo daleką kuzynką Regulusa i Syriusza. Pochodziła z Edynburga, uczyła się w Durmstrangu, a na wakacje przyjechała do Londynu, w odwiedziny do ciotki.

Miała na imię Eliza i nudziła Remusa tak straszliwie, że z trudem powstrzymywał ziewanie. Zupełnie nie przypominała Julie Moore, z którą potrafił rozmawiać godzinami i nigdy nie miał dosyć. Obiecał sobie, że jak tylko wróci do domu, to napisze do ukochanej długi list. Rozstali się zaledwie kilka godzin wcześniej na dworcu, a już za nią tęsknił, przynajmniej wmawiał sobie tęsknotę, gdy tymczasem Eliza Black zalewała go potokiem słów.
– … i wtedy powiedziałam, że to nie wypada, bo niby jak, w eleganckiej sukni? Ale ona nie słuchała, zabrała służącemu miotłę i wyfrunęła przez okno. Zawsze była taka przekorna! Podejrzewam, że nawet za mąż wychodzi na złość ojcu…
– Tak? – udał zainteresowanie, chociaż nie miał zielonego pojęcia, o czym mówi jego sąsiadka. Nałożył sobie odrobinę sałatki i zaczął jeść.
– No, oczywiście nie ma dowodów, zresztą Bella potrafi wszystko obrócić w żart. Fakt faktem, jej ojciec nie przepada za Rudolfem, mówi, że… - urwała. – Panowie się przyjaźnicie?
– Poznaliśmy się dzisiaj, w teatrze – odparł.

Znowu ten Rudolf Lestrange! Tego wieczora wszyscy uparli się, żeby o nim rozmawiać, jakby nie było ciekawszych tematów. Chociaż, prawdę mówiąc, gdy rozmowy schodziły właśnie na Rudolfa, Remus przestawał błądzić we własnych myślach i wracał do rzeczywistości. Człowiek, wyłaniający się ze skrawków dyskusji, ze sprzecznych przesłanek, zaczynał go interesować bardziej, niż można było przypuszczać.

Gdyby był uczciwy wobec siebie, to przyznałby, że na przyjęcie poszedł głównie z powodu Lestrange’a. Miał nadzieję, że może nawiążą do przerwanej dyskusji, że… Po prostu chciał, żeby powróciła ta energetyzująca świadomość własnej wszechmocy, która na chwilę rozbłysła w teatralnej loży.

Niestety, w londyńskim mieszkaniu rozmawiali wyłącznie o błahostkach. Natomiast na przyjęciu nie zamienili ze sobą ani słowa.

Był rozczarowany, chociaż nie przyznawał się do tego. Poza tym z każdą chwilą szampan coraz bardziej uderzał mu do głowy. Czuł, że zbliża się do granicy, za którą wszystko staje się możliwe, a kolory i dźwięki zlewają się w jedną, pulsującą kulę. Jeszcze nie chciał jej przekraczać. Ale nie mógł przestać o tym myśleć.

– Ach, już wiem – ucieszyła się Eliza. – To pan jest przyjacielem Regulusa ze szkoły, synem tego malarza… no tak, oczywiście, Lupina. Niespecjalnie znam się na malarstwie, bardziej pasjonuje mnie muzyka, ale gdy przebywa się w towarzystwie tak wykształconych i obytych ludzi, nie sposób pozostać ignorantką. Zdaje się, że widziałam kilka prac pańskiego ojca: cóż za doskonałe wyczucie barw!

Miał ochotę parsknąć śmiechem, zdołał się jednak opanować.
– Bardzo pani uprzejma.

Dziewczyna uśmiechnęła się wdzięcznie, a potem zaczęła opowiadać o przygodach jakiejś panny Eufemii, która zabłądziła we Florencji i nie mogła trafić z powrotem do hotelu.

Regulus siedział kilka miejsc dalej, po drugiej stronie stołu, więc Remus mógł go obserwować bez obawy, że zwróciłoby to czyjąś uwagę.
Nie wyglądał najlepiej. Obecność ojca działała na niego destrukcyjnie – nic dziwnego, że tak niechętnie wracał do domu na święta i na wakacje. Wychowany w arystokratycznym środowisku, umiał się zachować w towarzystwie, ale widać było, że bardzo go to męczy. Remus, który znał Regulusa całkiem nieźle, od razu wyczuł sztuczność. Młodszy Black był dobrym aktorem, jednak nie tak dobrym, by kontrolować się przez cały czas.

Jego oczy błagały o możliwość zejścia ze sceny.
O ratunek.

– Tak, za dwa lata skończę Hogwart i zacznę studia na Harvardzie. Wielka szkoda, że nie istnieją wyższe szkoły magiczne. Zgadzam się z Voldemortem – to trzeba jak najszybciej zmienić. Śmieszne, że musimy uczyć się razem z mugolami!
– A jaki kierunek chcesz wybrać? – zapytał starszy mężczyzna z siwą bródką, który dołączył do biesiadników nieco później, ponieważ, jak wyjaśniał Bredfordowi, pilne sprawy zatrzymały go w biurze.
– Ekonomię – odparł Regulus, a Remus skrzywił się, ponieważ dobrze wiedział, że młody Black marzy o romanistyce. – Podobnie jak ojciec uważam, że człowiek musi twardo stąpać po ziemi. Oczywiście, jeżeli zamierza coś w życiu osiągnąć.
– Bardzo mądrze – pochwalił pan z bródką i napił się wina. – Bardzo mądrze, Regulusie. Mówisz jak prawdziwy Black.

Remus sięgnął po kolejny kieliszek z szampanem. Miał zdecydowanie dosyć. Nie zamierzał dłużej wysłuchiwać podobnych bredni.
Całe szczęście goście zaczynali właśnie wstawać od stołu, więc i on mógł skorzystać z okazji. Zignorował zalotne spojrzenie młodej Blackówny, która najwyraźniej oczekiwała, że nadal będzie dotrzymywał jej towarzystwa, i uciekł z jadalni. W salonie było pustawo, ale ludzie drażnili go tak bardzo, że wybrał całkowicie odosobnioną garderobę, obwieszoną lustrami. Ze wszystkich ścian patrzyła na niego własna, zmęczona twarz. Przyglądał się jej z wyraźną niechęcią.

Czy wypadało już odejść…? Było późno, koło jedenastej, może nawet dwunastej, ale przyjęcie dopiero się rozkręcało. Nie wiedział, czego tak naprawdę chce – jak najszybciej opuścić pałac, czy zostać jeszcze trochę i poczekać na rozwój sytuacji. Powrót do domu też wcale mu się nie uśmiechał, bo matka z całą pewnością nie oszczędziłaby mu litanii wyrzutów. A ojciec milczałby jak zaklęty. Jego milczenie zawsze było dla Remusa najgorszą karą.

– Mówiłem, że to piekło. – Nie zdziwił się, gdy usłyszał niski głos Rudolfa Lestrange’a. Chyba podświadomie właśnie tego oczekiwał.
Mężczyzna podszedł do jednego z luster i rozluźnił krawat.
– Regulus do niczego się już nie nadaje, do rana będzie wygłaszać teoryjki na temat czystości krwi. Mam wrażenie, że uczy się na pamięć fragmentów jakiegoś pseudonaukowego podręcznika, a potem raczy nimi słuchaczy na przyjęciach. Niestety, na kobiety to nie działa. Za to odpowiada wujowi Blackowi i jego uroczym przyjaciołom.

Remus nie wiedział, co powiedzieć, więc milczał w dalszym ciągu.

– Szkoda, naprawdę wielka szkoda, że znowu dał się wkręcić w to błędne koło – ciągnął Rudolf, zupełnie nie zrażony brakiem odzewu. – Chciałem go wyciągnąć na włóczęgę po nocnym Londynie, ale widzę, że nic z tego nie będzie. Więc może pan, panie Lupin, da się namówić? Zapewniam, że tutaj już nic ciekawego się nie zdarzy… no, chyba, że słodka Eliza da się pocałować za jakimś parawanem…

Obserwował go…!

– Panna Eliza mnie nie interesuje – odparł, może trochę zbyt ostro. – Lepiej będzie, jeśli pójdę już do domu.
– Wcale nie masz ochoty wracać. – Zabawnie żonglował oficjalnymi tytułami i zwrotami bezpośrednimi. – W przeciwnym razie już by cię tutaj nie było.

Granica była blisko, coraz bliżej, wystarczyło zrobić jeden, mały krok...

– Chyba jestem trochę pijany – mruknął, stawiając na szczerość, która nie mogła mu pomóc. – Nie nadaję się na żadne wędrówki!
– Wręcz przeciwnie – Rudolf uśmiechnął lekko. – Dopiero teraz zaczynasz się nadawać.


Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Wto 20:50, 25 Lis 2008, w całości zmieniany 6 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
maff
wilczek kremowy



Dołączył: 09 Cze 2008
Posty: 105
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: szuflada na skarpetki.

PostWysłany: Śro 1:32, 30 Lip 2008    Temat postu:


Taaak, ciąg dalszy jest, tak, tak.
Niemal zakochałam się w Archibaldzie. Cudowna postac.
Poza tym klimat nadal tak dobry, jak w pierwszej części,
Regulus został, moim zdaniem, świetnie przedstawiony.
Ugh, Remus wydał mi się dziwnym 'pionkiem w grze',
ponieważ wydaje się byc, póki co, potrzebny tylko po to, by byc dla czytelnika oczami.
Z jego perspektywy widzielismy całe przyjęcie.
Było parę uwag na temat towarzystwa, zachowania Regulusa.
Było oczekiwanie na spotkanie z Rudolfem.
Ale poza tym Remus wydał mi się dziwnie nieistotny.
Za to wielki, ogromny plus za dyskusję o Voldziu.
I ciekawy motyw z Oksfordem.
Chociaż cienko widzę zagorzałych fanatyków czystej krwi wśród mugoli...
I to tak nagle, ze względy na... edukację.
Chociaż może ten fanatyzm nie był wtedy jeszcze tak wielki...?
Hm, ale jednak musiał byc. Przeciez oni bali się mugoli od czasów średniowiecza, prawda?
Jednak Voldemort zapewne się przyczynił do pogłębienie idei o czystej krwi.
Końcówka jest bardzo intrygująca. Nie mogę się doczekac następnej części.

"Zdaje się, że widziałam kilka prac pańskiego ojca, cóż za to doskonałe wyczucie barw!"

Chyba nie powinno byc tam 'to'.



Ostatnio zmieniony przez maff dnia Śro 1:37, 30 Lip 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
merrik
złyś



Dołączył: 12 Sie 2007
Posty: 1362
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Bydgoszcz

PostWysłany: Śro 10:36, 30 Lip 2008    Temat postu:

eh.
Jak wyżej, bo Maffi powiedziała już wszystko.
Czekam na ciąg dalszy
(i zaczynam lubić Rudolfa, taktak)
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Aurora
szefowa młodsza



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 6548
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 10:54, 30 Lip 2008    Temat postu:

Ode mnie będzie krótko.
Kocham Rudolfa, i ty dobrze o tym wiesz xD Uwielbiam Twój styl, który sprawia, że opowiadanie jest na tyle odpotterowione, że mogę spokojnie czytac. I ten świat jest bardzo, bardzo Twój.
Atmosfera! Pisz, pisz, pisz. Następnym razem postaram się napisac bardziej konstruktywny komentarz, promis!
(i jeszcze jedno - zaczynam się przekonywac co do Twojego Regulusa. marzy o romanistyce *kocha*)
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Sob 10:38, 02 Sie 2008    Temat postu:

Przed wyjazdem - kolejny fragment. Na następny trzeba będzie poczekać trochę dłużej, bo mam do nadrobienia Pierogi...

Miłego remdolfowania! Smile

Betowała Vianne.




*

Burza przeszła, ale kropiło w dalszym ciągu. Nocne powietrze orzeźwiło Remusa do tego stopnia, że nie czuł już senności, właściwie prawie zupełnie wytrzeźwiał. Spacer bardzo dobrze mu zrobił.

– Dokąd idziemy? – zapytał w końcu, bo minęli kilka pubów, które zachęcały klientów neonami i grzmiącą muzyką. – Mamy jakiś konkretny plan, czy będziemy do rana włóczyć się po ulicach?
– Zaraz będziemy na miejscu – odparł Rudolf. Nic więcej nie można było z niego wydusić.

Remus, jako Londyńczyk z krwi i kości, doskonale znał swoje miasto – zarówno stronę mugolską, jak i magiczną. Nie wiedział jednak wszystkiego. Nie miał, na przykład, pojęcia, że tandetnie wyglądający bar Kasjopea kryje w sobie coś więcej, poza kiepskim piwem i kelnerkami o brzydkich twarzach.

Gdy weszli, zadzwonił dzwonek. Jedna z kelnerek zmierzyła ich uważnym spojrzeniem, ale nie zareagowała, gdy ruszyli w kierunku polakierowanych na biało drzwi. Remus miał ochotę parsknąć śmiechem, gdy zrozumiał, że prowadzą do toalety.

– Czy mogę zapytać... – zaczął, ale nie dane mu było skończyć.
– Nie możesz – mruknął Lestrange, po czym nacisnął klamkę. W środku nie było niczego wartego uwagi. Może poza lustrem, które sięgało od podłogi aż po odrapany sufit i zupełnie nie pasowało do pozostałych sprzętów.

Rudolf wyjął różdżkę i uderzył w lśniącą taflę.

Bunkierek! – powiedział głośno i wyraźnie, a chwilę później lustro zafalowało, jakby nagle zmieniło konsystencję. – No, możemy przechodzić. – Lestrange zarejestrował pytający wzrok Remusa. – Nie wmówisz mi, że nigdy nie czytałeś „Alicji w Krainie Czarów”!
– To było dawno i nieprawda. – Remus podszedł do zwierciadła i z wahaniem dotknął dziwnej, półpłynnej substancji. Ręka przeszła przez nią na wylot. – Dokąd to prowadzi?
– Do jaskini pełnej krwiożerczych potworów – zakpił Rudolf. – To moja Izba Sinobrodego, w której morduję młodych i naiwnych uczniów Hogwartu.
– No tak, mogłem się tego domyślić – powiedział Remus i wyszczerzył zęby. – Mam nadzieję, że respektujesz prawo ostatniego życzenia. – Wziął głęboki oddech i przekroczył próg.
– Jeśli tym ostatnim życzeniem jest kieliszek absyntu...

Po drugiej stronie lustra nie było ani królików z zegarkami, ani złośliwych kart. Były natomiast bardzo grube ściany obwieszone obrazami, drewniana lada oparta na podeście z kamieni, a także stoły, nie stanowiące bynajmniej jednolitego kompletu. Siedziało przy nich wielu gości, którzy śmiali się głośno, dyskutowali i pili zielony napój z kieliszków o bardzo długich szyjkach. Niektórzy palili też coś, co przypominało fajkę wodną, chociaż niekoniecznie zawierało w sobie smakowy tytoń. W Bunkierku, bo tak właśnie nazywała się ulubiona knajpka magobohemy, było duszno i ciasno, a do tego dym szczypał w oczy. Ale kto zajrzał tu chociaż raz – wracał, jakby przyciągał go niewidoczny magnes.

– „Pijesz – umrzesz, nie pijesz – umrzesz, więc pij, bo i tak umrzesz”. – Remus odczytał napis przytwierdzony do tablicy ogłoszeń. – To hasło dnia, czy dewiza lokalu?
– Jedno i drugie – Rudolf stał tuż obok, musiał przed chwilą przejść przez lustro. – Podobno tak kiedyś powiedział pewien rycerz ze Wschodu, no i zgodnie z własną filozofią życiową zapił się na śmierć. Spróbujemy nie wziąć z niego przykładu.
– Możesz mi teraz wyjaśnić, co to za miejsce?
– Jeszcze się nie domyśliłeś...? – Lestrange odpowiedział pytaniem. – Z piekła trafiłeś prosto do raju. Proponuję więc znaleźć stolik i zamówić coś do picia.

Usiedli pod ścianą, w kącie, niedaleko baru. Barman, który najwidoczniej dobrze znał Rudolfa i jego smakowe preferencje, natychmiast przelewitował w ich kierunku dwa kieliszki absyntu. Miękko opadły na stół.

– Zdaje się, że to nielegalne – powiedział Remus i łyknął trochę płynu pachnącego ziołami. – Ale mam to gdzieś. Jak to możliwe, że nigdy tu nie trafiłem, chociaż mieszkam w Londynie od urodzenia? Przecież to tak niedaleko!
– Prawdopodobnie nie byłeś gotowy, żeby tu przyjść. Machnięcie różdżką i hasło nie wystarcza, nie przed każdym lustro się otwiera. Przede wszystkim trzeba sobie zdawać sprawę z własnej wyjątkowości. Bunkierek znajdują tylko ci, których naznaczyły Muzy.
– Ty przecież jesteś prawnikiem, a jednak...
– O nie, mój drogi, bynajmniej. – Rudolf odsunął się wraz z krzesłem, jakby chciał podkreślić dystans. – To tylko mój zawód. Ja natomiast jestem artystą, chociaż nie stworzyłem w życiu ani jednego dzieła… poza laurką, którą kiedyś wręczyłem biednej ciotce Hortensji. Technika kolażu. Niezbyt udana, jeśli chcesz wiedzieć, ale ciotka była zachwycona i postawiła ją na honorowym miejscu, między kryształowym wazonem a popiersiem Roweny Ravenclaw. Poza tym, niestety, straszny ze mnie improduktyw. Muszę się zadowolić promowaniem młodych talentów.
– O ironio, prawdziwy mecenas!
– A na dodatek rzymski patrycjusz okresu augustowskiego – dokończył Lestrange z komicznym namaszczeniem. – Szkoda, że jedynie duchem.
– Wolisz bronić czy oskarżać? – zapytał Remus po chwili milczenia. Ze zdziwieniem zauważył, że opróżniony przed momentem kieliszek znowu jest pełny.
– Bronić, rzecz jasna. To bardziej twórcze. Oskarżyć można każdego o wszystko, ludzie uwierzą w najgłupszą bajeczkę, byleby tylko zawierała odpowiednią porcję alkowianych szczegółów. Natomiast obrona… cóż. Wymaga większego skupienia, daje pole do popisu. Szczególnie, gdy oskarżony rzeczywiście jest winny.
– To nieetyczne!
– Oczywiście. Dlatego takie przyjemne. Poza tym, zdaje się, że według ciebie mam prawo bronić bandytów, skoro jestem człowiekiem wybranym przez los. Ba, mam prawo oczyścić ich ze wszystkich zarzutów! Albowiem podział na dobro i zło jest przeżytkiem i nie należy zawracać sobie nim głowy.
– Demagogia. – Remus wypił kolejną porcję absyntu, ale napoju wciąż nie ubywało. Zastanawiał się, czy to patent restauracji, czy też szatański pomysł Rudolfa. – Jaką korzyść może przynieść uniewinnienie trzeciorzędnego bandziora, który ściąga haracze i tłucze kumpli w spelunach? Albo – rodzinnego kata, maltretującego żonę i dzieci? To niesmaczne, a na dodatek zupełnie bez sensu.
– Dlaczego? Skoro mnie sprawia satysfakcję wmawianie ludziom, że wielokrotny morderca jest niewinną owieczką, to czemu mam tego nie robić? A zresztą, załóżmy, że właśnie Johnny z przedmieścia jest tym wybranym, który ma popchnąć świat naprzód, chociaż jest też przy okazji analfabetą i zwyrodnialcem. Czy w takim układzie mam prawo mu przeszkadzać? W końcu mojej matki nie zakatował, siostry nie zgwałcił. Więc jak?
– Więc nie chciałbym trafić na ciebie w sądzie. Wolałbym od razu palnąć sobie w łeb.

Rudolf znowu się uśmiechnął i pokręcił głową.

– Za szybko dajesz za wygraną. A, nawiasem mówiąc, nigdy nie biorę sprawy, jeżeli podejrzewam, że kandydat na mojego klienta faktycznie jest winny. Dlatego rzadko bywam w sądzie, co, jak słusznie podejrzewasz, bardzo mi odpowiada. Jak ci smakuje Zielony Raj?

Remus nie wiedział już, kiedy ten dziwny człowiek mówi prawdę, a kiedy udaje. Żonglował maskami niczym wytrawny sofista albo błazen. Trudno było odgadnąć, jakie są jego faktyczne poglądy.

– Po trzecim kieliszku zapomina się, jak bardzo jest niedobry. Właściwie, to zapomina się niemal o wszystkim, z własnym nazwiskiem włącznie. Nie wiem, co będzie po czwartym, ale podejrzewam, że najdzie mnie natchnienie na kilometrową balladę, albo na coś równie głupiego...
– To akurat całkiem normalny objaw. – Rudolf wyglądał tak, jakby alkohol zupełnie nie miał na niego wpływu. – Nie bez powodu mówi się, że absynt, to napój poetów. Wiele serwetek zapisano już w Bunkierku... o, popatrz na tego tyczkowatego faceta, który kuli się przy pianinie. Też pisze. Kiepsko, ale wytrwale. Podobno drukuje nawet w „Chimerze”.
– O „Chimerze” to ja mogę tylko pomarzyć – westchnął Remus. – Za wysokie progi!
– Chrzanisz. To przecież najzwyklejsze w świecie kółko wzajemnej adoracji! Połowa tekstów, które tam drukują, nadaje się co najwyżej na podpałkę, nie wspominając o recenzjach! Panowie pisarze włażą sobie w tyłki bez wazeliny, a do tego zajmują się wyłącznie utworami „poprawnymi politycznie”. Nie zawracaj sobie głowy „Chimerą”, bo i tak prędzej czy później zdechnie pod płotem. Prawdę powiedziawszy, po likwidacji podziemnych „Filipik” jedynym pismem, które jeszcze się do czegoś nadaje, jest wasza szkolarska „Enigma”. Przynajmniej nikt wam nie mówi, o czym macie pisać.
– Co innego szkolna gazetka, a co innego prawdziwe czasopismo literackie o krajowym zasięgu... – Remus nie był przekonany.
– Nawet nie wiesz, ile egzemplarzy przenika z Hogwartu na zewnątrz! – Rudolf gestykulował zamaszyście. – Uczniowie przesyłają „Enigmę” swoim rodzicom, rodzice pokazują znajomym, i tak to się kręci. Zaręczam ci, że nie jesteś w Londynie człowiekiem anonimowym.

W tym momencie przy drzwiach wybuchło jakieś zamieszanie, ale nikt poza Remusem nie zwrócił na to większej uwagi. Najwidoczniej kilka osób na raz przeszło przez lustro, bo w Bunkierku zrobiło się nagle bardzo tłoczno. Kolorowo poubierane towarzystwo okrążyło bar, domagając się napitków, śmiejąc się przy tym i przekrzykując. Jeden z nowoprzybyłych zdjął z głowy kaptur i wtedy Remus o mało się nie udławił, bo poznał swojego szkolnego kolegę, którego pożegnał rano na dworcu. Zmierzwione, jasne włosy wyglądały, jakby przez miesiąc nie widziały grzebienia, a z twarzy nie schodził radosny, choć nieco obłąkany uśmiech, tak charakterystyczny dla młodego Irlandczyka ze Slytherinu.

Danny O’Neil był bardzo nietypowym Ślizgonem i w niczym nie przypominał swoich kolegów, mogących pochwalić się drzewami genealogicznymi o wydatnych korzeniach i obfitej koronie. Jego matka pracowała jako kelnerka w nocnym barze i nie miała w sobie ani kropli czarodziejskiej krwi, natomiast ojciec odpłynął w siną dal tuż po narodzinach syna i słuch po nim zaginął. Do jedenastego roku życia Danny’ego wychowywała ulica – Dublin nie miał przed nim żadnych tajemnic. Chłopiec był bystry i silny, więc doskonale przystosował się do trudnych warunków, a że przy okazji los obdarzył go niezachwianym optymizmem, patrzył na świat pogodnie i bez obawy. Gdy trafił do Hogwartu, od razu postawił zamek do góry nogami, zyskując wielu wrogów, ale i wielu oddanych przyjaciół. Ponieważ był w stanie sprowadzić do szkoły niemal wszystkie zakazane przedmioty, o jakich mogliby tylko zamarzyć uczniowie, jego sława zaczęła rosnąć z dnia na dzień. Na dodatek zaangażował się w redagowanie szkolnej gazetki, a jego złośliwie inteligentne artykuły bardzo chętnie czytywano wieczorami w pokojach wspólnych. Najgorzej dogadywał się z kolegami z własnego Domu, a przynajmniej z większością z nich; nazywano go nawet „czarną owcą Slytherinu”. Głównie dlatego, że ignorował międzydomowe waśnie, handlując ze wszystkimi, i wszystkich, niezależnie od domowej przynależności, równo kantując. Z Remusem dogadywał się całkiem nieźle, bo obaj lubili abstrakcyjne dysputy mocno zakrapiane Ognistą Whisky, obaj też mieli literackie aspiracje. Gdy jednak Remus wzdychał do Muzy poetyckiej, Danny zadowalał się publicystyczną prozą, jędrną i najeżoną aluzjami.

– A niech mnie piorun! – krzyknął Dan, gdy wreszcie zauważył Remusa i Rudolfa. – Co za spotkanie! Remus, co ty tu, u diabła, robisz? Uważaj, ten facet – wskazał na Lestrange’a. – Ma tak mocny łeb, że nawet ja przy nim wymiękam!

Uściskali się z Rudolfem serdecznie, jakby znali się od urodzenia. Remus miał nadzieję, że na jego twarzy nie odmalowało się skrajne zaskoczenie.

– Dobrze cię znowu widzieć, Dan. Przysiądziesz się?
– Jasne, jasne! – roześmiał się. – Ale uprzedzam, że jestem w towarzystwie, więc musicie mnie przyjąć z całą kompanią. – Przysunął sobie krzesło i machnął na swoich znajomych, którzy w dalszym ciągu dyskutowali o czymś z jednookim barmanem. Być może próbowali wybłagać niższą cenę absyntu. Wszyscy pościągali już przeciwdeszczowe płaszcze, różnokolorowe czupryny lśniły w świetle przyćmionych lamp. Jedna z dziewcząt, posiadaczka długiego, luźno splecionego warkocza w kolorze kasztanów, popatrzyła prosto na Remusa, który speszył się trochę, ale nie odwrócił wzroku.
– No, stary, wpadłeś w oko mojej przyjaciółce. – Dan poklepał go po ramieniu. – Założę się, że zaraz zmusi cię do pozowania. To malarka. Ale ty przecież masz doświadczenia z malarkami, więc będziesz wiedział, co i jak...
– O jakich doświadczeniach mowa? – zainteresował się Rudolf.
– Bo widzisz, Rudi – ciągnął Dan konspiracyjnym tonem. – Nasz wierszokleta spotyka się z pewną uroczą dziewczyną, która zamierza po Hogwarcie zdawać na Sztuki Piękne. Jak na razie pomalowała ściany naszej redakcyjnej kanciapy i wierz mi, czasami boję się tam wchodzić, bo mam wrażenie, że któryś z satyrów zejdzie z malowidła i da mi w mordę! Co ciekawe, każdy z tych stworów ma w sobie coś z Remusa, a to oczy, a to nos... zupełnie nie wiem, co te baby w nim widzą!
– Uważaj, bo naprawdę ktoś ci wybije zęby. – Remus, przyjemnie rozgrzany alkoholem, nie zamierzał się denerwować. – Albo namówię Julie, żeby narysowała twoją karykaturę i opublikuję ją w pierwszym, powakacyjnym numerze „Enigmy”.
– Wiem, że to dla ciebie trudne do zrozumienia, Danny. – Usłyszeli za sobą śpiewny alt. – Ale nie każda dziewczyna musi się w tobie od razu zakochać na zabój. Jestem Edda. – Właścicielka kasztanowego warkocza wyciągnęła rękę w stronę Remusa. – I za chwilę cię namaluję, oczywiście jeżeli nie będziesz miał nic przeciwko.
– A nie mówiłem? – ucieszył się Dan. – Ona tak zawsze! Strzeż się, Remus, potem będzie jeszcze gorzej!
– Och jakże się boję – uśmiechnął się, ściskając dłoń malarki. – Jasne, jeśli masz ochotę, maluj, chociaż wydaje mi się, że nie jestem zbyt interesującym modelem...
– O tym, zadecyduję ja – stwierdziła i siadła obok Rudolfa, dokładnie naprzeciwko Remusa. – Cześć, Rudi. Już myśleliśmy, że nigdy nie wrócisz z tych zagranicznych wojaży!
– Ano wróciłem – odparł. – Lozanna zaczęła wychodzić mi bokiem, tak samo jak starożytni myśliciele. Postanowiłem sprawdzić, co też się dzieje w Londynie, i co ciekawego wymyślił nasz ukochany rewolucjonista, Riddle. Jak na razie nie padam na twarz z zachwytu.

Lekko kpiący ton Lestrange’a maskował prawdziwy stan rzeczy. Sytuacja polityczna pogarszała się z dnia na dzień i nikt już nie wierzył, że ministerstwo zdoła ukrócić dyktatorskie zapędy „Lorda Voldemorta”. Co najdziwniejsze, niektórzy nie chcieli żadnego ukrócania, z różnych powodów życząc Riddle’owi jak najlepiej. Rodowa arystokracja liczyła na to, że uda jej się zrobić z młodego watażki figuranta, który będzie tańczyć, jak mu zagrają, natomiast klasie średniej odpowiadały planowane reformy, mające znacząco poprawić jej byt. Na światło dzienne wypełzały wszelkiego rodzaju ludzkie męty, nie mające nic do stracenia, zakochane w przemocy i mamonie. Nikt nie słuchał mugolaków, przerażonych nasilającą się nietolerancją, ani co światlejszych inteligentów, którzy odwoływali się do historii II wojny światowej. Zapanował chaos. Po Pokątnej wędrowały manifestacje, prawo stało się swoją własną karykaturą, a ludzie popadali albo w skrajną euforię, albo głosili rychły koniec świata. Pełne były zarówno kościoły, jak i burdele. Rudolf, dzięki swojemu półrocznemu, dobrowolnemu wygnaniu, mógł spojrzeć na wszystko z dystansu, ale wnioski, które wyciągnął, szybko roztrzaskały dystans w drobny mak. Dlatego wrócił, chociaż rodzinie przedstawił całkiem inne powody. Nie wiedział jeszcze, jak powinien w zaistniałej sytuacji postąpić.

Magobohema też, oczywiście, pilnie śledziła najnowsze wieści i przeklinała na czym świat stoi poczynania śmierciożerców. Bolały przede wszystkim te posunięcia, które uderzały w wolność słowa; „Prorok” stał się gadzinówką, publikującą peany na cześć nowego przywódcy, inne pisma albo upadały, albo wybierały politykę kompromisów. Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, zaczął funkcjonować „drugi obieg”, ale – ponieważ z członkami tajnych redakcji rozprawiano się krwiście i bez litości – nie było zbyt wielu amatorów podobnego stylu życia. Członkowie bohemy robili więc to, co wychodziło im najlepiej: siedzieli w Bunkierku, tworzyli, pili i narzekali. Nie byli zdolni do żadnych radykalnych działań.

– Ano tak to właśnie wygląda – zakończył z westchnieniem przyjaciel O’Neila, który przedstawił się jako Jurij (studiował ponoć filologię słowiańską). – Nawet na Bunkierek patrzą krzywo, kto wie, czy w najbliższym czasie nie zamkną tej budy. Mówią, że trzeba walczyć z dekadentyzmem, a nadmiar literatury nikomu jeszcze nie wyszedł na zdrowie. Dlatego, moi drodzy, trzeba się napić, póki można! – Machnął na barmana, który niechętnie przelewitował kolejną porcję trunku. – Cassie...?

Cassandra, nieładna poetka-katastrofistka o ogromnych, błyszczących oczach, potrząsnęła głową. Była jakby nieobecna duchem. Remus pomyślał, że imię pasuje do niej doskonale, tak właśnie musiała wyglądać mityczna wieszczka, gdy głosiła koniec Troi. Podobno zresztą Cassie także miała dar – była Widzącą. Zapytana żartobliwie o przyszłość magicznej Anglii, zaciskała jednak usta w wąską kreskę, i nie można z niej było wydusić ani słóweczka.

– To niewiarygodne. – Remus zbyt mocno ścisnął kieliszek, o mało go nie tłukąc. – Jak was słucham, to mam wrażenie, że żyję na drugiej półkuli, albo w całkiem innej rzeczywistości! Przecież my w Hogwarcie nie mamy bladego pojęcia, co się naprawdę dzieje! Dumbledore trzyma nas w złotej klatce i karmi wydestylowanymi informacjami, rodzice zresztą pomagają mu w tym, jak tylko mogą. Wiesz, Dan – zwrócił się do Ślizgona. - Myślałem, że wiemy bardzo dużo i nasze artykuły trzymają się kupy, ale teraz zaczynam mieć wątpliwości.
– Nikt się w tym wszystkim dobrze nie orientuje. – Jasnowłosa Gerda, siostra Eddy, machnęła upierścienioną dłonią. – Jesteśmy jak dzieci we mgle.
– Dlatego – podchwycił O’Neil z cokolwiek gorzkawym uśmiechem. – Muszę się zgodzić z towarzyszem Jurijem: pijmy, póki mamy gdzie i za co!
– I z kim. – Głos Cassandry zmroził wszystkich do szpiku kości, jednak nieprzyjemne wrażenie szybko minęło. Jeden Remus przez długi czas zmagał się z falą paskudnych przeczuć.

Dochodziła trzecia, ale nikomu nie chciało się spać. Właściwie gwar jeszcze się wzmógł, a rozbawione towarzystwo zajmujące sąsiedni stolik zaczęło nucić piosenkę o dzikim włóczędze, który zarzeka się, że już nigdy nie wróci na morze. Danny O’Neil z tryumfem wyciągnął swoją harmonijkę ustną i zaczął akompaniować, a robił to, trzeba przyznać, bardzo sprawnie. Jakaś para tańczyła, mocno się do siebie przytulając, ktoś głośno recytował wiersz, który przed momentem spłodził w twórczym szale, a inni dyskutowali, bo alkohol rozwiązywał języki. Rudolf zagłębił się w rozmowie ze Scypionem, jednym z towarzyszy O’Neila, obaj sypali jak z rękawa łacińskimi sentencjami. Remus natomiast, jakby na przekór wszystkim, umilkł, zajęty własnymi myślami. Potem zaczął coś pisać na serwetce, a malująca go wytrwale Edda co chwilę prosiła, żeby się tak gwałtownie nie ruszał.

Gdy zegar ścienny wybił pełną godzinę, w Bunkierku zgasły nagle wszystkie światła, a radosne śmiechy zamieniły się w okrzyki pełne zaniepokojenia.

Remus poczuł, jak ktoś kurczowo ściska go za rękę. Usłyszał głos Cassandry.
– Zaczęło się. A fala nie spocznie, dopóki nie uderzy o brzeg.
Lumos – mruknął Remus, i nie tylko on, bo większość gości wpadła na podobny pomysł. Niestety magiczne płomyki szybko pogasły, jakby zdmuchnął je niewyczuwalny przez ludzi wiatr.
Gdzieś rozbiło się szkło, ktoś zaklął szpetnie. Harmonijka O’Neila załkała i umilkła.

Wtedy w Bunkierku się zakotłowało, zaklęcia, miotane nie wiadomo skąd i przez kogo, fruwały po całej sali, uderzając, gdzie popadnie. Remus chciał wstać, ale ktoś go przytrzymał, a potem brutalnie popchnął na ziemię. Uderzenie było bolesne, chłopak jęknął, przed oczami zamigotały gwiazdy. Tuż obok upadło jakieś bezwładne ciało, nie mógł jednak odgadnąć, kto to jest i czy jeszcze żyje. Zresztą chyba nie chciał tego wiedzieć. Bez przerwy słyszał głos Daniela, ale nie rozumiał, co Ślizgon mówi. Prawdopodobnie, jak to on, przeklinał i usiłował zadać wrogowi jak najboleśniejszy cios. Z racji tajemniczej bezużyteczności różdżek, trzeba było zastosować taktykę mugolską, poszły więc w ruch kufle, nogi od stołu i inne ciężkie przedmioty, które akurat znalazły się pod ręką.

Trzeba pomóc, pomyślał, i znowu, mimo bólu w uszkodzonej ręce, spróbował wstać.

Bezskutecznie.

– Ani drgnij, idioto – to był Rudolf. – Śmierciożercy nie bawię się w uprzejmości.
– Ale... – Wściekłość na chwilę odebrała mu mowę. – Szlag by cię, Lestrange, przecież trzeba pomóc! – Wyrwał się i pobiegł w stronę, z której dobiegał głos O’Neila. Próbował przy tym rzucić jakieś zaklęcie, jego wysiłki nie dały jednak żadnych rezultatów.

Z sufitu posypał się tynk, a może nawet kamienie. Krzyki stały się nie do wytrzymania.

– Dan...?
– A kurwa jego mać! – usłyszał w odpowiedzi. – Tak mu dowaliłem, że przez miesiąc będzie myślał, że jest paprotką!

Ktoś wpadł między nich, przewracając krzesło. Ciemność trochę się rozwiała, widać było zarysy ludzi i przedmiotów. Napastnicy w dalszym ciągu ciskali zaklęcia, wśród których nie było, całe szczęście, uśmiercających. Oszołamiacze i petryfikatory robiły jednak dużo zamieszania, szczególnie, jeśli trafiały w ściany, albo w meble. Bunkierek zaczął się sypać jak zamek z piasku, chociaż na pierwszy rzut oka przypominał solidnie zbudowaną fortecę.

Sufit groził zawaleniem.

– Cisza! – Przez kakofonię dźwięków przedarł się ostry, dźwięczny głos. – Cisza, do cholery! Chcę mówić z dowódcą.
Przez chwilę Remusowi zdawało się, że atak nigdy się nie skończy, że nikt nie posłucha wezwania. Zrobiło się jednak dużo ciszej, wszyscy zastygli w oczekiwaniu, nawet ci, których nie dosięgnął petryfikator.
– Na Merlina, Rudi, co ty wyrabiasz? – Edda była tak blisko, że Remus czuł jej włosy na policzku.
– Chcę rozmawiać z dowódcą – powtórzył Lestrange. – Nikt tu nie stawiał oporu, więc zupełnie nie rozumiem, po co ta cała akcja. Wiecie, panowie, jak to się nazywa? Bezprawie. Takie historie zwykle kończą się w sądzie.
Tym razem cisza aż świdrowała w uszach.

Mrok rozwiał się, jakby nigdy go nie było. Oświetlone trupim, zielonkawym światłem, pomieszczenie Bunkierka, prezentowało sobą obraz nędzy i rozpaczy. Z kamiennego podestu, na którym opierała się lada, nie pozostał ani jeden otoczak, ławy i krzesła były porozbijane w drzazgi. Ludzie w większości leżeli na ziemi, usiłując osłonić twarz przed odłamkami. Niektórzy stali w dziwnych pozycjach, jakby gotowali się do biegu, inni wyciągali przed siebie różdżki, które nie nadawały się do obrony. Twarz Eddy nie wyrażała niczego, natomiast jej siostra płakała zupełnie jawnie, tuląc się do Jurija. Daniel ściskał w dłoniach kawałek drewna, będący najwidoczniej odłamkiem stołu; włosy spadały mu na twarz, ale nawet nie próbował ich odgarnąć.

Rudolf Lestrange stał na środku, jak reżyser, który właśnie „ustawia” nowy spektakl. Jego garnitur wyglądał nieskazitelnie, dokładnie tak samo, jak kilka godzin wcześniej na przyjęciu u lorda Bredforda.
– Doczekam się jakiejś odpowiedzi? – Spojrzał na zegarek. – Czy zaczniemy ten cyrk od nowa?

Zaraz dostanie Niewybaczalnym, pomyślał Remus. I kto tu jest idiotą, na Merlina?!

Ale Lestrange nie dostał Niewybaczalnym. Z trudnych do wyjaśnienia powodów napastnicy nie zaatakowali, a z korytarza, który prowadził do lustrzanego przedsionka, wyłonił się człowiek ubrany w ciemnoszary mundur pozbawiony dystynkcji wojskowych.
– Rudolf Lestrange, jeśli się nie mylę – powiedział. Mówił z chrypką, jakby dawno nie używał głosu. – Bardzo pan przypomina Rabastana.
– To raczej on przypomina mnie – odparł Rudolf. – Niestety w niewielkim stopniu. Ale to nie czas na dysputy o moich koligacjach rodzinnych, panie...
– Ernst Gadamer.
– ... Gadamer. Pomówmy lepiej o atrakcji, jaką nam pan przed chwilą zafundował. I o jej konsekwencjach.
– Grozi mi pan? – Gadamer uniósł brwi do góry. – Jest pan otoczony przez uzbrojonych ludzi, a jednak śmie mi pan grozić? Interesujący z pana człowiek.
– Dość tych gadek, chcemy stąd wyjść – oświadczył Danny, podchodząc bliżej. Najwyraźniej zupełnie wytrzeźwiał, jego intensywnie niebieskie oczy ciskały pioruny. Poparły go liczne, choć niepewne, głosy.

Nie minęła sekunda, gdy petryfikator trafił Danny’ego w sam środek czoła. Chłopak zastygł na chwilę, a potem ciężko runął na ziemię.
Kobiety zaczęły piszczeć.

Edda chciała podbiec do kolegi, ale Gadamer dał znak różdżką, żeby nie próbowała żadnych sztuczek. Cofnęła się.

Rudolf nawet nie drgnął, uśmiechnął się tylko ironicznie.

– I po co ta manifestacja? Jestem pewien, że się dogadamy.
– O, z pewnością – zgodził się Gadamer. – Wszystko sobie wyjaśnimy na komisariacie. Nie wiem, czy pan wie, panie Lestrange, ale właśnie wchodzi w życie pewna ustawa... Rozumiem, dopiero pan wrócił do kraju, trudno być ze wszystkim na bieżąco... Otóż chodzi o tak zwany Zakaz Zgromadzeń. Jeżeli w pomieszczeniu znajduje się więcej osób niż trzy, mamy do czynienia ze zgromadzeniem. Czy wyrażam się dość jasno?
– Jak słońce – odparł Lestrange, nie dając wytrącić się z równowagi. – A czy w tej ustawie, w którą nie omieszkam się zaopatrzyć, jest coś wspomniane o rzucaniu bojowych zaklęć w niewinnych ludzi? Bo jeśli nie, to będzie miał pan spore kłopoty.

Remus miał ochotę zamknąć oczy. Ta rozmowa zaczynała przypominać taniec na ostrzu noża.

– Jeśli aresztowani atakują oddziały porządkowe... – Gadamer zawiesił głos. – Kilku moich ludzi poważnie ucierpiało w dzisiejszym zajściu.
– To wszystko kłamstwa! – krzyknęła Cassie, która dotychczas klęczała w pobliżu ściany. Jej oczy płonęły nienaturalnym blaskiem. – Ale kłamstwo działa jak obusieczny miecz, prędzej czy później obetnie wam głowy!

Tym razem dowódca nie użył zaklęcia. Roześmiał się tylko i klasnął – był to najwidoczniej umówiony znak, bo po chwili cały Bunkierek pełen był ubranych na szaro żołnierzy.

– Raczej później, niż wcześniej, droga pani. Brać ich!


Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Nie 17:12, 07 Gru 2008, w całości zmieniany 6 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zaheel
wilkołak alfa, spijacz Leśnej Mgiełki



Dołączył: 14 Sty 2006
Posty: 2478
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Nibyladii

PostWysłany: Pon 0:42, 04 Sie 2008    Temat postu:

Jest już trochę późno, a ja nie spałam ostatniej nocy, dlatego komentarz może być nieco nieskładny, ale nie mogłam się powstrzymać dziś przed tą przyjemnością przeczytania całego remolfa od początku. Przypomina się wtedy wiele faktów i detali. To do tego co już pisłam dopowiem, że Daniel tutaj pasuje jak ulał. Tylko jeszcze brakuje gitary, nie wiem czemu tak sobie go narysowałam w głowie - gitara byłaby potrzebna. Umiesz bardzo dobrze połączyć wszystkie elementy tak, żeby nie wyszło na zbytnie przesadzanie, Cassi co prawda tutaj nieco mi zgrzyta, ale to już kwestia gustu - jest taka trochę cukierkowa? Dobra, być może to tylko ja tak czuję. Ale Rudiego zaczynam lubić oraz bardziej, nawet jako takiego drania, ale za to z jaką klasą. Pomysł z bohemą nieco niemożliwy jak na kanon, całe szczęście nie musimy się go trzymać - ten knajpiano-odurzający klimat można odczuć na każdym kroku.
Jednym słowem czekam na kolejne części, zarówno Pierogów jak i Remolfa.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Atra
lunatykująca wampirzyca



Dołączył: 28 Wrz 2005
Posty: 1434
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: komoda

PostWysłany: Pon 10:46, 04 Sie 2008    Temat postu:

Daniel! <doznaje euforii> O niebiosa, jak ja kocham tego faceta... Naprawdę. Jest cudowny i cieszę się, że się pojawił. Zdecydowanie tak.
W sumie mogę się podpisać pod komentarzem Zee. Klimat odurzający, Rudolf uroczy, Cassie nie czuję. Jest jakaś taka... Sama nie wiem, po prostu mi nie leży. Może po prostu gubi sie przy innych, bardzo wyrazistych postaciach?
Rozmowy o Voldemorcie świetnie poprowadzone.
Całość zdecydowanie smakowita.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kira
kryształkowa dama



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z <lol>andii ;)

PostWysłany: Śro 16:04, 13 Sie 2008    Temat postu:

Ooooo, Hekate, Weno Wcielona, wielbię Cię!!!

*stara się uspokoić - wdech, wydech, wdech, wydech...*

Jesteś niesamowita, Szefowo. Nawet nie wiem co konstruktywnego mogłabym napisać po przeczytaniu tej części. Że zabawna, że akcja posuwa się w zawrotnym tempie, że napięcie jest wprowadzane i stopniowane mistrzowsko? Fantastyczna jest ta cała magobohema, a nawiązania do starożytnego Rzymu dosłownie ukłuły mnie w serce - moje klimaty, na Merlina!... czy może raczej na Scypiona? Remus i Rudolf podobają mi się coraz bardziej i mam olbrzymią nadzieję, że w następnych odcinkach uraczysz nas porządną porcją scen z ich wyłącznym udziałem Wink No i Daniel - to jest dopiero złoty chłopak. Ja wam wszystkim mówię, sam kanon potterowy wiele stracił nie posiadając takiej postaci!

Byczki:

Cytat:
- Ani drgnij, idioto – to był Lestrange. – To śmierciożercy, oni nie bawię się w uprzejmości.
- Ale... – wściekłość na chwilę odebrałas mu mowę. – Szlag by cię, Lestrange, przecież trzeba pomóc!
- bawią i odebrała

Cytat:
– Jest pan otoczony przez uzbrojonych ludzi, a jednak śmie mi pan grozi? Interesujący z pana człowiek.
- grozić

Niom, to tyle ode mnie. Czekam na ciąg dalszy, i to zarówno Kompleksu..., jak i Pierogów. Bardzo niecierpliwie czekam!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Fanfiki Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Następny
Strona 1 z 8

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin