Forum Lunatyczne forum Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Skarpeta - "Lirnik"

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Klub Pojedynków
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Aurora
szefowa młodsza



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 6548
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 16:31, 29 Gru 2008    Temat postu: Skarpeta - "Lirnik"

Czujcie się ostrzeżeni, bo to jest dziwne.

Lirnik

Sokoła jasnyj, brate mij ridnyj,
( sokole, bracie mój rodzony)

Ty wysoko litajesz, ty szeroko widajesz.
(latasz wysoko i widzisz szeroko)

Lao Che, „Did Lirnik”


Wysiadła z pustego autobusu. Na przystanku stała starsza kobieta w czerwonych butach i z czerwoną, pokrytą cekinami torebką.
Miała białą twarz, która wyglądała bardzo nienaturalnie z policzkami pokrytymi różem i namalowanymi czarną kredką brwiami. Obdarzyła dziewczynę karcącym spojrzeniem i przytuliła do siebie torebkę, zarazem odsuwając w głąb budki.
Westchnęła i wyminęła kobietę.
Na czarne ulice powoli spadały drobne płatki śniegu. Wystawy sklepów błyszczały złotymi i czerwonymi neonami. Poza tym było cicho i ciemno. Popatrzyła na zegarek – była dopiero dwudziesta. Spojrzała w górę – zamiast gwiazd widziała tylko pomarańczową łunę lekkiego smogu.
Zresztą – pewnie przez chmury i tak nie byłaby w stanie ich zobaczyć.
Poza tym, było zimno. Szukała jakiegoś miejsca, gdzie mogłaby spędzić przynajmniej parę godzin, napić się gorącej herbaty i poczytać.
W najgorszym wypadku – pójdzie do kościoła. Jakiegokolwiek.
Jednak było jedno miejsce… Mówiono jej, że jest otwarte zawsze.
Zawsze to duże słowo. Lubiła duże słowa. Miały w sobie tę codzienną płytkość, sztuczność głębi i dwusylabowe uogólnienie.
Skręciła w wąską uliczkę. Trzecia witryna po stronie nieparzystej. Pseudojałowcowy wiecheć po zewnętrznej stronie szyby. I lekki, złotawy poblask…
Otworzyła drzwi i rozległ się dźwięk starego dzwonka. Otrząsnęła buty, zdjęła czapkę i weszła po schodkach do środka.
Wszędzie były książki. Stare, nowe, wyświechtane, wypolerowane, niskie, wysokie, szerokie, cienkie – na ścianach, między stolikami, za barem… Stylizowane na stare lampy (A może naprawdę stare? Nie umiała odróżnić.), w przydymionych kloszach - dwie wiszące, po jednej na każdym stoliku i trzy za barem.
- Dobry wieczór. Pierniczka? – Zza jednej z półek z książkami wyszedł starszy, wysoki mężczyzna. Miał krótkie siwe włosy, na których spoczywała sflaczała, sprana „mikołajkowa” czapka z pomponem. Do kompletu miał na sobie czerwony fartuszek z bałwankiem. W rękach trzymał koszyk z ciastkami.
- Poproszę. Um, dobry wieczór – odpowiedziała, chrząkając. Wyciągnęła z koszyka pierwszą lepszą lukrowaną choinkę. Mężczyzna uśmiechnął się promiennie i wszedł za bar. W tylnej kieszeni spodni miał broń.
- Czym mogę służyć? – zapytał, wyciągając spod lady gruby zeszyt.
- Właściwie, to chciałam tu doczekać świtu… - Skubnęła pierniczka. Był jeszcze ciepły. – W taką noc jak dzisiaj, to wie pan.
Kiwnął głową i pstryknął długopisem. Dopiero teraz zauważyła, jak czarne miał oczy. Czarne i bez rzęs.
- Oczywiście. Jak chcesz, możesz wybrać jedną z książek. Jeśli będziesz chciała więcej światła, wystarczy podkręcić lampę.
Zapisał coś i przyjrzał się z zadowoleniem swojemu dziełu. Wyciągnęła portfel.
- Chciałam napić się gorącej herbaty… Albo kawy. I, jeśli można, trochę tych pierniczków…
- Proszę się nie fatygować. – Oddał jej banknot. – To w końcu wigilia. Jesteś moim gościem, panno…
Uśmiechnęła się.
- …panno Murakami.

***

Siedziała przy stoliku i powoli siorbała gorącą herbatę. Obok lampy stał koszyczek z piernikami, a naprzeciwko wpatrywał się w nią właściciel.
- „Lirnik” nie jest zbyt popularny. Jest jedyny w swoim rodzaju i trafiają tutaj tylko ci, którzy go poszukują. W tym zeszycie – czule poklepał ciemnozieloną, poplamioną okładkę – są zapisani wszyscy dotychczasowi klienci.
- Zapisani jako… książki? – dodała.
- Różnie. Czasem jako autorzy – tak jak ty, czasem jako tytuły, czasem jako bohaterowie… Chyba nawet z jedno wydawnictwo.
Wyciągnęła chusteczkę i wydmuchała nos. Jej dłonie pachniały przyprawami.
- A czy to panu się opłaca? – zapytała po chwili. Miała wrażenie, że wszystkie części ciała ulegają rozmrożeniu jedna po drugiej.
- Nie. Ludzie często mówią, że to miejsce przypomina im bardziej bibliotekę… ze snów. Niech tak pozostanie. Stać mnie na to, wierz mi, panno Em.
I wtedy zadźwięczał dzwonek.

***

- To było jedyne otwarte miejsce, psze pana! – wyjęczał usmolony, niezdrowo chudy i długi chłopak. – Nie mieliśmy, co ze sobą zrobić! Apokalipsa! Apokalipsa! Co ja powiem matce?
Złapał się za głowę i zrzucił z niej włochate nauszniki, ujawniając obecność dwóch wielkich małżowin usznych po obu stronach głowy.
Jeden z jego kolegów nachylił się i podniósł zrzucony wcześniej w geście bezradności szalik.
- Proszę wybaczyć koledze, jest w szoku – wytłumaczył aksamitnym głosem, nie pasującym do jego mikrej, zatrądzikowanej osoby. – Właśnie spłonęły jego notatki. Razem z łóżkiem. Komodą. I paroma innymi sprzętami, włączając kuchnię.
- To rzeczywiście przykre. Pierniczka? Jakby pan potrzebował nieco się obmyć, to za ostatnim stolikiem znajdują się drzwi do łazienki. – Poinstruował uprzejmie, wyciągając zeszyt.
- To nie były jakieś tam notatki! Jestem zgubiony, zgubiony! – zawył student. Jego niski kolega złapał go pod ramię i zaprowadził w stronę łazienki.
Wyglądali zabawnie. Jeden duży, drugi mały…
- Przepraszam za to. Naprawdę nie mieliśmy, gdzie iść. Zostaliśmy na święta, żeby się uczyć, wie pan, Mateusz – ten rozhisteryzowany – robi magisterkę. I ten pożar… - tłumaczył spokojnie trzeci z nowo przybyłych.
Powoli zdjął z siebie czarny, długi płaszcz i staromodny melonik. Elegancką parasolkę wstawił do stojaka. Okulary wytarł białą chusteczką i rozejrzał się do wnętrzu knajpy. Zatrzymał się na niej.
- Och. Dobry wieczór. Myślałem, że nikogo nie ma.
Wzruszyła ramionami i przybliżyła się do kaloryfera. Chyba będzie chora.
- To miejsce wygląda jak biblioteka. – Wyprostował się i obciągnął swój krótki, czerwony sweter w czarne gwiazdki. Co chwila oglądał się na nią.
- Jeśli chcesz, możesz którąś wypożyczyć. Napijecie się panowie czegoś? – zapytał właściciel na widok wracających z łazienki Flipa i Flapa.
Zaczęli ją irytować. Wszystko przez natrętnego średniego. Bo faktycznie był średni, idealnie wypośrodkowany wzrostem, wagą i kolorem włosów między wysokim blondynem i niskim brunetem. Mogła się założyć, że miał zielone oczy.
- Poproszę kawę – powiedział Średni.
- Poproszę gorącą czekoladę – dodał Mały.
- Wódki, s’il sous plaît! – zakończył Duży.
I, oczywiście, usiedli naprzeciwko niej. I było, jak sądziła – Średni miał oczy zielone, kiedy Duży patrzył na nią ciepłym brązem, a Mały lodową szarością.

***

- Jestem ekonomistą – mówił Średni, nie odrywając od niej oczu.
Miała ochotę mu je wydłubać. Albo przynajmniej strącić mu okulary, żeby jej nie widział.
- To… bardzo interesujące. Panno Em, prosiła pani o rosół, prawda? – Właściciel podał jej talerz i usiadł obok.
- Prawda? – odparła z wahaniem. Poczuła pod talerzem karteczkę.
„Studenci z ‘Lalki’.”
Uśmiechnęła się do swoich myśli.
- A ja jestem nikiiiim! – zawył Duży. – I będę nikim, tak jak nikim byłem przez całe swoje nędzne dotychczasowe życie! Pijmy, panno Em, pijmy, towarzysze w nieszczęściu i bezgranicznej samotności bezsensownego bytu!
Podniósł do góry kieliszek, wychlapując połowę na Małego.
- A ja jestem jego kuzynem, który w tym roku zdaje maturę i z głupia frant przyjechał do starszego, rozważnego kuzyna Mateusza, a zastał rwącego włosy z głowy głoszącego apokalipsę wariata. – Uśmiechnął się do niej zmęczony.
- Et tu, Brute, contra me? – Duży oparł się na Małym, chuchając mu w twarz. – Mogłeś zostać w domu, wiesz, i męczyć się z mamusią i innymi karpiami.
Po tym znowu nastąpiła cisza. Za barem właściciel grzebał przy starym radiu (A może tylko wyglądającym na stare? Przecież widziała, jak niósł ze sobą kilka płyt cd.), z którego dobiegały nieprzyjemne trzaski. Albo dźwięki, które przywodziły jej na myśl tylko ufo.
Po chwili rozległ się pisk i popłynęła muzyka.
Mogłaś moją być kryzysową narzeczoną, razem ze mną pić to, co nam tu nawarzono…
Wszyscy spojrzeli z niedowierzaniem na staruszka.
- To jest świąteczne… Tam dalej jest, że życzy mu wesołych świąt… - zaczął tłumaczyć.
I wtedy Średni wstał i się nadął.
- Ja…
Spiorunowała do wzrokiem.
- To ja może… poszukam sobie czegoś do czytania…

***

Kiedy miała już ochotę wyrwać Średniemu książkę – której nie czytał, tylko przewracał strony, a biedny de Maupassant musiał się przewracać w grobie – i zdzielić go nią po głowie, kiedy okazało się, że nawet rosół nie pomógł na powoli rozwijające się przeziębienie, kiedy Marchewkowe Pole zasiało mordercze instynkty w stosunku do radia w głowach wszystkich, zabrzmiał dzwonek.
- Mówiłam ci, bro, że się uda – piskliwy głos i stukot obcasów.
Ukazał się groteskowy obraz – dwoje dorosłych ludzi po trzydziestce (w przypadku kobiety – bliżej czterdziestki) zdejmujących z siebie eleganckie płaszcze i robione na drutach czapki i szaliki, w garniturach (kobieta w szpilkach sprawiających wrażenie wyrwanych z jakiejś monstrualnej maszyny do szycia), o twarzach dzieci przebranych za dorosłych.
Kobieta miała włosy związane w dwa zabawne kucyki i opadającą na oczy grzywkę. Była zarumieniona i niepoważnie chichotała. Wąskie usta były nierówno umalowane karminową szminką.
Mężczyzna szybko wytrząsał z obrzydzeniem z włosów żel i poprawiał krawat. Zdejmował okrągłe okularki o żółtych oprawkach zdobionych motywem samochodzików, wyciągając zarazem z wewnętrznej kieszeni marynarki pojemniczek z soczewkami.
- Uciekliśmy z domu – oznajmił grobowym głosem. – Nie wiem, co się tak na nas patrzycie.
- Nareszcie wolność! Choć raz bez ciotek, „ciuci-pluci”, ciągnięcia za ucho, czytania Pisma Świętego przed kolacją i odpakowywania prezentów! I durnych kolęd, i dwunastu potraw, i „dziecko, co tam w szkole”, kiedy ja szkołę skończyłam… - zająknęła się. – Bro, ile to już?
- Żebym to ja wiedział, sis. Po każdej wizycie u nich mam wrażenie, jakbym znowu miał spędzać przed lustrem godziny, toczący wojny psychologiczne z moją cerą. – Wzdrygnął się i usiadł przy stoliku.
Patrzyła zafascynowana, jak zakłada soczewki, klnąc cicho pod nosem. Był bardzo przystojnym mężczyzną. Przystojnym, nie ładnym. Silna szczęka, prosty nos nosów, jak z greckiego posągu, ciemnobrązowe, proste włosy, które jakby tylko czekały, żeby zanurzyć w nich palce… Tylko najpierw zmyć resztki żelu.
I jego głos… Głęboki. Głęboki jak Rów Mariański czy inny Sandwich Południowy.
- Uciekliście z domu? – zapytał Średni dziwnie.
- Tak, uciekliśmy z domu! – z zachwytem zawołała kobieta. – Wymknęliśmy się chyłkiem pomiędzy barszczem a opłatkiem, niezauważeni. Nareszcie! Wolność! Zwyczajność! Nie-świąteczność i szara rzeczywistość! Nareszcie czterdziestka na karku i świadomość dorosłości! Wolność, równość, nieprzystojność!
- Masz piękne usta – nagle wypalił Średni.
- Ja? – zapytała.
- Nie, on.
Bro uśmiechnął się promiennie.
- Wolność, sis, wolność! – odwrócił się do siostry, która akurat energicznie ściągała z włosów gumki. – Oznacza ona, że kiedy mówisz cioci Gieni, że jesteś gejem, to ona nie odpowiada „nie wyglądasz na zbyt rozrywkowego człowieka, chłopcze, idź lepiej poczytaj Shakespeare’a w oryginale i uśmiechnij się, na miłość boską!”. Wolność w naszym domu nie istnieje, bo wolność jest czymś, co ciągle się zmienia. Rośniesz i patrzysz z innej perspektywy. Z każdym stuleciem pojęcie wolności się zmienia, a w naszym domu czas się zatrzymał. A święta… W święta to aż się cofa, a ciebie boli. Twoja świadomość się kurczy, doświadczenie życiowe ulega implozji, hormony buzują pod ciśnieniem i tylko dziwi cię, że jeszcze nie pękłeś.
- Święte słowa, bro. Nie wiedziałam, że taki z ciebie poeta… Ma ktoś ogień? – Między dwoma pożółkłymi palcami o krwistoczerwonych paznokciach trzymała papierosa.
Właściciel zbaraniał. Średni próbował rozerwać się na dwoje, co jednak skutkowało wrażeniem zeza rozbieżnego, kiedy tak zerkał – raz na nią i raz na mężczyznę. Duży mruczał pod nosem, wlewając w siebie alkohol, Mały usłużnie wyciągał z kieszeni różową zapalniczkę, a książki szumiały do wtóru – które zastąpiły w radiu ni stąd ni z owąd Lady Pank – kolęd.

***

- Kolego sympatyczny z kieliszkiem – Sis zamrugała zalotnie oczami. – Kolego sympatyczny z kieliszkiem, odbiór, słyszysz mnie?
Duży zadziwiająco trzeźwo spojrzał na kobietę.
- To nie kieliszek. To butelka – wytłumaczył. – Ale tak, o co chciała mnie towarzyszka spytać, towarzyszko?
Dla niej wszystko zaczynało odpływać. Była zmęczona, nie spała od kilku dni (a mogłaby i dłużej, gdyby nie przeziębienie), bolała ją głowa…
- Właściwie, to chciałam zwrócić na siebie twoją uwagę, ponieważ odczuwam głęboką potrzebę spożycia alkoholu. Tak, i…
Duży przytulił do siebie butelkę.
- Nigdy! Nie oddam, nie oddam, on jest mój, moje ciuci-pluci, maleństwo kochane…
Bro podskoczył. Zzieleniał, zbladł, aż w końcu się zaczerwienił.
- Na wszystkie książki świata i alkohole Syberii! Nie używaj przy mnie takich słów, chłopcze towarzyszu, bo jeszcze pożałujesz! Uciekłem z domu, kiedy tobie myśl o jakiejkolwiek ucieczce nigdy nie przyszła do głowy!
W afekcie był jeszcze bardziej przystojny. Promieniował męskością i testosteronem, który nie zapomina o higienie. W swoim garniturze, przysłonięty chmurą dymu, zdawał się być wyrwanym z innej epoki i wklejonym do dziwnego kolażu bez ładu i składu.
Nad jego głową za to właściciel – o którym powoli zaczynała myśleć jako o Dziadku Mrozie – ostentacyjnie czytał „Ferdydurke”.
A pierniczki wychodziły i tańczyły kozaka. Choinki, mikołaje, gwiazdki i bałwanki, zdziecinniałe i polukrowane, biegały po stoliku, mijając kałuże wódki, rosołu i herbaty tylko po to, by zeskoczyć i popiskując cicho znikać między książkami.
Radio znowu oszalało. Cicho szumiały niezrozumiałe słowa, smętną melodię płatków śniegu z ekranu zepsutego telewizora.
Wtedy znowu rozległ się dźwięk dzwonka. Bro i sis zaklęli chórem i pobiegli w stronę łazienki.
Starsza pani w lisim berecie i z lisim kołnierzem wstukała się po schodach.
- Dobry wieczór, dobry wieczór – przywitała się grzecznie. – Nie widzieliście państwo może gdzieś moich dzieci? Jaś i Małgosia, chłopiec i dziewczynka. Uciekli dzisiaj, a tu już pasterka i sobie myślałam, że może mogli wstąpić tu do ciepełka… Tacy malutcy. O, tak mi do nosa sięgają.
Jeśliby mieli sięgać do nosa zgarbionej pani, to musieliby być naprawdę małymi dziećmi. Wszyscy pokręcili głowami, a wyblaknięte oczy staruszki zgasły.
- Ten ciężki wiek, tak, tak… Ale muszę już iść, przepraszam, spóźnię się na pasterkę, a tak nie wypada przecież. – Uśmiechnęła się. – I, bardzo proszę, jakby tutaj przyszli… albo, albo jakby państwo ich gdzieś widzieli… To proszę powiedzieć, że ich szukałam. I że na nich czekamy w domu. Wie pan, bez dzieci to nie są prawdziwe Święta.
Nikt się nie odezwał. Wszyscy patrzyli i słuchali, jak odchodzi, stukając czarną laską.
Kiedy tylko zamknęła za sobą drzwi, z łazienki wrócili bro i sis.
- To była ona, prawda? – piskliwym głosikiem zapytała sis, nagle stając się dziewczynką z kucykami o dużych, niebieskich oczach. – O raju, bro, mamusia tu była! Bardzo krzyczała?
Bro trzymał się nieźle. Wciąż wysoki i wspaniały o greckim profilu… Nie licząc pryszcza na nosie.
Pryszcz na nosie go degradował. A Gombrowicz cicho z okładki się śmiał.

***

Sis nerwowo kuliła się na końcu siedzenia, kręcąc kucykiem. Co chwila oglądała się w kierunku drzwi.
- Bro… A może już tak byśmy wrócili? – szeptała cichutko do nieugiętego brata, który dzielnie ignorował pryszcza.
- Lepiej się napij. Nigdzie nie wracamy. Weź się w garść, sis! – odburknął. – Towarzyszu z butelką, nalejże no tej kobiecie.
Duży popatrzył z powątpiewaniem na Sis. Potem na butelkę, która sięgała dna.
- Dzieciom do lat osiemnastu alkoholu nie sprzedajemy, prawda, towarzyszu Mrozny? – Przytulił do siebie butelkę.
Właściciel odzyskał humor. Uśmiechał się, tasując talię kart.
- Prawda, towarzyszu Patkiewicz.
Duży pojaśniał.
- Przykro mi, panie Bro. Chociaż z panem mógłbym się podzielić. Dzieci nie deprawuję, na honor! – Przechylił się przez stół i poklepał Bro po ramieniu. – I, towarzyszu Mrozny, ja właściwie nie jestem Patkiewicz, ale Mirecki… Jednakowoż… Tak po znajomości, to może i Patkiewicz być.
Słuchała półprzytomnie tej rozmowy. Chciało jej się spać. Miała ochotę oprzeć się o ramię Bro i usnąć, ale wiedziała, że nie ma na to szans. Nie, kiedy Średni wciąż się rozrywa między nią a pozbawionym tożsamości i wieku Jasiem. Nie, kiedy tenże Jaś może w każdej chwili postarzeć się lub odmłodnieć tak, że ona zsunie się na podłogę. Nie, kiedy jest wigilia, a magia „Lirnika” działa.
Pierniki powoli wracały do koszyka. Teraz już nie lawirowały między kałużami, szły prosto i dumnie, ukurzone i hardo spoglądające lukrowanymi oczami.
- Mata, może wystarczy…
Duży wstał z takim impetem, że koszyk z pierniczkami przewrócił się.
- Tak, masz rację, Patryku! Wystarczy dla wszystkich! Towarzyszu Mrozny, stawiam wszystkim!

***

Średni zaczął się rozmywać po trzech kieliszkach.
Jej trzech kieliszkach. Po jego szóstym straciła rachubę.
Rozmyty wyglądał dużo bardziej interesująco. Podwinięte rękawy, poczerwieniałe policzki i wargi, sciemniałe oczy, zaparowane okulary. Alkohol nadawał mu charakteru, kolorów. Poruszał krew w zakrzepłych, ekonomicznych żyłach. Żyły ekonomisty pewnie noszą ze sobą mnóstwo żelaza. Ekonomiści nie chorują na anemię. Nie dostają zastrzyków, nie biorą tabletek od których czernieją zęby…
Myśli płynęły. Szeleszczały cicho jak wódka w butelce i chrupały jak pierniczki w zębach.
- Bro, ja chyba pójdę. Mamusia już na pewno wróciła z pasterki do domu… - Sis skurczyła się w sobie. Nogi chwiały się na wysokich obcasach. Raz po raz obcierała zamglone oczy, niszcząc resztki makijażu.
- A idźże! I nie wracaj! Nie pokazuj mi się na oczy! Odejdź, bo nie mogę już na ciebie patrzeć, nie mogę ciebie słuchać… - zamilknął.
Z jego oczu dwudziestolatka biła gorycz. Sis wybuchnęła płaczem. Złapała płaszcz i, potykając się, wybiegła.
Bro zacisnął dłonie. Po chwili opróżnił kieliszek, zagryzając pierniczkiem.
- Nie dam się tak łatwo. Nie dam! Nie dam! – Jego wargi drżały, jakby też miał zaraz się rozpłakać. – Słyszycie?
- Słyszymy, towarzyszu! – Duży zasalutował. – Pat, polej no towarzyszowi. Niech towarzysz pamięta, że my towarzysza wspieramy! Ideowo! Duchowo! A jeśli towarzysz zechce, to i ramienia użyczymy! Towarzyszu Mrozny, toast, toast!
Wciąż ją dziwiło, jak trzeźwy Duży się wydaje.
- Toast! Towarzyszu Mrozny, za co wypijemy?
Właściciel patrzył zagadkowymi, czarnymi oczami. Niepewnie podrapał się za uchem.
- Za knajpiarskość? – zaproponował.
- Dobry toast! Za knajpiarskość, do dna!
Wypili. Zagryzli.
- To teraz – towarzyszko Em, za co mamy wypić?
Pustka. Pustka. Pustka.
- Za to spotkanie? – zaproponowała. Odchrząknęła.
- Tradycyjnie, ale z klasą! Za to spotkanie, do dna i nie oszukiwać! Tak, panie towarzyszu Bro, towarzysz też!
Wypili. Zagryzli. Mały polał.
- Towarzyszu Bro, co towarzysz proponuje…?
Bro wstał. Jego twarz przypominała pole bitwy – młodociana niezdrowość napierała na dojrzałe pomarszczenie.
- Nie będę pił! – zawołał falsetem i zrobił przerażoną minę. Rozejrzał się dokoła. I przechylił przez stół, łapiąc za golf Średniego.
- Jak się nazywasz?
- Jestem… jestem Edmund, ekonomis…
Przerwał. Bro zachłannie rzucił się na jego usta, jakby pragnąc wyssać z niego całą dorosłość, powagę i ekonomię.
Zwłaszcza ekonomię. Miała wrażenie, że liczby i statystyki zeskakują z policzków Średniego i układają się w zmarszczki mimiczne. Kurze łapki.
- A słowo ciałem się stało i zamieszkało między nami… - wymruczał Duży.
- Bluźnisz, towarzyszu. Jesteś pijany – odburknął Mały, krzywiąc się i odsuwając od wysysanego ekonomisty.
Zachichotała. Oto właśnie wiek Bro się ustabilizował… Około trzydziestki. Może trochę więcej, raczej nie mniej.
- Dziękuję – wymruczał zachrypniętym głosem.
Średni pobladł. Wpatrywał się z zachwytem w dojrzałego – dzięki niemu i jego ekonomii – Bro.
Jaś – Jan – Bro – rozejrzał się w tak odmienny sposób, dorosły, pewny siebie i jaśniejący. Alkohol zdawał się parować z jego zadowolonego uśmiechu i uciekać od tej porażającej dawki dorosłości.
- Nie ma za co – odparł sztywno Średni.
Bro spojrzał na niego. Tak, już wiedziała, z czym to jej się kojarzy. To było spojrzenie Pana i Władcy. I nie rozumiała, dlaczego Średni pod tym spojrzeniem zdawał się rozpuszczać i spływać w czarno-czerwonych kropelkach na podłogę.
- Ekhm – odchrząknął Mały. – Ekhm, ekhm. Czy nie moglibyście przenieść tego w bardziej… prywatne… miejsce? Nie to, że jestem uprzedzony, ale czuję się w tej sytuacji mało komfortowo. Tak.
Nikt nie zwrócił na niego uwagi.
- Pustka! – nagle zawołała. – Pustka! Dzisiaj już nic nie ma sensu!
Duży zmarszczył czoło. Oczy mu pociemniały. Oparł brodę na kłykciach.
- Tak, to prawda. Nic już nie ma głębi. Jeśli kiedykolwiek miało… Towarzyszko, wypijmy. Za piękne wyobrażenia i fantastyczne książki…
- Nie chcę pić! – Wstała i zachwiała się. Na szczęście, obok siedział Bro, na którym mogła się oprzeć. – Nie chcę pić! To jedyna odpowiedź na kluczowe pytania dwudziestego pierwszego stulecia! Najlepiej iść do knajpy! Albo do psychologa! Zero zrozumienia potrzeby niewytłumaczalności wytłumaczalnego! Ekonomia wszędzie, wszędzie logika, wszędzie…
Równie nagle ucichła. Mały wstał. Brutalnie odepchnął Średniego i podszedł do baru. Niski, w swoim burym swetrze i spranych dżinsach wyglądał niepozornie. Nijako. Ludzie o takim wyglądzie zazwyczaj starzeją się i znikają, nie pozostawiając po sobie niczego oprócz dwóch zmian ubrania pamiętających poprzednie dziesięciolecie.
Czasem między nimi skryte pamiętniki. Czasem poważane prace naukowe, odkrywcze i nudne jak białe skarpetki.
Wyciągnął pistolet. Malutki rewolwer.
- Wszystko jest bez sensu! – zawołał tym niezwykłym głosem redaktora radiowego i wymierzył w siebie. Po chwili potrząsnął głową. – W sumie to jeszcze nie wiem, czy bardziej chcę zabić siebie, czy was. Więc radzę wykorzystać ten ewentualny ostatni moment w najlepszy sposób, jaki znacie…
- Mój rewolwer! – zawołał oburzony właściciel. – Tylko nie z mojego rewolweru!
Mały uśmiechnął się złośliwie.
- A właśnie, że z twojego! Z twojego, twojego, twojego. Ukoronuję nicość i wyniosę bezsens w tę noc pustej tradycji…
Średni i Bro nie odrywali od siebie wzroku. Ciągłe połączenie, stałe łącze myśli na zero-jedynkowym torze. Iskrzyło.
Jedna z tych iskier musiała oślepić strzelającego Małego. Kula uderzyła w sam środek stołu i utknęła w grubej, drewnianej nodze.
Z dziury zaczęła ściekać wódka. Zniszczony koszyk odsłaniał skruszonego piernika. Z otworu pośrodku jego głowy wypływała lukrowo-alkoholowa masa.
Mały wrzasnął i wybiegł z knajpy. Właścisiel zerwał się, próbując go dogonić, ale zatrzymał się w drzwiach.
- Mój rewolwer… - wyszeptał smutno. Duży wstał i przyprowadził go z powrotem do stołu.
- Nie pogrążajmy się w rozpaczy. To, co stracone, już nie wróci, a fałszywa nadzieja jest gorsza niż powolna trucizna.
Ta sentencja zamknęła wszystkim usta.

***

Nagle Bro wstał.
- Idziemy. Edmundzie ekonomisto, z tobą jestem w stanie stawić czoła rodzinie, zburzyć mury i przyspieszyć czas. Czuję w sobie siłę! Moc! Wielkość!
- …Wódkę – szepnął Duży.
Średni wstał.
- Zgodnie z wymogiem podpunktu drugiego paragrafu trzeciego tajnej listy przykazań ekonomisty… - Przygryzł wargi. – Cóż, jest tajny, więc nie mogę wam ujawnić, o czym mówi… - Zerknął na nią. – Cóż. W każdym razie, potrzebuję krawatu. Ewentualnie muszki. Lub kołnierza à la Słowacki.
Bro wyciągnął go zza stołu.
- Wszystko załatwimy po drodze. Tylko pójdź za mną, pójdź za mną, pójdź za mną. Razem jesteśmy w stanie podbić świat.
Podeszli do wieszaka. Założyli swoje czarne płaszcze, a Średni dodatkowo narzucił na potargane włosy melonik.
- Do widzenia – pożegnali się chórem.
A ona złożyła głowę na rękach. Ostatnie gwiazdy zachodziły, zamykając jej oczy i przynosząc sen.

***

Obudziła się wraz ze wschodzem słońca. Chociaż pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, były brązowe oczy i długi, ostro zakończony nos.
- Dałbym głowę, że towarzyszka zmieniła się przez te półtorej godziny. Ale nie mam pojęcia, w jaki sposób.
Ziewnęła i przetarła oczy.
- Dałabym głowę, że towarzysz zmienił się od ostatniego wieczoru. Co z pożarem? – zapytała.
- Pff, pożar. Pff, nic to. – Machnął ręką. – Nie wolno żyć przeszłością. Będąc wyznawcą niczego…
- Nietzschego?
- Nie, prostego, polskiego niczego. To moja idea. Nic. Nicość za nami, nicość przed nami. Wyszliśmy z bagna ciemności i spoczniemy w prochach nicości. – Wzruszył ramionami. – Rozumiesz?
Nie rozumiała. Ale zgodnie przytaknęła. Siedzieli tak w ciszy przy brudnym stoliku.
- Gdzie właściciel?
- Towarzysz Mrozny? Jakiś kwadrans po twoim zaśnięciu wszedł do środka i już nie wrócił.
Siedzieli. Wyciągnęła portfel i położyła na suchym kawałku blatu kilka banknotów.
- Cóż. Ja już pójdę.
Wstała. Musiała iść.
- Ja zostanę.
Popatrzyła tęsknie po pełnych książek półkach ostatni raz i wyszła.
Poszła na przystanek, na którym siedziało kilka osób. Dwie małe dziewczynki z zaciskającą zęby matką, palący papierosa nastolatek, staruszek w grubych, ciemnych okularach. Po śniegu pozostały tylko kałuże i błoto.
Po kilkunastu minutach autobus przyjechał. Weszła do środka. Ostatni raz spojrzała w kierunku uliczki, w której znajdowała się knajpa.
Lubiła duże słowa. A „nigdy” brzmiało dużo potężniej, niż „zawsze”.

Stań obernysia, hlań zadywysia, kotory majesz mnoho,
Ze riwny budesz tom w kotoroho ne majesz niczoho,
Bo toj sprawujet, szczo wsim kierujet sam Boh mołostywe,
Wsi naszy sprawy na swojej szali ważyt sprawiedływe.

( Dostrzeż ty - który masz wiele,
że równy jesteś temu, który nie ma nic,
Bo wszystkim kieruje sam Bóg miłościwy,
W sprawach życia naszego sprawiedliwy. )

Henryk.

Lao Che, „Did Lirnik”
Powrót do góry
Zobacz profil autora
merrik
złyś



Dołączył: 12 Sie 2007
Posty: 1362
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Bydgoszcz

PostWysłany: Pon 21:05, 29 Gru 2008    Temat postu:

*gleba za Pannę Murakami*
*gleba za ogólną gombrowiczowskość*

Nie wiem co powiedzieć, więc zamilknę.
Ale fajnie się to czytało, towarzyszko Ori. Jakoś płynnie. Oristycznie, bo Ty masz taki swój własny styl.
Ale Gombrowicz, oj Gombrowicza dużo widzę..
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Pon 23:30, 29 Gru 2008    Temat postu:

Ojej. Myślałam, że tylko Konwicki potrafi pisać o Gwiazdce w tak obłąkańczy sposób, a tu niespodzianka - Ori chwyta absurd za włosy i ciągnie go prosto do knajpy. Atmosfera boska, serioserio, dobrze się czuję w takiej konwencji. Chociaż, prawdę mówiąc, bardziej mi się chce ryczeć, niż śmiać, bo "Lirnik" ma dla mnie pesymistyczny wydźwięk. Pustka znaczeniowa, brak głębi, niemożność osiągnięcia dojrzałości i samotność, która wyrzuca z zakrętu i nie pozwala wrócić na główną drogę. Bo czym jest ta twoja knajpka, Ori, jak nie przytuliskiem popaprańców, którzy nawet sami siebie nie potrafią zrozumieć? Piją, ale picie nie wystarcza, rozmawiają, ale te ich rozmowy balansują na granicy pustosłowia. Nasze polskie Nic. Tak sobie myślę, że nie tylko polskie, raczej, hmm, pokoleniowe.

Trafiłaś w sedno z tą potrzebą niewytłumaczalności. Niewytłumaczalne jest niezbędne, bez niego człowiek przestaje wierzyć w cuda.

Scenka z Bro i Sis mogłaby funkcjonować w jakiejś sztuce teatralnej, jest taka dialogowa i wartka. I, żeby było śmieszniej, kojarzy mi się bardziej z Witkacym niż z Gombrowiczem. Chociaż nawiązań do "Ferdydurke" tyż bardzo dużo.

Realizm magiczny jest fajny. Prawdę mówiąc zdecydowanie wolę coś takiego od czystej fantastyki, jakoś bardziej mnie... rusza. I chyba obie się zawzięłyśmy na tą konwencję - czyżby jakieś telepatyczne połączenie? Wink

Co do stylu - czasami kuleje, fragmenty słabsze przeplatają się z lepszymi. Na twoim miejscu bardziej bym się wsłuchiwała w to, co piszę, bo linia melodyczna ważna jest także w prozie. Przynajmniej tak mi się zawsze wydawało. Czasami trzeba przeczytać głośno, zastanowić się, czy aby na pewno dać takie a nie inne słowo na końcu zdania itp. Więcej melodii, Ori. I mniej udziwnień, bo czasami zdarza ci się przedobrzyć.

(swoją drogą powiem ci, że twoje potknięcia, to pikuś. czytałam dzisiaj prace zaliczeniowe pierwszorocznych polonistów i myślałam, że zejdę na zawał. to już nie jest pisanie, to patologia! wcale nie przesadzam! najpierw, to mi się śmiać chciało, ale potem zrobiło mi się tak jakoś... nieswojo. bo ja nie jestem przyzwyczajona do takiego krzywdzenia literatury. jednak fora literackie rozpieszczają, człowiek zapomina, że istnieją ludzie, którzy potrafią zrobić piętnaście błędów w jednym zdaniu)

No, tyle ode mnie. Znalazłam jeszcze jedną literówkę, zamiast mikrej powinno być mokrej.

I ja chcę do Lirnika, koncepcja tej knajpy bardzo mi się podoba!
Ciekawe, jako kto figurowałabym w kartotece właściciela...
Aż strach się bać! Wink


Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Pon 23:31, 29 Gru 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Noelle
robalique



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 2024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 1:02, 30 Gru 2008    Temat postu:

Łaaaał.

czytam: panna Murakami
i myślę: zaraz będzie masakra...

Wrażenia mam pozytywne. Filozoficzne smęty w gwiazdkowym sosie i oparach knajpy. No i upupianie. Wciągnęłam się w lekturę do ostatniego słowa.

- Czuję w sobie moc! Wielkość! Siłę!
- Wódkę...

Dużo tekstów prosto do osobistego cytatowego notatnika Very Happy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ceres
kostucha absyntowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 4465
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z dzikich i nieokiełznanych rubieży Unii Europejskiej

PostWysłany: Wto 17:47, 30 Gru 2008    Temat postu:

Widzę! Widzę i wieszczę, i przewiduję, że się nam tu rozwija ktoś, kto ma potencjał zostania kimś sławnym...

Nie, serio, Auroro, byle tak dalej. Bardzo sprawnie poprowadzone, bardzo dobrze się czyta, i ogólnie świetne opowiadanie. Będę ci kibicować na dalszej drodze pisarza Very Happy.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
niepoprawna hobbitofilka



Dołączył: 09 Wrz 2005
Posty: 2126
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Świętokrzyska Łysa Góra ;)

PostWysłany: Wto 18:43, 30 Gru 2008    Temat postu:

Ja powiem tak - wszyscy czytający teksty Aurory powinni się najpierw zaopatrzyć w kamizelki ratunkowe, zestaw przetrwania i zapiąć pasy, bo zagłębianie się w jej twórczość własną to ostra jazda bez trzymanki, i kto się nie zastosuje do środków bezpieczeństwa - marnie skończy.
Wartka akcja, szaleni, emocjonalni bohaterowie, werwa, tempo i psychodeliczny sos lejący się z sufitu. Chociaż odniosłam wrażenie, że trochę na smutno.
Najbardziej podobała mi się para Sis i Bro - no tak, Jaś i Małgosia - zagubione dzieci, wyrywające się ku dorosłości, odkrywające, że mimo chęci, nie są jeszcze gotowe stawić jej czoła. Mają moją sympatię i pełne poparcie. I osobiście uważam, że kwalifikują się na własne miniopowiadanie.
Jedyne, co mnie trochę uwiera (ale co jest też dla bardzo Ciebie charakterystyczne) to trochę szarpana akcja, czasami za szybko zmieniające się tematy i obrazy. Gubię się miejscami. Ale wiesz, to tylko takie matczyne zrzędzenie Wink

Jak już będziesz bogata i sławna - nie zapomnij o mnie Wink


Ostatnio zmieniony przez Maggie dnia Wto 18:47, 30 Gru 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Klub Pojedynków Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin