Forum Lunatyczne forum Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Skarpeta - "Arizona"

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Klub Pojedynków
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Maggie
niepoprawna hobbitofilka



Dołączył: 09 Wrz 2005
Posty: 2126
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Świętokrzyska Łysa Góra ;)

PostWysłany: Wto 0:50, 30 Gru 2008    Temat postu: Skarpeta - "Arizona"

Oddaję w dobre ręce. Bijcie, jeśli trzeba. Polerowane na szybciucha, mogą być odpryski Wink


Arizona

Są takie miejsca do których należymy, nawet o tym nie wiedząc.
Są takie miejsca: domy, korytarze, zaułki czy ogrody, do których się powraca, nie zdając sobie zupełnie z tego sprawy. One same wyczuwają łączącą więź i szukają nas, nie pytając o zdanie – po prostu idziemy ulicą pogrążeni we własnych myślach, a drzwi same wyrastają nam przed nosem i uchylają się, zapraszając do środka.



Zapadał wietrzny zimowy wieczór, niespodziewanie wczesny dzięki ciężkim od śniegu chmurom, które zebrały się nad miastem zapowiadając, że już niedługo spadną na nie pierwsze wielkie i wilgotne płatki. Ulice były puste, tylko gdzieniegdzie pod ścianami kamienic przemykały niczym cienie pojedyncze osoby, kuląc się pod wpływem natarczywych mroźnych podmuchów. Reszta społeczeństwa siedziała bezpiecznie w domach, konsumując zapewne poświąteczne resztki, gapiąc się w telewizory i ogrzewając się przy odkręconych do oporu kaloryferach.
Jedna z ciemnych postaci oderwała się od bramy domu przy ulicy Podmurnej i przebiegła na skos Placu Grodzkiego odprowadzana obojętnymi spojrzeniami skutych lodem oczu należących do odlanych z brązu żab na pobliskiej fontannie. Postać, wbiegając za róg placu pośliznęła się na zamarzniętej kałuży, zachwiała się, przez chwilę balansowała niebezpiecznie na jednym bucie, ale wkrótce ponownie odzyskała równowagę. Przebiegła jeszcze kilka kroków i zatrzymała się przy całodobowym sklepie monopolowym. Postać, a był nią mężczyzna w wielu około trzydziestu lat (i gdyby latarnie świeciły jaśniej można byłoby zauważyć, że ma lekko kręcone ciemne włosy i piwne oczy), rozejrzała się niepewnie, jakby nie do końca wiedziała gdzie się znajduje i otrzepała płaszcz z pierwszych płatków śniegu, który zaczął sypać na wymarłe ulice.

- Psst! Młody! – mężczyzna drgnął na tą niespodziewaną zaczepkę i poszukał wzrokiem osoby, która mogła się do niego odezwać. Głos dochodził z okolic jego łydek, więc pochylił się i zmrużył powieki starając się dostrzec coś w mieszaninie cieni u podnóża schodów prowadzących do sklepu.
- Słucham? – głos miał niski i głęboki, chociaż pobrzmiewały w nim nuty ni to wzruszenia, ni to złości. Dostrzegł wciśniętego w między poręcz a fasadę kamienicy mężczyznę. Z powodu ciemności nie mógł dokładnie określić jego wieku, ale facet musiał być koło sześćdziesiątki i z całą pewnością spędził część swojego życia na ulicy. Pół-leżał skulony, owinięty w stary kożuch, na głowie miał dziurawą wełnianą czapkę, a na rękach kilka warstw rękawiczek. Przy jego boku siedział wychudzony buro-nijakiego koloru kundel i trząsł się jak osika na wietrze.
- Młody, weź no pożycz dziesiątaka dla psa, patrz młody, ja się toto trzęsie – wychrypiał facet w kożuchu.
- Taa jasne, dla psa – z powątpiewaniem odrzekł mężczyzna, zerkając w głąb ulicy - Pan sobie za tego dziesiątaka kupi kilka win, a psina jak się trzęsie, tak się trząść będzie.
- No co ty, młody! – żachnął się bezdomny – Ja jego, panie, od szczeniaka mam! Na śmietnik, jakiś gnój go wyrzucił, panie, na deszcz! Jak tak można, pytam się, psa traktować? Małe było, i nie przeżyłby na zimnie, tom go wziął. I czwarty rok już ze mną jest, nie? Arizona? – poklepał psa po łbie, a ten na moment przestał się trząść i mruknął z zadowoleniem.
- Arizona? – zapytał mężczyzna, zauważając ze zdumieniem, że grzebie w kieszeniach w poszukiwaniu drobniaków.
- Moje ulubione wino – odparł uśmiechając się stary i pokazując tym samym poważnie braki w uzębieniu. – I psa tak nazwałem, bo żółty jest jak Arizona. Jak się umyje w deszczu, ma się rozumieć. Jak piasek jest. Arizona dla suki imię bardziej, ale jemu tak zostało i chyba mu z tym dobrze. Byłeś pan tam kiedy?
- Gdzie? W Arizonie?
- No nie w Szczecinie przecież! – zaśmiał się bezdomny ukazując próchniczy krater w górnej czwórce. Pies, drapany przez cały czas za uchem, ziewnął przeciągle wywieszając długi, różowy język.
- Nie, nie byłem. Najdalej na Węgrzech zdaje się. – ponownie zerknął w głąb ulicy, wpatrując się w mglisty mrok. – Czemu nie pójdzie pan do noclegowni? W taką pogodę można źle skończyć.
- A gdzie ja z nim pójdę? Do noclegowni psów nie wpuszczają. Tego by brakowało! – ponownie się zaśmiał - Chociaż powiem ci, młody, że psy czasem lepsze niż ludzie. A samego go nie zostawię, bo mój jest i koniec. A zgubi się jeszcze, bo miasta nie zna. Co nie, Arizona? – ciche skomlenie zdało się potwierdzać obawy żebraka. – To co? Dasz pan dwadzieścia?
- No… niech panu będzie. – odparł mężczyzna i z pewnym ociąganiem wyciągnął pieniądze z kieszeni zimowej kurtki. Znalazł dwudziestozłotowy banknot i wręczył go staremu. Po chwili wahania dołożył jeszcze pięć złotych. – Tylko na psa niech pan wyda.
- A jasne, jasne. Na psa, pewnie. Ja bym nieba mi przychylił, chociaż sobie też coś kupię. Trza się rozgrzać, bo mówili, że mroźna noc będzie – zaczął się podnosić – Bóg ci zapłać, młody! I szczęśliwego nowego roku!
- Dzięki, nawzajem. – odparł, odchodząc wąską uliczką. Kilka domów dalej przystanął i obejrzał się. Stary człowiek właśnie wchodził do sklepu, a pies przysiadł na najniższym schodku z zadartym łbem i zamarł w oczekiwaniu.

Ignacy, bo tak miał na imię młody mężczyzna, kluczył kolejnymi pustymi o tej porze uliczkami, brnąc pod coraz silniejszy wiatr, a miotane nim ciężkie płatki śniegu biły go po twarzy zostawiając na niej maskę z białej paćki.
Nie zauważył, gdy od bramy sąsiedniej kamienicy oderwały się dwa cienie i szybko ruszyły za nim. Świst wiatru i tłumiący kroki śnieg sprawiły, że ich nie usłyszał. Zorientował się dopiero po okrzyku:

- Te! E! Ty!!
Ignacy zatrzymał się, ale nie odwrócił.
Nie no, sorry, dość mam na dzisiaj nieoczekiwanych spotkań – pomyślał.

- Te! Głuchy jesteś!? – postacie podeszły bliżej, a Ignacy odwrócił się w ich stronę.
- Czego chcecie? – zapytał ostrym tonem, przeczuwając kłopoty. Miał przed sobą dwóch osiłków, którzy zamiast karpia na Wigilię wciągnęli zapewne pięciokilogramowy słoik odżywki dla sportowców, popili izotonikiem zamiast barszczem, a na deser przegryźli hormonem wzrostu. Obaj mieli wygląd dorodnych byczków, z karkiem o obwodzie młodego drzewa. Włożyli ręce do kieszeni jednakowych kurtek moro, a ich głowy skryte były w obfitych kapturach. Zgarbione od zimna sylwetki nadawały im wygląd przyczajonych na dachach gargulców, a ich oddechy na mrozie przypominały buchającą z piekielnego kotła parę.
Ignacy ułamkiem swojej świadomości zastanowił się, dlaczego pomyślał akurat o piekielnym kotle, ale jego uwaga natychmiast skoncentrowała się na rzeczywistości, kiedy jeden z gargulców zażądał:

- Dawaj fona!
- Dawaj co? – zapytał, w pierwszej chwili nie zrozumiawszy.
- Te, Bioły, on debila zgrywa – poinformował kolegę wyższy z nich.
- Ehe – potwierdził niższy i zrobił kilka kroków w kierunku Ignacego. – Dawaj. Fona. – dodał wolniej, żeby ofiara zrozumiała.
Ignacy wiedział, że chodzi im o komórkę, ale nie za bardzo miał ochotę im ją oddawać. Nie był to może najnowszy model, kilka razy zdarzyło mu się ją upuścić w różne miejsca (nigdy więcej czytania smsów przy sikaniu) i klawisz połączenia nie działał poprawnie, ale bierne poddanie się woli dwóch karków nie było najlepszym rozwiązaniem dla jego nadszarpniętego dzisiaj poczucia własnej wartości.

- Nie mam fona – odparł, wiedząc już, że zdradził go mimowolny ruch dłoni w kierunku kieszonki z komórką.
- Dawaj, bo w ryj! – zagroził Wyższy, a Niższy ruszył na Ignacego, żeby wykręcić mu ręce do tyłu.
- Spadówa! – Ignacy zdążył odtrącić łapska ogra na sterydach i rzucił się do ucieczki. Dwójka dresów ruszyła za nim. Ignacy na oślep biegł przez coraz bardziej kręte uliczki Starego Miasta, starając się jak najszybciej zmieniać kierunek biegu, ale świeży śnieg utrudniał mu zadanie. Kilka razy poślizgnął się na zakręcie i gdyby nie odbił się od rogu kamienicy lub nie przytrzymał się latarni, wywinąłby orła i najprawdopodobniej pożegnał się z komórką oraz częścią godności osobistej. Chwycił mocniejszy mróz i padające płatki z mokrych zmieniły się w puch, szybko tworzący na bruku zaspy.
Szaleńczy pościg przez opustoszałą dzielnicę trwał nadal, Ignacy słyszał za sobą niewyraźne „kurwa, stój!” karków, ale nie odważył się do tej pory spojrzeć do tyłu, by sprawdzić jaki dystans dzielił go od napastników. Mimo zimna był zlany potem, dyszał ciężko, a serce waliło mu zarówno od biegu, jak i ze strachu. Brnąc przez nieudeptany śnieg, Ignacy zerknął do tyłu by stwierdzić, że Wyższy jest za nim na wyciągnięcie ręki. Zaskoczony pomylił rytm kroków, poślizgnął się i runął jak długi na skraj chodnika.

Nie zdążył się zerwać, gdy poczuł padający na siebie ciężar i nim się zorientował, głowa odskoczyła mu do tyłu uderzając o krawężnik. Po chwili zamroczenia, tępy ból w szczęce uświadomił mu, że oberwał mocno wielką jak bochen pięścią. Wahanie, jakie poświęcił na zrozumienie sytuacji pozwoliło Wyższemu na wymierzenie mu ciosu w splot słoneczny. Ignacy jęknął i zgiął się od uderzenia w tym samym czasie, w którym Niższy kopnął go w goleń. Próbował się skupić i walnąć w nos Wyższego, ale nie był stanie zogniskować wzroku. Nie był chucherkiem, regularnie grał w siatkę, a latem jeździł na obozy żeglarskie, ale niestety ich program nie obejmował odpierania ataku dwóch napakowanych dresów.
Poczuł, że któryś z nich obszukuje mu kieszenie i wyciąga z nich komórkę oraz pieniądze.
„Żegnaj, sir Ericsson!” przeleciało mu przez głowę.

Jednak szczęście widocznie nie do końca go opuściło – Niższy, w zamiarze ponownego skopania leżącego poślizgnął się na śniegu i przewrócił. Upadając chwycił Wyższego za kaptur, ściągając go z pobitego mężczyzny. Ignacy wykorzystał te chwilę i spróbował wstać.

- Gdzie, kurrr…!? – krzyknął Wyższy, ale urwał, bo skądś rozległo się groźne warczenie psa. Wszyscy trzej rozejrzeli się w poszukiwaniu zwierzęcia, ale ulica była pusta. Po chwili usłyszeli głośne szczeknięcie. W uszach Ignacego zabrzmiało to jak wystrzał. Oprzytomniał w jednej chwili i rzucił się do ucieczki. Dwójka natychmiast ruszyła za nim. Ignacy na wielkim pędzie wpadł w kolejną opustoszałą uliczkę. Biegnąc, w pewnym momencie zauważył światło w oknach lokalu na parterze. Poczuł kierujący nim impuls i rzucił się do drzwi. Dopadł do klamki i szarpnął za nią.
Nic się nie stało, drzwi nie ustąpiły.
Obejrzał się. Miał tylko kilka sekund przewagi, zanim go dopadną. Nacisnął i szarpnął jeszcze raz, z całej siły napierając ciałem na drzwi.
Puściły. Wpadł do środka i zatrzasnął je za sobą.


Wyższy i Niższy stali przed chwilę na zewnątrz, szarpiąc za klamkę. Zaglądali w zakurzone okna, ale w środku było za ciemno, żeby mogli cokolwiek zobaczyć. Jeszcze chwilę siłowali się z zamkniętymi na głucho drzwiami, aż w końcu zrezygnowali, rzucili parę ‘kurew’ i odeszli.


Ignacy dyszał ciężko. Czuł krew spływającą mu do gardła, a dolna warga piekła go potwornie. Otarł dłonią twarz – zobaczył na niej czerwone smugi.

- O, cholera jasna. – wykrztusił.

Rozejrzał się powoli dookoła. Zobaczył średniej wielkości lokal, urządzony w stylu „wstawiamy maszyny Singera wszędzie gdzie się da i przykrywamy szydełkowymi serwetami”. Ciepłe światło z lamp naftowych i jednego kinkietu za barem spływało na pomieszczenie. Wyblakła zielona tapeta w roślinny wzór komponowała się z ciemnym drewnem stolików, foteli i krzeseł. Na ścianach symetrycznie rozwieszone wisiały stare fotografie, przemieszane z obrazami w stylu Tarasina i Gierowskiego, co dawało dziwny efekt. Cisza dzwoniąca w uszach Ignacego ustąpiła gwarowi rozmów i muzyce, gdy wpatrzeni w niego ludzie odwrócili od niego zaskoczone spojrzenia i podjęli przerwane rozmowy.
- Witaj – powitał go cieniutki głosik. Spojrzał w kierunku, skąd dobiegał. Na barze siedziała około siedmioletnia dziewczynka w szarej sukience. Miała platynowo-jasne włosy zaplecione w dwa warkoczyki, szarozielone oczy i cienkie wargi. – Krwawisz – stwierdziła odkrywczo, machając nogami w powietrzu. Przyglądała mu się, przekrzywiwszy główkę na bok jak ptaszek. – Okropnie to wygląda.
Ignacy patrzył, jak zwinnie zeskoczyła na ziemię, obeszła bar i zawołała w kierunku otwartych drzwi po drugiej stronie:

– Przyszedł i krwawi! Chodź tutaj!
Zza drzwi wyszedł młody, chociaż dziwnie stary jak na swój wiek mężczyzna. Trzymał w ręce nóż kuchenny i ciekawie przyglądał się Ignacemu przez okulary w modnych oprawkach.

- Mówisz, że krwawi, Lusiu? Hm… Faktycznie – uważne spojrzenie zdawało się przewiercać Ignacego na wskroś. – No to trzeba coś z tym zrobić, nie uważasz?
- Przynieś ciepłą wodę, czysty ręcznik i wodę utlenioną z łazienki. – kobieta siedząca w głębokim fotelu w rogu pomieszczenia odjęła lufkę z papierosem od ust. – A także igłę i nici, dobrze?
Mała patrzyła na nią badawczo, a potem błyskawicznie odwróciła się na pięcie i wbiegła na górę po wąskich schodkach.

Opierającego się lekko, ale i zdezorientowanego Ignacego posadzono na stole, zmyto krew, zdezynfekowano wargę i przecięty łuk brwiowy. Wokół zgromadziło się całe towarzystwo, które było w środku. Okazało się to mniejszą liczbą ludzi, niż Ignacy ocenił na początku – góra dziesięć osób.
Była więc Lusia, która do faceta w okularach zwracała się „tato”, młoda kobieta ćmiąca papierosy jeden za drugim, gruby brodaty facet pytający raz po raz „Widzieliście Zdzicha?”, nastolatka (całkiem ładna, gdyby wiecznie nie skubała pryszcza na czole) i jej matka, ciągle upominająca ją, by tego nie robiła. Facet około czterdziestki dawał fachowe porady podczas szycia ran, a stare małżeństwo kłóciło się za jego plecami o jakiś placek na Wigilii w sześćdziesiątym siódmym.

Ignacy obserwował całe to zamieszanie wokół jego osoby jak przez mgłę, obrazy zamazywały mu się przed oczami, w uszach znowu zaczęło szumieć... a po chwili wszystko zawirowało i zlało się w jedną wielką ciemną plamę.


Gdy się ocknął, siedział w fotelu, a jasnowłosa dziewczynka wlewała mu do ust brązowy alkohol, który rozpoznał jako zadziwiająco mocny koniak, gdy tylko zaczął mu wypalać gardło.

- Jezu! Co to!? – zakrztusił się, plując naokoło alkoholem.
- Tatusiowy koniaczek – odparła rozszerzywszy szare oczy – Nie lubisz?
Już miał powiedzieć, że owszem, ale nie tak mocny i nie tak podany, ale przerwał mu tubalny głos:
- Widzieliście Zdzicha? – zapytał brodacz wychylając się zza oparcia fotela. – Miał przyjść, potem, że nie, potem znowu, że tak i nie wiem w końcu, czekać na niego czy iść spać? – wygłosił, po czym trochę nieprzytomnie odtoczył się w kąt.

Ignacy z przerażeniem wyrwał małej butelkę i wypił wielkimi łykami ćwierć zawartości. Oblizał wargi, czknął i ponownie stracił przytomność.



Obudził się rano w swoim mieszkaniu z bolącą głową. Na początku wszystko wydawało mu się dziwnym snem, ale kiedy wstał i w łazience zobaczył swoje odbicie w lustrze, wspomnienia okazały się prawdziwe. Opuchnięte oko, zaszyta brew i zakrzepła krew na wardze mówiły mu, że wczorajsze wydarzenia nie były tylko urojeniem. Zastanawiał się podczas śniadania, czy zwariował, czy być może tylko za ostro popił, ale nie mógł sobie przypomnieć innego alkoholu, poza koniakiem extra-strong, a za każdym razem kiedy dotykał szwu na brwi stwierdzał, że jednak coś w tym wszystkim musiało być prawdą.

Po południu wyszedł zrobić zakupy i przy okazji się przejść, nadal rozmyślając nad tym, co przydarzyło mu się zeszłego wieczoru. Śnieg skrzypiał mu pod nogami, a on szedł, coraz dalej w głąb miasta, nie zauważając, że robiło się coraz ciemniej. Nagle przystanął i podniósł opuszczoną dotąd głowę. Stał przed starym fabrycznym budynkiem, gdzie wczoraj znajdowała się dziwna knajpa, która być może uratowała mu życie.
Wczoraj.
Ignacy zamrugał, ale zakurzone okna nie chciały zniknąć, tak samo jak brudny szyld głoszący „Magiel u Krzyśka”. Zabite deskami drzwi nie chciały ustąpić.

Stał tam przez kwadrans, mrużąc oczy, jakby to mogło mu pomóc dojrzeć nieistniejące drzwi i rozświetlone od wewnątrz szyby. W końcu zrezygnował i powoli odwrócił się od budynku.

”Przeżyłeś szok. Ludzie różne rzeczy sobie wyobrażają w szoku. Goniły Cię dresy. Ukradli Ci komórkę i szesnaście złotych, jedenastu gorszy nie licząc. Każdy byłby w szoku. Wyobraźnia, chłopie, potężna rzecz jest.” – tłumaczył sobie, odchodząc ulicą.

Kiedy mijał fontannę z żabami, coś przyciągnęło jego wzrok. Niewielki szyld z napisem „Arizona” kołysał się na wietrze. Na blasze wymalowano kaktusy i kowbojski kapelusz. Chciał zajrzeć do środka, ale od tej strony lokal nie posiadał okien.
Szyld zaskrzypiał na wietrze.
Tknięty dziwnym przeczuciem, Ignacy pchnął drzwi („Czerwone. Są czerwone, a były zielone” - przemknęło mu przez głowę) i wszedł do środka.


Ten sam bar.
Ta sama tapeta, obrazy i fotografie.
Te same maszyny Singera i babcine serwety.
Zmieniła się tylko muzyka (śpiewała Tina Turner, a nie Joni Mitchell).

- Tata, przyszedł znowu! - mała dziewczynka o jasnych włosach zaplecionych tym razem we francuski warkocz przyglądała mu się zza baru.

Ignacy rozglądając się po pomieszczeniu dostrzegł, że dzisiejszego dnia byli tu ci sami ludzie, których widział poprzedniego wieczoru. Z jednym wyjątkiem: zamiast grubego brodacza pojawił się chudy, łysy facet nieustannie pytający czy ktoś nie widział Cześka.

- A, jesteś. Faktycznie. No to siadaj – młody-stary człowiek w modnych okularach pojawił się za kontuarem – Napijesz się czegoś? A może zrobić ci śniadanie?
- Śniadanie? O tej porze? – zdziwił się Ignacy.
- Czas nie ma znaczenia – odezwała się za jego plecami młoda kobieta. W ręku trzymała zapalonego papierosa – Możesz jeść śniadanie na kolację, kolację na obiad, a obiad na podwieczorek. Tu robisz tak, jak chcesz. Ja na przykład palę, czytam i rozmyślam. Nikt nie wypomina mi, że powinnam znaleźć pracę, wyjść za mąż, ustatkować się i inne tym podobne pierdoły… - wywróciła z niesmakiem oczami i oddaliła się w kierunku fotela.

Ignacy stał przez chwilę nie wiedząc: zostać czy wyjść, w końcu jednak jego wrodzona ciekawość zwyciężyła.
Zdjął kurtkę i powiesił ją na wieszaku.

- Może… może jednak wezmę coś do jedzenia....
- Pięknie! – klasnął w dłonie mężczyzna za barem – Azaliż przygotuję więc jajecznicę.

W dalszej części knajpki małżeństwo rozmawiało z ożywieniem przyciszonymi głosami. Wydało mu się, że tym razem omawiali sprawę nieudanego ślubu ich córki. Narzekali na niedojrzałość zięcia i gburowatość jego matki.
Chudy mężczyzna (Ignacy domyślił się, że to Zdzisiek) wytrwale pytał wszystkich o Cześka, a matka nieustannie strofowała córkę, która tym razem gładziła nerwowo włosy.

Ignacy po chwili wahania przysunął taboret do fotela, w którym siedziała młoda kobieta. Miała przymknięte oczy, paliła kolejnego papierosa i wydawała się zasłuchana w muzyce, ale powiedziała:

- No, pytaj.
- Erm… - Ignacy odchrząknął trochę zaskoczony, przełknął dwa razy ślinę i wypalił, woląc mieć wszystkie pytania za sobą – Co to za miejsce? Kim wy jesteście, ludzie? I dlaczego wczoraj byliście tam, a teraz jesteście... no, tu?
- Och, najprościej będzie chyba z ostatnim pytaniem - odrzekła spokojnym głosem. – Otóż, nie jesteśmy ani tam, ani tu, tylko… wtedy.
- Wtedy? – zapytał mimowolnie.
- Nie przerywaj, to wszystkiego szybciej się dowiesz. I zadecydujesz. Ale o tym potem.
- Zade…?
- Jak już mówiłam – dodała głośniej, by pokazać, że nie chce, by jej przerywano – Jesteśmy WTEDY. Kiedy się czegoś potrzebuje. Nie… - zaśmiała się. – To nie jest „stoliczku nakryj się”. Musisz naprawdę – położyła nacisk na to słowo. – naprawdę chcieć do niej wejść. Wtedy pojawiamy się my. A raczej ona – zatoczyła ręką pokazując pomieszczenie – knajpka.
- Arizona…
- Nie zawsze się tak nazywa. - przerwała mu - Teraz tak, bo w twojej pamięci masz ciągle obraz bezdomnego i jego psa, ale niewykluczone, że za chwilę będzie się nazywać, dajmy na to, Doniczka czy Zapadka. To ty o tym decydujesz. Knajpa istnieje, jak każdy inny normalny lokal – Błażej, ten facet za barem w okularach od Armaniego, płaci zwykłe rachunki za prąd i gaz. Zmienia się tylko adres korespondencji. Nikt nie wie, kiedy powstała, ani kto ją zbudował. Błażej był tu pierwszy, dziwny przypadek swoją drogą, ale kto z nas nie jest dziwnym przypadkiem? Jest kawalerem, architektem, aż któregoś dnia ktoś podrzuca mu pod drzwi Lucynę. To bardzo mądra i bystra dziewczynka. W tym roku idzie do szkoły. Błażej jest trochę tym wszystkim podenerwowany – Ignacy poszukał wzrokiem małej dziewczynki, ale widocznie była na zapleczu albo na piętrze. – Nie lubi opowiadać swojej historii, ale wiemy, że stracił pracę. Miał problemy. Znalazł dziecko. Los dziwnie czasami wynagradza straty…
Matka i córka – wskazała dwie postaci siedzące przy stoliku obok – to Alina i Maria. Ona rozwiedziona, a dziewczyna przeżywa klasyczny okres buntu. Poza tym, matka stara się jej wybić z głowy, że wyjdzie za filozofa.

- Filozofa?
- A kto może wiedzieć, co siedzi w głowie siedemnastolatki?
- Jesteś filozofem? – zapytała go z sąsiedniego stolika Maria.
- Y, nie… Studiuję budownictwo na Politechnice.
- E, to cienias jesteś. – odparła nastolatka i wróciła do czytania książki.
- Tamci dwoje – kobieta wskazała na małżeństwo – wciąż nie mogą pogodzić się z faktem, że ich córka jest lesbijką, wyjechała do Niemiec i mieszka z dziewczyną o imieniu Greta. Pamiętam, jak wpadli tu jak burza, kłócąc się zawzięcie. Trochę byli zdziwieni, że to nie spożywczy.

- A nie mogący się znaleźć faceci? Zdzisiek i Czesiek? – zapytał coraz bardziej zaciekawiony Ignacy.
- Śmieszni w swojej odmienności, prawda? To najlepsi przyjaciele, jeszcze z czasów dzieciństwa. Z nimi jest tak: Czesiek jest stróżem na nocnej zmianie, a Zdzisiek pracuje za dnia, jest elektrykiem. Nic dziwnego, że się mijają. Jak jeden jest w robocie, drugi śpi. Spotykają się tylko rano i wieczorem. Nic dziwnego, że nie mogą się znaleźć w ciągu reszty doby.
Natomiast Mieczysław jest chirurgiem. To znaczy był. Nie ma go tu teraz – uprzedziła pytanie Ignacego, który szukał go wzrokiem – Mo więc wywalili go za picie w pracy i odebrali prawo do wykonywania zawodu. Knajpa pomogła mu się pozbierać z depresji. Teraz hoduje pelargonie, jest obecnie na zjeździe hodowców w Poznaniu.

- Ciekawe towarzystwo, ale trochę, no wiesz, nietypowe no i te okoliczności. – Ignacy podrapał się po nieogolonym zaroście – A ty? Co się działo z Tobą?
- A ja? Hm… Czy uważasz że jestem tajemniczą osobą? – zapytała, patrząc mu w oczy.
- Bardzo.
- I pewnie trafiłam tu w przedziwnych okolicznościach?
- Tak uważam.
- Na serio studiujesz budownictwo? – zapytała i roześmiała się.
- Co w tym złego…
- Nie, nic. Tak tylko… - odchrząknęła – otóż ja, no cóż, ja studiuję chemię na uniwerku. Miałam okropny dzień, zawaliłam kolosa i chciałam się po prostu napić dobrej kawy.
- I tyle? – zapytał z niedowierzaniem. Myślał raczej, że wyrzucili ja z purytańskiej wioski za odebranie krowom mleka, czy coś w tym rodzaju.
- Tak. Wtedy knajpka nazwała się Różana. Słodko i romantycznie, co? – i nie czekając na odpowiedź, dodała – Aż do przesady. Spotykamy się tu, kiedy mamy czas, przychodzimy, gdy coś nas gnębi. Czasami nikogo tu nie ma i można w spokoju posłuchać własnych myśli. Te chwile należą do moich ulubionych. W akademiku, gdzie mieszkam, jest nieustanny ruch zresztą sam wiesz, też jesteś studentem.

- Poczekaj, nie wiem czy dobrze rozumiem. – Ignacy potarł czoło. - To… wszystko jest prawdziwe? Nie bujasz? To mi się nie śni? Jest tak pokręcone, że nie wiem, czy nie wolałbym jeszcze raz dostać od jakiegoś dresa, niż tu trafić i próbować to ogarnąć.
- Zawsze masz wybór. Jeśli zrezygnujesz teraz i wyjdziesz, nie dowiedz się, jaką szansę dawał ci los. Zapewniam Cię, że nic złego. Możesz odejść, wrócić do domu i o wszystkim zapomnieć. Ale niewykluczone, że knajpka będzie Cię sama szukać. Jest jak dobra ciocia z Ameryki, która chce Ci dać trochę łakoci.
- Ale można stąd normalnie wyjść? Knajpa nie zniknie i już nigdy się nie pojawi? Jak ją znajdę?
- Ona znajdzie ciebie, jeśli będziesz tego chciał. – uśmiechnęła się przyjaźnie i wyciągnęła do niego rękę. – To jak? Zostajesz?
Ignacy pomyślał, że jako student przetrwał i może przetrwać wiele. Nawet pojawiającą się i znikającą knajpę o zmiennej nazwie.
- Chyba trochę posiedzę.

Błażej postawił przed nim talerz z dymiącą jajecznicą.
- Na koszt firmy – powiedział z uśmiechem.


FIN


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia Wto 2:15, 30 Gru 2008, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Noelle
robalique



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 2024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 1:32, 30 Gru 2008    Temat postu:

Co ja o tym opowiadanku powiedzieć mogę...
Miłe i ładnie napisane, nie jakieś z fanfarami, ale miłe. Mam wrażenie, że coś takiego jakieś wydawnictwo byłoby w stanie druknąć Wink w jakimś zbiorze opowiadaniowym.

Knajpa, odrobina nierealizmu. Miłego, rzecz jasna. Pies, wątek taki rozmiękczająco-rozczulający lekko... I chwila grozy z dresami. Brr, są na liście rzeczy, których się boję(a poza tym to jeszcze czarne dziury, dżuma, nakręcona mumusia i takie tam różne)
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Wto 1:44, 30 Gru 2008    Temat postu:

Cała Meg! Normalnie jakbym cię zobaczyła na żywo! Smile Mam wrażenie, że z nas wszystkich, ty najbardziej "odbijasz" się w swoim pisaniu - no ale mogę się mylić. W każdym razie mnie jest dwie, ta literacka i ta nie-literacka, natomiast tobie jakoś udaje się zachować jedność. I nawet nie wiesz, jak ci zazdroszczę!

<o matko, co za bełkot, chyba jednak powinnam iść spać>

Przypomniały mi się twój Tolkien na kozetce - znaczy stare scenki rodzajowe z bohaterami tolkienowskimi w środku. Zupełnie mnie rozbrajasz humorem, serio. Parę fragmentów uchachało mnie, że aż strach, chociaż przecież dramatik, napady, pakerzy i w ogóle... Uwielbiam takie poczucie humoru, nienachalne, jakby zza zasłony, a jednak ciągle obecne w narracji. Mniam, mniam!

Co my tu mamy? Troszkę jak u Ori, też knajpa pojawiająca się wtedy, gdy się jej najbardziej potrzebuje. Każdy chyba o takim miejscu marzy, a niektórym udaje się tam nawet trafić...
<myślę o Kafefajce, albo o świętej pamięci Starym Młynie, o Niebie... o Antałku.... echhh.>
A właściwie nie, tu wcale nie chodzi o miejsce, w każdym razie nie tylko. Chodzi o ludzi. To oni tworzą atmosferę, która przyciąga jak magnes.

Opisy bywalców "Arizony" przecudne... No i dialogi: swobodne, bardzo bliskie potocznej mowie. Jak ty to, kurde, robisz? U mnie wszyscy pierdzielą jak z książki, albo rzucają kurwami... :/
Motyw żebraka z psem udany, no i dresy - cud mniód, szczególnie w połączeniu z rozmyślaniami Ignacego.

Jedyne, do czego się mogę przyczepić, to początek. Te pierwsze zdania opisowe jakoś tak, eee, przegięte są. Za dużo słów. Poskracałabym je chyba. Potem narracyjnie bez zarzutu, czyta się przyjemnie, potknięć nie zarejestrowano.
Cholera, tylko jakaś literówka mignęła, ale nie pamiętam gdzie, może jutro uda mi się ją wyłapać.

Podsumowując - smakowite, Megowate i magiczne.
Gratulejszyn.


Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Wto 1:46, 30 Gru 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Aurora
szefowa młodsza



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 6548
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 10:45, 30 Gru 2008    Temat postu:

*próbuje się pozbierać*
Dresy. *turl*
Szefowa ma rację, to jest bardzo twoje - to poczucie humoru, opisy, dresy, bohater, sytuacje... Też nie wiem, jak to tak umiesz pisać ich "codziennie" - te rozmowy! Czy to z dziadkiem z Arizoną (imię naprawdę zabójcze, brawa dla dziadka), Czesiek i Zdzisiek, dresy... nie wiem, jak ty to robisz.
Knajpa wyszła nieco jak moja Wink Great minds think alike? Nie dziwota, że miło by mi było wpaść do tej twojej "Arizony", czy innej "Różanej".

Podoba mi się. Jest ciepło i miło, nawet jeśli bohatera gonią dresy (boru, jestem zua, ale strasznie mnie śmieszy opis tej całej sytuacji. fon xd).
Mr Smile
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ceres
kostucha absyntowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 4465
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z dzikich i nieokiełznanych rubieży Unii Europejskiej

PostWysłany: Śro 2:12, 31 Gru 2008    Temat postu:

Ale fajne! Znaczy się bardzo sympatyczne, jeśli wybaczysz mi to określenie. Tak mi się teraz zdaje, że ze wszystkich knajp opowiadaniowych, twoja i Aurory najbardziej przypominała naszą, Pod Księżycem. Przez tę zbieraninę dziwaków i ludzi, którym gdzie indziej trochę ciężko znaleźć sobie miejsce.

I ta twoja nierealność była taka najbardziej... swojska. Przyjacielska, przynajmniej moim zdaniem - do tej twojej knajpy najbardziej chciałabym trafić. Wink
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
niepoprawna hobbitofilka



Dołączył: 09 Wrz 2005
Posty: 2126
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Świętokrzyska Łysa Góra ;)

PostWysłany: Śro 13:49, 31 Gru 2008    Temat postu:

Nie, "sympatyczne" to akurat określenie, które w tym przypadku bardzo mi się podoba.
Opowiadanie miało być utrzymane w stylu "miłe" i cieszę się, że tak zostało odebrane. Knajpa jest też przykładem lokalu, w którym chciałabym się znaleźć - stałe miejsce, gdzie grupa znajomych ludzi (chociaż zachowujących swoją odrębność i prawo do prywatności) może się spotkać i porozmawiać, albo, w zależności od nastroju - posiedzieć w towarzystwie własnych myśli. Knajpka dająca poczucie bezpieczeństwa, ale zaskakująca i nie nudna.
Niełatwo przychodzi mi ukazywanie głębszych refleksji (to cholerne ubranie w słowa), wolę nie przedobrzać, bo wtedy mam wrażenie, że wychodzą mi jakieś płytkie bzdury. Wciąż się doszkalam, heh Wink

Cytat:
Te pierwsze zdania opisowe jakoś tak, eee, przegięte są.

Wiem. Zasiadłam, poprawiłam Wink

PS: Szukając imienia dla psa doszkoliłam się w markach win prostych. Arizona naprawdę istnieje -> [link widoczny dla zalogowanych] Wink


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia Śro 13:52, 31 Gru 2008, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Klub Pojedynków Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin