Forum Lunatyczne forum Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Skarpeta Wiosenna 2011 - Maggie

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Klub Pojedynków
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kira
kryształkowa dama



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z <lol>andii ;)

PostWysłany: Pią 20:05, 01 Kwi 2011    Temat postu: Skarpeta Wiosenna 2011 - Maggie

Tekst publikowany przez moją skromną osobę na prośbę Maggie - Autorki, którą czas i terminy gonią Smile

Literacki prezent dla Ceres!

Tytuł: Archeologia zmian.



- Panie Tobiaszu, oczekuję, że na jutro przygotuje pan raporty, o które prosiłem w ubiegłym tygodniu – przemówił profesor Legutko i położył na moim biurku pokaźny plik wydruków. W zasadzie nie położył, tylko r z u c i ł stos papierów, dokładnie obok drugiego pokaźnego stosu papierów, które leżały tam i kurzyły się od niepamiętnych czasów.
- Ale…
- I wierzę, że w końcu doczekam się jakiejś prezentacji wyników pana pracy badawczej, którą obiecał mi pan już w kwietniu. Przypominam, panie Tobiaszu, że publikacje się same nie napiszą. – w ogóle nie patrząc na mnie, minął moje stanowisko, zmierzając w stronę swojego gabinetu.
- Tomasz, panie profesorze. Mam na imię Tomasz, a nie… ech. – dokończyłem z westchnieniem, gdy zdałem sobie sprawę, że mówię do zamkniętych drzwi.
Z drugiego końca pokoju spojrzała na mnie para przenikliwych brązowych oczu.
- Ja bym się sprężył na twoim miejscu i dał mu cokolwiek, żeby mieć święty spokój – poradził mi zza swojego laptopa Marcin. – Przecież możesz zlepić te kilkanaście slajdów prezentacji z tego, co masz. Bo przecież m a s z te wyniki, prawda?
- No, niby mam… - wzruszyłem ramionami.

Prawda była taka, że wyniki owszem, miałem, ale jakoś nie mogłem się zebrać żeby je opracować i skleić w jakąś przystępną, przetrawianą formę. Opcja siedzenia popołudniami nad tabelkami i wykresami nie nastrajała zbyt optymistycznie. A im dłużej nie zabierałem się do uporządkowania danych, tym bardziej mi się nie chciało zaczynać. I w ten oto sposób zwlekałem z tym i zwlekałem, aż z kwietnia zrobił się czerwiec.
‘Cholera’ – zakląłem w myślach. Czerwiec, czyli czas zaliczeń i egzaminów. Ślęczenia na dyżurach w najbardziej beznadziejnych godzinach i wysłuchiwania niekończących się pytań, skarg i żali studentów, którzy przychodzili odprawiać błagalne modły akurat do mojej osoby. Dlaczego nie dręczyli Marcina? Też był asystentem w tym zakładzie, i też prowadził w nim zajęcia. Dlaczego cała wątpliwa przyjemność obcowania ze studentami spadła właśnie na mnie?
Ano dlatego, że Marcin był doktorantem lepszego sortu i profesor Legutko nie pozwalał mu na zajmowanie się sprawami tak przyziemnymi, jak jakaś tam dydaktyka. W zamian miał się rozwijać naukowo i dążyć ku światłym wyżynom wiedzy, by któregoś dnia zająć miejsce w profesorskim gabinecie. Marcin zdobył tytuł ‘tap student’ odkąd tylko przekroczył próg uczelni. To, co mnie czy innym przychodziło z trudem (po wielu godzinach nauki okupionej łzami wściekłości i myślami samobójczymi), jemu udawało się bez wysiłku. Marcin zawsze miał najwyższe stypendium za osiągnięcia w nauce, był wiceprzewodniczącym koła naukowego i brał aktywny udział w konferencjach – po prostu złote dziecko nauki polskiej.
Obaj po ukończeniu studiów dostaliśmy się na doktorat w tej samej katedrze i rozpoczęliśmy własne badania w zasadzie równocześnie. Z tym, że Marcin miał już na koncie autorską publikację i rozpoczynał kolejny projekt, a ja ze swoją pracą doktorancką drobiłem w miejscu. Wstyd przyznać, ale cholernie mu zazdrościłem tej łatwości, z jaką radził sobie ze wszystkim. Najwyraźniej miał niebywałe fory podczas rozwoju płodowego i nikt nie mógł go za to winić.
I chociaż czasami czułem się przy nim jak plankton przy wielorybie i złościłem się na tę jego wybitność, to w gruncie rzeczy Marcin był dobrym facetem, do którego nie można się przyczepić. Nie otaczały go opary zarozumiałości, które zazwyczaj towarzyszyły niektórym osobom wybijającym się ponad przeciętność. Nie był też lizusem i nie oczekiwał przy każdej sposobności pochwały profesora. Robił swoje i po prostu był w tym świetny.
Dlatego to ja teraz musiałem się spiąć i stawić czoła nadciągającym hordom wroga, które od poniedziałku zaczną szturmować nasz pokój. Znowu czeka mnie tłumaczenie najprostszych zadań i uspokajanie rozhisteryzowanych pierwszaków, znowu będę musiał prowadzić batalie o rzekomo źle policzone punkty z kół zaliczeniowych, no i oczywiście znowu będę musiał przekopywać się przez daty w kalendarzu, żeby ustalić któryś z kolei termin poprawkowy. I oczywiście, który to termin odwołają albo sami studenci, albo pan Waldemar z portierni, (nagle!) tłumacząc się brakiem wolnych sal.
Ponure rozmyślania przerwał mi pisk ekspresu do kawy, który usytuowany w pokoju socjalnym na drugim końcu korytarza obwieszczał wszem i wobec, że Alicja-sekretarka zaparzyła właśnie szefowi kawę.
Spojrzałem na zegarek: czternasta. A dokładniej: piątek, czternasta. Przez otwarte na oścież okno (klimatyzacji nie używamy – z oszczędności) wpadał ciepły powiew, niosąc ze sobą zapach skoszonej trawy i głosy kończących zajęcia studentów, którzy radosnym krokiem zmierzali w stronę przystanku tramwajowego. Również cały personel Instytutu zbierał się wcześniej do domu na weekend, ale ja musiałem posiedzieć do czwartej, by odebrać jakiś ważny telefon od współpracujących z nami Niemców z Uniwersytetu w Monachium.
Zastanawiając się, czy nie wyskoczyć na chwilę do pobliskiego kebaba, by mieć na czym przetrwać te dwie godziny, uruchomiłem program z zamiarem spłodzenia tej cholernej prezentacji.
Po pięciu minutach stwierdziłem, że gapię się bezmyślnie na migający kursor i ramkę „tu wpisz tytuł slajdu”.
Z nikłą nadzieją na stworzenie sensownej pracy wszedłem na neta i po krótkim procesie decyzyjnym (epicfail.pl czy gry online) odpaliłem tetrisa-kamasutrę.

O wpół do trzeciej do domu kolejno udali się profesor, Alicja-sekretarka, a zaraz po nich Marcin. Gdy Legutko mijał moje biurko, ewidentnie zezował na monitor, żeby sprawdzić czy robię prezentację. Ha! Zawsze miałem otwarte ‘awaryjne okno’ z tabelkami na taki właśnie wypadek. Tetris oczywiście zjechał błyskawicznie do paska, chociaż miałem się czym pochwalić – 17 651 punktów! Plus dwa życia za odblokowanie kilku wymyślnych pozycji. Kiedy kwadrans po trzeciej wpisywałem się na listę najlepszych wyników, uznałem, że wypadałoby jednak przygotować dla profesora chociaż część prezentacji. Tym sposobem miałbym więcej wolnego w weekend i być może nie musiałbym nawet przyjeżdżać na uczelnię po jakieś zapomniane dane.
Szło mi całkiem nieźle (21 slajdów!), gdy usłyszałem, jak zadzwonił telefon w sekretariacie. Pani Alicja stała już od dawna w korku w drodze do domu, więc poszedłem odebrać jedyną możliwą o tej godzinie rozmowę, czyli dowiedzieć się, co też nasi ukochani sąsiedzi zza zachodniej granicy mogą chcieć od profesora Legutki.
- Tomasz Błaszczyk, Instytut Technologii Drewna, słucham?
- To…Tomasz? – zdziwił się głos mówiący po polsku z mocnym niemieckim akcentem – A gdzie Sztefan?
- Przykro mi, ale pofesor Legutko wyszedł już do domu – wyjaśniłem uprzejmie. – Z tej strony jego doktorant, Tomasz Błaszczyk. W czym mogę pomóc?
- Jak to Sztefan do domu? Ja miałem telefonować do Sztefana! My się umówić mieliśmy w sprawach… - po drugiej stronie słuchawki nastąpiła chwila wahania.- naukowych! W naukowych sprawach ja dzwonię!
- Ja bardzo chętnie pomogę, czekałem na pana telefon, panie… - urwałem. Jak się nazywał ten profesor z Monachium? – Panie…
- Ich bin… Znaczy… Johann Töntzell, München Universität… - Töntzell ! Jasne, to u niego Marcin był na praktykach. – Sztefan w domu jest?
Rozmowa zaczęła mnie powoli irytować. Facet najwyraźniej był niepocieszony faktem, że telefon odebrałem ja, nie profesor Legutko. Poza tym liczyłem, że wykorzystam moją znajomość niemieckiego i załapię się na darmową konwersację. Tymczasem profesor Töntzell najwyraźniej miał podobny zamiar wykorzystać swoją znajomość polskiego i również załapać się na darmową konwersację. Na dodatek liczył, że pogada sobie ze swoim kumplem z lat młodości, a tu niespodziewanie trafił na mnie. Powoli zaczynałem wątpić, czy dzwonił w jakiejś międzyuczelnianej sprawie.
- Aaa! To pan jest ten supah student Stefana? Pan u nas w lato był na praktik, ja? – na moment ożywił się.
- Nie, to nie ja. Myśli pan pewnie o Marcinie Witebskim…- zacząłem wyjaśniać, ale nie zdążyłem dokończyć zdania, gdy profesor ponownie wpadł mi w słowo.
- To kto w takim razie pan jest? – zapytał tonem nie uznającym sprzeciwu, a ja poczułem się jak podczas przesłuchaniu na Gestapo.
- Tomasz Błaszczyk – wyjaśniłem uprzejmie, chociaż coraz bardziej niepewnym głosem. – Doktorant…
- Nein! Nein! Niewahżne. Te wahsze nahzwiska, szy-czy-szy-szy! I tak nie zapamiętam. Prhoszę pana o numer do Stefana, ja? Na wakacje razem jedziemy, o hotel porozmawiać musimy, ja? Sztefan numer zmienił, stary nie odbiehrra.
Totalnie zbity z tropu podałem mu numer służbowej komórki Legutki, nie zdążywszy się nawet obrazić ani za lekceważenie mojego nazwiska, ani za olewanie mojej osoby tylko dlatego, że nie byłem Marcinem Witebskim. Dotarło do mnie natomiast, że rzekoma sprawa naukowa okazała się pretekstem do pogaduch na temat wspólnego wyjazdu obu profesorów.
- Dankeszyn! Dziękuja panu! – w końcu zaspokojony, profesor Töntzell zmienił ton na milszy. Już miałem nadzieję, że się rozłączy, gdy Niemiec wahając się podjął kolejny wątek. – A… pan orientuje się… Pan może wie – przerwał, jakby trochę zawstydzony - jak się miewa pani Hanna? Ja myślę, żona Sztefana?
Pytanie trochę wbiło mnie w parkiet, na którym stałem, bo ostatnią rzeczą, o której byłem teraz w stanie myśleć, był stan zdrowia żony profesora Legutki.
- Mmm, pani Legutko…
- Ach, pewnie taka szuper, jak zawsze. – dodał dziwnie miękko. - Hanusia, tak się u was mówi, ja?
Widocznie cisza w słuchawce z mojej strony przywróciła Töntzell’a do rzeczywistości, bo odniosłem wrażenie, że otrząsnął się nagle , a jego głos utracił nutę rozmarzenia i znów był rzeczowy, jak głos germańskiego generała planującego podbicie jakiegoś bezbronnego kraju.
- No nic. Gut! To w takim rażie dziękuja za numehr. Auf Wiedersehen , panie Szczik.
Odkładałem słuchawkę powoli, bo moje myśli krążyły wokół dwóch spraw: pierwszą było to, czy profesor Töntzell leciał na żonę Legutki już w czasach ich młodości. Druga była bardziej ponura – właśnie uświadomiłem sobie, że zostałem po godzinach w Instytucie tylko po to, żeby odegrać rolę mało rozgarniętej sekretarki profesora Legutki i podać jego numer koledze z czasów studenckich, by ci mogli obgadać sprawy wyjazdu wakacyjnego. I ustalić, który spędza z Hanią dni parzyste, a który nieparzyste i weekendy.
Super. Cholera. Niech to szlag!

Wychodziłem z Instytutu wściekły. Szedłem pustymi korytarzami, dusznymi od całodniowego upału, a moje kroki odbijały się dudniącym echem od ścian. Przy wyjściu rzuciłem zdawkowe pożegnanie portierowi i wyszedłem wprost w ciepłe majowe popołudnie.
Minąłem budynek Wydziału Roślin Uprawnych i skierowałem się ku bramie Uniwersytetu Przyrodniczego prowadzącej na parking dla pracowników. Tych, którzy myśleli, że na tym parkingu wsiadłem do swojego samochodu i odjechałem w stronę zachodzącego słońca, rozczaruję. Zdecydowanym krokiem minąłem prawie pusty parking, przy okazji omiatając zazdrosnym spojrzeniem miejsce zarezerwowane na Lexusa mojego naukowego mentora - i skierowałem się na przystanek tramwajowy.

W wynajmowanym przeze mnie mieszkaniu było gorąco i duszno, więc jak tylko uwolniłem się spod ciężaru laptopa i zakupów, otworzyłem okna na oścież. Wieczorny powiew pomógł przewietrzyć dwa skromne pokoje, w czasie kiedy przygotowywałem sobie obiad. Czy tam kolację. W każdym razie Coś.
Nie nazwałbym moich czynności gotowaniem. Chociaż nie mogę powiedzieć o sobie, że jestem ignorantem w sprawach kuchni, tym razem zachowałem się jak typowy zrezygnowany, samotny prawie-trzydziestolatek: otworzyłem przyjemnie schłodzone w lodówce piwo, a w mikrofali podgrzałem gotowy zestaw obiadowy zakupiony w jednym z supermarketów. Z tym ekwipunkiem usadowiłem się na kanapie w dużym pokoju i chwyciłem pilota. Zjadłem przed telewizorem, dzieląc uwagę pomiędzy wiadomości, powtórkę meczu i film sensacyjny, w zależności od tego, który program akurat przerywały mi reklamy.

***

Przez drzwi naszego pokoju słyszałem całą konwersację. A raczej przepychankę słowną, jaką toczyło ze sobą na korytarzu, na ucho - siedmioro, studentów drugiego roku:
- Weź ty zapukaj!
- Nie, ty zapukaj! Ja się go boję.
- Okej, to ja zapukam, ale ty mówisz!
- O Boże! – zirytowany męski głos – Dziewczyny, przecież to tylko asystent.
- Tak, ale on mnie nie lubi. Uwalił mnie na ćwiczeniach konserwacji. Uwziął się na mnie, jak nic, mówię wam!
- Eee tam, zaraz uwziął. Ty nic nie umiałaś, po prostu.
- Oj, kaca miałam, no. Przecież wiesz, że impreza u Kaśki była.
- Dobra, nieważne. To wchodzimy czy nie? Musimy ustalić ten termin przecież.
- O, ja się muszę jeszcze zapytać ile miałam punktów z ostatniego kolokwium, bo nie wiem ile mi do zaliczenia jeszcze brakuje.
- Najwyżej poprawisz – dziewczęcy kwik. – Ustnie, he he he.
- Hi hi hi!…
Zrezygnowani patrzyliśmy na siebie z Marcinem i słuchaliśmy tej wymiany zdań z coraz bardziej skwaszonymi minami.
- Ustnie, to tylko z doktorem Witebskim! – śmiech. – Kurczę, ale ten facet jest przystojny.
- No! – opinii tej zawtórowały kolejne trzy damskie głosy. – Można by się z nim umówić na indywidualne odrabianie zajęć.
- Po godzinach! – sprośny chichot rozbrzmiał tuż pod drzwiami.
- He he – tym razem męska część grona dołączyła się do wymiany pomysłów. – Dla ciebie, Aniela, to już widzę wspólny projekt badawczy.
- „Sprawdzanie wytrzymałości drewna mebli biurowych pod wpływem czynników obciążających…” – wyhuczał czyjś baryton.
- „… ze szczególnym uwzględnieniem ruchów posuwistych”! – dodał głos kolejnego błyskotliwego kandydata na magistra.
Swoją drogą ciekawe, czy nie zdawali sobie sprawy, że to wszystko dało się słyszeć głośno i wyraźnie - czy też byli na tyle olewaccy, że nie uważali za stosowne zachować podobnych dyskusji na pochlejawy w pubie?
Marcin spojrzał na mnie wielkimi oczami, zniesmaczony i lekko przerażony. Dał mi znak, żebym się skupił i czytał z jego ruchu warg.
- Nie. Ma. Mnie. – i żeby jeszcze wzmocnić siłę przekazu, wykonał gest podrzynania gardła. – Ty. Się. Nimi. Zajmij.
- Ani – mi – się - waż! – wyszeptałem z naciskiem. – Nie. Zostawiaj. Mnie!
Grupka na zewnątrz najwyraźniej podjęła decyzję o wejściu do naszego pokoju. Podczas gdy my z Marcinem toczyliśmy walkę na bezgłośne argumenty, studenci wreszcie ustalili kto będzie stał z przodu, kto mówił, a kto będzie stał jak kołek w charakterze asysty. Gdy w końcu rozległo się nieśmiałe pukanie, Marcin poderwał się z krzesła:
- Spadam! – i zwiał przez sekretariat.
- Wracaj! – zdążyłem tylko wychrypieć, podczas gdy do pokoju wtłoczyło się siedmioro osób w podobnym wieku, nieśmiało bąkających „dzień dobry”.
- Czy jest doktor Witebski? – zapytało chude dziewczę w okularach.
- Właśnie wyszedł – poinformowałem ich ponurym głosem. – Państwo w sprawie terminu zaliczenia, tak? – potwierdzili kiwając głowami, niczym figurki psów montowane przy desce rozdzielczej samochodu. – A pani – wycelowałem palcem w jedną z dziewczyn – po ilość punktów z ostatniego kolokwium, jak mniemam.
- Tak, proszę pana – zgodziła się istota w mocno wydekoltowanej bluzce, a ja odszukałem jej test w teczce.
- Ma pani szczęście – wyszczerzyłem się, wręczając jej pracę. – Znowu pani udało się c oś zaliczyć.

***


Dwa tygodnie później dowiedziałem się, że obrona mojej pracy będzie musiała poczekać, ponieważ profesor musiał teraz więcej czasu poświęcić na dopracowywanie szczegółów doktoratu Marcina, żeby recenzent nie miał się do czego przyczepić. Tego dnia, mordując w myślach obu (Witebski, jak cię lubię, tak cię wypatroszę, łajzo jedna), przeczesywałem swoje biurko w poszukiwaniu jakiegoś dokumentu. Mój wzrok padł na wydruk maila, który ktoś położył na klawiaturze mojego laptopa. Zaadresowany był do Legutki, ale profesorskim piórem (zakoszonym na jakiejś konferencji) jego nazwisko zostało przekreślone, a z boku widniał napis: „do Tobiasza”. Przełknąłem gładko kolejną pomyłkę mojego imienia i przeczytałem list. Wysłała go niejaka Emilia Kazimierczak z Zakładu Prahistorii Polski na Wydziale Archeologii miejscowego Uniwersytetu. Prosiła o współpracę przy projekcie wdzięcznie zatytułowanym „Badanie smół drzewnych w kulturze społeczeństw epoki brązu rejonu Kujaw”.
Połączyłem szybko fakty i wyszło mi, że to ja mam być osobą, która weźmie udział w tym projekcie. No no, nie podejrzewałbym profesora o taki gest. Sam zaproponował mi poboczny projekt? Nie do wiary! Czyżbym zyskał w jego oczach dzięki mojej profesjonalnej prezentacji z ubiegłego tygodnia? Widocznie uznał, że nie jestem tak beznadziejny i będzie jeszcze ze mnie naukowiec. Zabrałem ze sobą wydruk i cały rozpromieniony zapukałem do drzwi Stefana Legutki.
- Proszę wejść! – po tym zaproszeniu wygłoszonym stanowczym, opanowanym tonem, nacisnąłem klamkę.
Gabinet profesora nie wyglądał może tak okazale, jak ktoś mógłby sobie to wyobrażać, ale w środku dało się odczuć krążące w powietrzu duże stężenie wiedzy i autorytetu. Potężne biurko ustawione naprzeciw drzwi odgradzało dwa fotele przeznaczone dla petentów od miejsca, na którym zasiadał profesor Legutko. Za jego plecami, na półkach od podłogi po sufit, piętrzyły się książki na tematy związane z właściwościami, zastosowaniem i konserwacją drewna. Osobna gablotka poświęcona była na czasopisma, w których ukazały się jego publikacje. Ściany obwieszone były dyplomami, zaświadczeniami o ukończonych kursach i potwierdzeniami udziału w licznych konferencjach – krajowych i zagranicznych. Ten widok zawsze napawał mnie nie tyle lękiem i pobożnym szacunkiem, co zdziwieniem, że jeden człowiek możne tyle osiągnąć w ciągu jednego życia i - że tego życia mu na to wszystko starczyło. Zastanawiałem się wtedy, czy i ja mam szansę, by zdobyć chociaż cząstkę tej wiedzy, którą posiadał mój opiekun. W moim przypadku bywały dni, kiedy wstanie o ludzkiej godzinie, zjedzenie trzech sensownych posiłków i zebranie się na basen było szczytem moich możliwości organizacyjnych.
- A to ty, Tomaszu. Proszę, siadaj – Legutko przywitał mnie i wskazał dostojnym gestem fotel. – Kawy?
Brwi podjechały mi pod linię włosów, bo pierwszy raz od niepamiętnych czasów zostałem nazwany swoim imieniem, jeszcze do tego została mi zaoferowana filiżanka kawy.
- Dziękuję, poproszę. – odpowiedziałem z uśmiechem i usiadłem naprzeciwko profesora, który zajął miejsce w swoim obszernym, czarnym, skórzanym fotelu obrotowym (podejrzewam, że posiadającym również funkcję masażu). Legutko wezwał Alicję-sekretarkę i polecił jej przygotowanie dwóch kaw. Następnie oparł łokcie o blat starannie wysprzątanego biurka i złączył przed sobą dłonie tak, że stykały się ze sobą tylko opuszkami palców. Profesor wyglądał na swoje sześćdziesiąt trzy lata - z siwymi włosami i krótko przyciętą brodą oraz zmarszczonym czołem przypominał mi alchemika, którego widziałem w jakimś filmie z dzieciństwa. Niezbyt wysoki, o przeciętnej budowie ciała, nie odróżniałby się w tłumie przechodniów, miał jednak w sobie coś, co w otoczeniu jego gabinetu mówiło, że to człowiek stanowczy, pedantyczny i pewny swojej wiedzy.
- Zapewne przychodzisz w sprawie listu, który położyłem na twoim biurku. – skinąłem głową – Z Wydziałem Archeologii, jak pewnie wiesz, współpracujemy dość często.
„Nic dziwnego” – pomyślałem. W końcu nasz zakład specjalizował się w konserwacji drewna zabytkowego, a ja sam kończyłem kierunek o takiej właśnie nazwie.
- Pani Emilia Kazimierczak dostała właśnie grant z ministerstwa na swoje badania i zwróciła się do nas z prośbą o współpracę – podjął Legutko. – Uznałem, że poradzisz sobie z tym wyzwaniem.
Dopiero po chwili zorientowałem się, że szczerzę się od ucha do ucha. Taka pochwała z samego rana – i to na dodatek z ust samego profesora. Dzień nie mógł zacząć się lepiej! Szybko jednak przywołałem się do porządku, oblizałem wargi i przybrałem neutralny wyraz twarzy. Gdy Alicja-sekretarka przyniosła filiżanki z kawą, posłodziłem swoją i upiłem łyk.
- Dziękuję, że pan o mnie pomyślał, profesorze. Ten projekt na pewno pozwoli mi rozwinąć się naukowo…Oczywiście zgadzam się.
- Och, nie sądziłem, że będzie inaczej. Dlatego umówiłem cię na spotkanie z doktor Emilią dzisiaj na piętnastą.
Mina mi nieco zrzedła, bo myślałem, że to ja zdecyduję (chociaż w małym stopniu) o uczestnictwie w projekcie. Tymczasem okazało się, że Legutko zrobił to już za mnie. Otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć, ale profesor mnie ubiegł:
- Poza tym, będziesz miał odskocznię od prac nad doktoratem. Może to pozwoli ci potem wrócić do niego ze zdwojonym zapałem i zwiększyć tempo.
O żesz ty - a więc do tego zmierzał. Nie wiedziałem tylko, czy aluzja do moich powolnych działań w sprawach doktoryzacji wymsknęła mu się przypadkowo podczas rozmowy, czy też cała ta sprawa z projektem miała mi zasugerować, żebym wziął się do roboty? Ubodło mnie to, bo chociaż do tej pory (przyznaję bez bicia) nie szło mi najlepiej, to nie mogę powiedzieć, że się nie staram, kurza morda!
Ale co miałem poradzić na braki w dokumentacji, której nie mogłem się doprosić z archiwum? Na wieczne pojękiwania doktora Racucha, że nie może mi udostępnić laboratorium, bo stacjonarni studenci mają tam zajęcia w tygodniu, a zaoczni w weekendy? No i jeszcze sprawa cholernych odczynników. Nie można ich zamówić bezpośrednio u producenta, tylko trzeba rozpisać przetarg. Ale żeby przetarg popchnąć dalej, potrzebne są do tego podpisy stu pięćdziesięciu ośmiu osób, stemple pocztowe, znaczki zwrotne i koperta z czerwoną kokardką. No i zatwierdzenie profesora, który ostatnio żyje tylko dwoma rzeczami: jak nie pielęgnowaniem Marcina Witebskiego, to zbliżającym się wyjazdem wakacyjnym z Johanem-co-szłychać-u-Hani. Już nie raz, nie dwa, moje zamówienia leżały u niego na biurku ponad dwa tygodnie, aż ich ważność się wyczerpywała i trzeba je było wypisać od nowa. A nawet jeśli zamówienie wyszło poza mury Instytutu, to zdarzało się, że do przetargu zgłosił się tylko jeden producent odczynników, a żeby przetarg był ważny, potrzebnych było co najmniej dwóch. No więc od nowa – Polska Ludowa, jeszcze raz pisanie zamówienia, które miało duże szanse na kilkutygodniowe kiblowanie w gabinecie Legutki.
Czułem, jak moje policzki zaczynają piec, a uszy robią się czerwone. Dopiłem kawę jednym haustem i kiedy odstawiałem filiżankę na spodek zauważyłem, że moje ręce lekko drżą.
- Ma się rozumieć - wykrztusiłem. – Z pewnością to mi pomoże.
- Doskonale! – z uśmiechem odparł profesor wstając, tym samym dając mi znak, że audiencja u Jego Ekscelencji została zakończona. – A więc o piętnastej, w Zakładzie Prahistorii. To chyba na ich kampusie, za miastem. Masz stąd, zdaje się, bezpośredni tramwaj.

Do pory lunchu jakoś udało mi się zakamuflować przed Marcinem powód mojego rozgoryczenia. Kiedy obaj wyszliśmy do stołówki coś zjeść, nie wytrzymałem i wyżaliłem mu się. Marcin wysłuchał mnie cierpliwie, a potem zachowując się jak zwykle dyplomatycznie (polityk byłby z niego idealny, psiakrew) skomentował sytuację.
- Słuchaj, a może to faktycznie pozwoli ci odpocząć przez jakiś czas? Słyszałem, że ten grant jest ogromny, a oni mają tam u siebie wypasione laboratorium. Odpoczniesz sobie od Legutki, ode mnie…
- Przestań, przecież nie o ciebie tu chodzi – próbowałem zaprzeczyć, ale Marcin tylko się roześmiał.
- Daj spokój. Wiem dobrze, że drażni cię sposób, w jaki ten stary piernik mnie traktuje. Ale musisz wiedzieć, że o to nie zabiegam.
- Marcin, ja wiem…
- I że on po prostu musi mieć jakąś maskotkę, którą może się chwalić. Owszem, przyznaję, jestem dobry. Ale mi też czasami przeszkadza rola pupilka. Pokazuje mnie na konferencjach, jak jakiś rzadki okaz zwierzaka. Wkurza mnie to, ale znoszę to spokojnie, bo chcę coś w życiu osiągnąć. No i mieć to cholerne de-er przed nazwiskiem. W końcu obaj po to tu przyszliśmy, nie?
Spojrzałem w brązowe, przyjacielsko patrzące oczy. Odwzajemniłem jego szczery uśmiech i poklepałem po ramieniu. Geniusz, nie geniusz – kolega z niego był dobry.
- Chodź, mój ty idealny doktorancie, postawię ci kompot – zaproponowałem, kierując się w stronę lady.
- Zauważ, że kolejną dobrą stroną tego projektu jest osoba pani Emilii Kazimierczak. Może okaże się, że jest seksowna, mądra i… wolna?

Hm… W sumie, może urwanie się z Instytutu na jakiś czas nie będzie takim głupim pomysłem?

***

Za dziesięć piętnasta szedłem już wzdłuż szpaleru drzew, którymi obsadzone były wszystkie chodniki i ścieżki na terenie uniwersytetu. Najgorszy upał już minął, więc spacerowałem w przyjemnym cieniu, zadowolony, że udało mi się wyrwać wcześniej z pracy. Z zaciekawieniem rozglądałem się po kampusie usytuowanym na obrzeżach miasta. Otaczały mnie same nowoczesne budynki, zbudowane według reguły „szkło i metal.” Kiedy dotarłem do Wydziału Historii, poczułem się trochę rozczarowany jego widokiem. Wprawdzie zdawałem sobie sprawę z faktu, że architektura wszystkich placówek miała być w zamierzeniu nowoczesna, ale chyba podświadomie oczekiwałem, że wydział związany z przeszłością będzie mieścił się w dostojnym budynku z cegły lub kamienia, posiadającym portyki z kolumnami i gotyckie okna. Tymczasem przywitała mnie bryła złożona z przeszklonych ścian i wielkiego metalowego napisu dumnie prezentującego nazwę wydziału. W środku było już prawie pusto, tylko w dyżurce zobaczyłem drzemiącego ochroniarza. Na wprost wejścia wisiała tablica informacyjna – dowiedziałem się z niej, że Zakład Prahistorii Polski mieści się nad Aulą w skrzydle B.
- Piętro. Drugie. – poinformowała mnie winda miłym, kobiecym głosem, gdy drzwi ze stali nierdzewnej rozsunęły się przede mną. Zobaczyłem długi, pusty korytarz z mnóstwem pokoi po obu stronach, wzdłuż którego stały regały wypełnione po brzegi książkami.
Mijałem kolejne pomieszczenia, starając się zorientować po tabliczkach z nazwiskami, w którym z nich znajdę doktor Kazimierczak. W końcu odnalazłem właściwe drzwi i zapukałem.
- Proszę! – usłyszałem w odpowiedzi, więc nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka.
Niewielki pokoik wypełniał zapach spotykany w bibliotekach, zmieszany z charakterystyczną wonią kurzu przypalonego podczas pracy na komputerze. Za biurkiem, plecami do okna, siedziała młoda dziewczyna i patrzyła na mnie zaciekawiona.
- Dzień dobry – przywitałem się, nieco zbity z tropu. – Gdzie mogę znaleźć doktor Kazimierczak?
Dzięki magii Internetu wiedziałem, że osoba siedząca za biurkiem nie jest tym, kogo szukam. Zaraz po lunchu wrzuciłem w wyszukiwarkę imię i nazwisko pani doktor, i zabrałem się do lektury. Oprócz oficjalnej strony Zakładu Prahistorii, figurowała też w spisie Nauki Polskiej i, ku mojej uciesze, na kilku portalach społecznościowych. Wprawdzie była na tyle rozsądna, że nie udostępniła swojego profilu nieznajomym, ale po jej zdjęciu głównym mogłem powiedzieć, że z wyglądu była całkiem do rzeczy. Z ekranu patrzyła na mnie szczupła (wnioskowałem też, że i wysoka) blondynka, o gładko zaczesanych, prostych włosach. Lekki uśmiech na twarzy i wesołe, zielone oczy dodawały jej jeszcze uroku.
Natomiast zza monitora przyglądała mi się dziewczyna o obciętych na pazia, lekko kręconych włosach w kolorze… bo ja wiem? – nazwijmy go mysim. Miała okulary w cienkich oprawkach, a gdy wstała okazało się, że wcale nie była wysoka. Moje pierwsze wrażenie podpowiedziało mi, że mam do czynienia z typem trochę zbyt ambitnej dobrej uczennicy.
Osoba ta zmierzyła mnie krytycznym spojrzeniem od stóp do głów i uniosła brwi w oczekiwaniu.
- Pan od profesora Legutki? Myślałam, że… - urwała na moment, ale zaraz szybko podjęła – Nieważne. Zaraz pana oprowadzę po zakładzie. – wyszła zza biurka, podeszła do mnie i wyciągnęła rękę na przywitanie – Nazywam się Justyna Malec i zastępuję doktor Kazimierczak.
- Tomasz Błaszczyk – przedstawiłem się, uścisnąwszy jej dłoń. – Nie spodziewała się mnie pani?
- Ależ oczywiście że się spodziewaliśmy pana. Profesor Legutko napisał do nas maila już tydzień temu, że ktoś z waszego Instytutu będzie z nami współpracował. Trochę byłam… zaskoczona, gdy pana zobaczyłam, bo… myślałam, że jest pan brunetem.
Sorry Złotko, ale sprawdziłaś na Fejsie profil nie tej osoby – chciałem powiedzieć, ale tylko wyjaśniłem:
- Och, mówi pani o Marcinie Witebskim. On też jest pracownikiem u nas w Instytucie, ale nie może teraz zajmować się innymi projektami, ponieważ jest bardzo zajęty pracą nad swoim doktoratem. – Czyżbym ujrzał w jej oczach coś na kształt rozczarowania? Trudno mała, nie jestem tak przystojny jak Witebski i lepiej się z tym pogódź już teraz. Dziewczyna odchrząknęła i wykonała zapraszający gest.
- Dobrze, w takim razie zapraszam na wycieczkę. Oprowadzę pana po zakładzie.
W dużym skrócie: okazało się, że doktor Kazimierczak zajmuje się badaniem społeczeństw epoki brązu, takich jak kultura łużycka czy kultura pól popielnicowych. Gdy Justyna Malec oprowadzała mnie po wszystkich pokojach i wyjaśniała różnice między kulturą łużycką a kulturą pól popielnicowych, kiwałem głową na znak zrozumienia, odnotowując jednocześnie w myślach, by natychmiast po powrocie do domu poczytać coś na ten temat. Wprawdzie zajmowałem się konserwacją drewna zabytkowego, ale głównie od strony technicznej i miałem nikłe pojęcie na temat tej całej otoczki historycznej. By nie czuć się jak kompletny ignorant, postanowiłem powstrzymać się od zadawania jakichkolwiek pytań do czasu, aż trochę wzbogacę swoją wiedzę. Póki co, jedyne czym mogłem się pochwalić, to dokonania na polu stabilizacji wymiarowej mokrego drewna archeologicznego glikolami polietylenowymi. Nie sądziłem jednak, by to akurat mogło zrobić wrażenie na mojej rozmówczyni.
Gdy dotarliśmy ponownie do pierwszego pokoju, Justyna (kazała sobie mówić po imieniu) rozsiadłszy się w fotelu za biurkiem zaproponowała, abyśmy powiedzieli coś więcej osobie, ponieważ chciałby trochę bliżej poznać osobę, z którą będzie pracować. Trochę zdziwiony zapytałem, co w tym czasie będzie robiła jasnowłosa i długonoga doktor Emilia (oczywiście fragment o długich nogach i blond włosach zachowałem dla siebie).
- Cóż… najprawdopodobniej będzie w domu – wyjaśniła gładko Justyna – Jak więc mówiłam, moją pracą badawczą jest głownie badanie kontaktów społeczeństw kultury circumbałtyckiej z kulturą circumpontyjską…
- W domu? – przerwałem jej trochę niegrzecznie – Myślałem, że będziemy pracować razem.
- No niestety, muszę cię rozczarować. Szef oddelegował mnie na zastępstwo do tego projektu. Nie powiem, żebym była z tego powodu szczęśliwa, ale doktor Kazimierczak nie będzie miała czasu na pracę badawczą w najbliższym okresie.
Zbity z tropu i kompletnie zawiedziony, porzuciłem pozę bardzo mądrego doktoranta, którego do tej pory zgrywałem i wyjęczałem:
- Ale dlaczego? I dlaczego jej tutaj nie ma? – zauważyłem, że Justyna skrzywiła się z niesmakiem, ale wzięła głęboki oddech i wyjaśniła mi, jak kilkuletniemu dziecku:
- Nie ma jej dzisiaj, ponieważ poszła na USG… - a widząc rosnące zdumienie w moich oczach, dodała – Doktor Kazimierczak jest w ósmym miesiącu ciąży. Nie będzie jej w pracy do końca roku.
Mina zrzedła mi do końca. Aha. Więc wszystkie moje plany matrymonialne wzięły w łeb. Zamiast długonogiej blondyny została mi myszowata Justyna, która patrzyła teraz na mnie zza okularów i, niewiadomo czemu, uśmiechała się od ucha do ucha. Następnie wyszczerzyła się jeszcze bardziej, jeśli to w ogóle możliwe i powiedziała słodkim głosem:
- Witaj w moim świecie, partnerze.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ceres
kostucha absyntowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 4465
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z dzikich i nieokiełznanych rubieży Unii Europejskiej

PostWysłany: Pią 21:57, 01 Kwi 2011    Temat postu:

Hihi, jakie to prawdziwe...

Powiem szczerze, że świat kierunków ścisłych jest mi z natury swej obcy... ale w sumie nie różni się co do swoich założeń od świata kierunków humanistycznych Very Happy. Piękna scena ze studentami - choć ja na miejscu panów magistrów pewnie posikałabym się ze śmiechu.

Inteligentniejsi, przystojniejsi koledzy są tym bardziej irytujący, jeśli nie można ich bez wyrzutów sumienia nie lubić.

Tyle moich refleksji, a co do wrażeń, to jak zwykle świetna robota, Meg. Lekkie, przyjemne i jeśli chodzi o efekt, dokładnie to, o co mi chodziło.


Ostatnio zmieniony przez Ceres dnia Pią 21:58, 01 Kwi 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Natalia Lupin
lunatyczka gondorska



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3952
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Minas Tirith

PostWysłany: Pią 23:03, 01 Kwi 2011    Temat postu:

Przez całą lekturę chichrałam się niemożebnie. Tez nie znam się na studiach ścisłych, lae jestem w stanie uwierzyć bez zastrzeżenia, że to wszystko prawda i szczera prawda, bo na anglistyce czasem wygląda podobnie. Moim faworytem jest fragment ze studentami rozmawiającymi przed gabinetem - jeśli naprawdę tam tak słychać, to już w życiu nie pojawię się na uczelni!!! XD
I podoba mi się przewrotność Justyny. Swój człowiek!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ceres
kostucha absyntowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 4465
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z dzikich i nieokiełznanych rubieży Unii Europejskiej

PostWysłany: Pią 23:05, 01 Kwi 2011    Temat postu:

U nas - przynajmniej w collegium JPII - nie aż tak bardzo, ale też. Więc lepiej uważać Very Happy.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Nie 19:39, 03 Kwi 2011    Temat postu:

Cu-do-wne! Ja nie wiem, kiedy to w ogóle zdążyłaś napisać, ale wyszła ci brawurowa opowiastka z życia wzięta - chociaż widać, że miało być więcej i z bardziej rozbudowaną fabułą. Może poczekaj na jakieś święta/wakacje i napisz więcej, co? Bo to brzmi jak wstęp historii, która - ha, czemu by nie? - zmierza do jakiegoś science fiction albo czegoś w tym guście. Srsly, nie marnuj takiego potencjału, bo szkoda by było!

Tomasz uroczy, w ogóle dobrze zarysowałaś swoje postacie, czytelnik może sobie wszystkich doskonale wyobrazić. Ale Tomasz rządzi i wymiata, jego lekko ironiczne podejście do siebie i innych naprawdę chwyta za serce.
Jak zwykle w twoich tekstach - atutem są naturalne, żywe dialogi, zero w nich "nafąfania" i sztuczności.
I, paradoksalnie (mimo że zazdrość, bycie na drugim planie itepe) dużo, dużo w tym opowiadaniu optymizmu; bardzo dużo w nim ciebie.

Przydługich opisów przyrody we wstępie nie zauważyłam, hi hi Wink

Bardzo mi się podobało I CHCĘ WIĘCEJ!


Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Nie 19:43, 03 Kwi 2011, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kira
kryształkowa dama



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z <lol>andii ;)

PostWysłany: Pią 22:14, 08 Kwi 2011    Temat postu:

OMG, boskie <3<3<3!!! Very Happy

Przepraszam, wiem, że to mało konstruktywny komentarz, ale po prostu nie mogę inaczej! Tekst jest przezabawny, uroczy i przede wszystkim, jak sądzę, prawdziwy. Bohaterowie również przesympatyczni Smile Popieram Hekate - cudnie by było, gdybyś to rozwinęła, bo historia ma potencjał ( i ja chcę więcej Marcina, ha! XD). Tak więc może, Meg, może, hm? Wink

Cudna miniaturka!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Klub Pojedynków Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin