Forum Lunatyczne forum Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Cykl Egipski na Święta. IV. Pola Jaru

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Proza
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
blaidd
moderator byroniczny



Dołączył: 27 Lut 2006
Posty: 2429
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ra-setau

PostWysłany: Pon 14:53, 24 Gru 2007    Temat postu: Cykl Egipski na Święta. IV. Pola Jaru

Pola Jaru,
czyli opowieść głównie śląska





Kiedy spadnie na mnie niebo?

Wszystko skrzy się w kolorach. Wszystko oddycha zapachami. Wszystko upaja się dźwiękami miodu.
Delikatne, kłujące gałązki uginają się pod ciężarem ozdób, jedna z bombek przykuwa moje spojrzenie. Na jej powierzchni dostrzec można chatkę z dachem w śniegu, obok maleńki płot i drzewo. I coś w tle. Coś ciemnego, czającego się za domem, górującego nad nim, przygniatającego kruche ściany.
To… ja. Wielkie oko bieleje wśród gałęzi drzewka, źrenica przypomina zbyt regularne, zbyt okrągłe gniazdo.
Czy to chatka krasnoludków? Czy mogę ją zniszczyć?
Z gniazda wytacza się coś błyszczącego.

1944
Dwoje dzieci biegnie ze śmiechem. Chłopiec o szczupłej buzi i czarnych lokach i pyzata dziewczynka z jasnymi warkoczami wystającymi spod zielonej czapki. Oboje grzęzną w głębokim śniegu.
- Ale czerwuny kichol! – Dziewczynka wyciąga palec w kierunku nosa kolegi. – Czerwuny kichol, czerwuny kichol!
Chłopiec szturcha ją i ucieka, śmiejąc się wniebogłosy.
Biegną główną wiejską drogą. Wokoło szaleje świąteczna gorączka – dzisiaj Wigilia. Od strony lasu wracają ojcowie, dźwigając szeleszczące ciemnozielone drzewa o odurzającym zapachu. Matki śpieszą do domów z ostatnimi sprawunkami, fundamenty spichlerza oddychają z ulgą. Zewsząd słychać nawoływania:
- Przyprowy piernikowe! Cynamon, goździki, miodu garkami!
- Karpie żywe, moga ubijać na miyjscu!
- Bombony czekoladowe, kolorowe, różne!
Dzieci przemykają pomiędzy nogami sprzedawców i ich klientów, wymijają ich jak na slalomie. W pewnej chwili chłopiec łapie koleżankę za rękę i ciągnie za róg drewnianej chaty.
- Filuj ino na tego chopa tam ze stajenkami na straganie. A gdyby tak matulom dać takie?
- Ale… Antek, jak? Przeca nawet najmniyjszych żelaźnioków niy mosz! Ani kartofli. – Dziewczynka opiera się o ścianę budynku wyraźnie posmutniała.
Antek zagryza wargę, zagląda jeszcze raz za róg, oddycha głęboko. Za chwilę przystaje na powrót przed towarzyszką; minę ma zaciętą.
- Niy trza nom żelaźnioków. Pódź ze mnōm, Baśka, galopem!
I już pędzą czym prędzej w kierunku straganu. Słyszą jedynie, jak stojący przy nim wielki mężczyzna po niemiecku zachwala starszej pani futrzane kapcie, dostrzegają także ciemny las za budką. Obraz skacze przed oczami, już tylko trochę, coraz bliżej, stopy coraz ciężej wyłażą ze śniegu, małe mięśnie bolą i nikt… nikt ich nie widzi, nikt nie wszczyna alarmu; może to tak właśnie ma być…? Antek w ułamku sekundy porywa dwie stajenki i ciągnie Basię do lasu. Nie odwracają się żeby sprawdzić, czy ktoś za nimi biegnie, usiłują tylko nasłuchiwać krzyków, ale wszystko zagłusza szum krwi w uszach.
Biegną jeszcze długo. Tutaj nie widać już sąsiadów, są tylko drzewa i cisza. Wracają do domu okrężną drogą – wydaje się, że pogoni ni widu, ni słychu, ale przemożna dziecięca obawa odradza skorzystanie ze ścieżki, którą przybyli do lasu.
Wreszcie Antek zatrzymuje koleżankę. Oboje łapią powietrze jak karpie na bazarze, a buzie zarumienione mają niczym choinkowe jabłka. Chłopiec z szerokim uśmiechem wyciąga przed siebie zdobycz.
Dwie Marie i dwóch Józefów pochyla głowy nad maleńkimi Jezusami w żłobkach. Figury znajdują się w dwóch drewnianych domkach o zaśnieżonych dachach. Nie mają one przedniej ścianki, żeby widać było co umieszczono wewnątrz. Każda stajenka ma płotek, a za nim drzewo. Wśród bezlistnych gałęzi dostrzec można skrytki, których mechanizm pozwala na uwolnienie srebrzystej gwiazdy betlejemskiej.
- Widziołaś? Ale bydōm geszynki!
- Widza, ale wiesz co? Jo to sie boja tego wielkiego chopa. – Zerka za siebie.
- E tam.
Basia krzywi buzię. Dochodzi do wniosku, że chłopcy zawsze są odważniejsi od dziewczynek i bardziej lubią ryzyko, więc nie zawsze warto się pakować w ich przygody. Teraz, kiedy tu stoją po długim biegu, czuje zmęczenie, ciarki na plecach
i strach.
- Wracajmy już do chałpy – mówi płaczliwym tonem, głównie po to, żeby zrobić jakiekolwiek wrażenie na przyjacielu.
Chłopiec rozgląda się, chowa swoją stajenkę za pazuchę, drugą oddaje koleżance. Zauważa, że coraz szybciej zapada zmrok, jeszcze daleko do wieczerzy, ale zasnute ołowianymi chmurami niebo jest ciemne, ostrzega. Antek ma wrażenie, jakby zaraz miało spaść na ich drobne ciałka. Co by się wtedy z nimi stało? Czy to byłby koniec ich małego świata? Uśmiecha się. Byliby w niebie, gdyby na nich spadło.
Łapie Basię za rękę i ciągnie za sobą. Widzi, że jest przerażona. Musi być dzielny za nich oboje.
Gdzieś niedaleko rozlega się wycie. Dziewczynka ściska mocniej dłoń Antka, ma szeroko otwarte oczy, błyszczące od łez. Przyspieszają kroku i wtedy, jakby znikąd, mija ich człowiek na rowerze z pakunkiem przytroczonym do małego bagażnika. Aż przystają na kilka chwil, tuląc się do siebie na skraju ścieżki. Gdy rowerzysta jedzie powoli i nie odwraca się, ruszają dalej.
Antek przygląda się śladowi kół na śniegu, idzie w wyznaczonym przezeń kierunku.
- Pamiyntosz, co matka godała? – Szepce Basia. Głos jej się urywa od szybkiego marszu.
Pamięta. Matczynych przestróg się nie zapomina. Czasami tylko się je nagina.
- No przeca idemy do chałpy. – Tak naprawdę nie jest tego pewien. Otoczyły ich już ciemności, mógł nie zauważyć jak ścieżka skręca w inną stronę. Zna drogę, ale teraz wszystko wygląda inaczej. Drzewa wyciągają ku nim długie, łyse albo iglaste gałęzie, coś nieustannie szeleści, nie wiadomo, czy ktoś idzie za nimi, czy to tylko wiatr. Dziwna poświata dociera od chmur, w jej mdłym blasku naokoło dzieci poruszają się tajemnicze sylwetki.
- To beboki… - piszczy dziewczynka.
Antek tymczasem dostrzega w śniegu pod stopami ślad ciemnych kropek. Mruży oczy, ale dopiero kiedy pochyla się nieco, rozumie, że to nic dobrego. Zapomniał nazwy, może nigdy jej jeszcze nie słyszał, ale wie, że czerwone krople oznaczają ból. Albo jeszcze coś gorszego. Podnosi głowę. Czasami w ciemności błyska światełko roweru. Czy to ten człowiek jest ranny? A może to pakunek pozostawia taki ślad…? Chłopiec traci oddech, do oczu napływają piekące łzy.
Dzieci puszczają się biegiem, wciąż trzymając się za ręce.
Dociera do nich przeciągły wrzask, ze strony, w którą zdążają. Zatrzymują się, tuląc się do siebie. Między gałęziami widać blade, niknące światła. Tam są domy. Idą w dobrym kierunku.
Jakiś kształt zbliża się ku nim. Schodzą ku linii przerażających drzew i niebawem okazuje się, że to człowiek na rowerze. Ma szeroko otwarte oczy, czarne od wielkich źrenic. Na bagażniku brakuje zawiniątka.
Biegną dalej, światła są coraz wyraźniejsze, a naokoło nich rozlegają się czyjeś głosy. To niezrozumiały język, nigdy jeszcze takiego nie słyszeli. Przed nim ostrzegały ich matki. „Ino usłyszycie dziwno godka - tak do chałpy galopem. Jak w chałpie usłyszycie, to do lasu”.
Basia płacze, właściwie wyje, łapiąc spazmatycznie powietrze. Antek też już nic nie widzi, łzy zalewają mu oczy. Są już tak blisko, czuć nawet ciepło, zapach ryby i kapusty z grzybami, gdy rozlega się ponownie tamten wrzask. Znów się zatrzymują. To z domu. Dostrzegają niewyraźny cień ich wspólnego drewnianego domu, obok płot, a za nim drzewo.
Nie wiedzą, czy powinni tam wracać.
Głosy wydają się cichsze, odleglejsze, wszystko porusza się wolniej.
Dwie pary zapłakanych, okrągłych oczu przyglądają się miejscu tak bezpiecznemu, a tak obcemu teraz.
I nagle wszystko rozświetla tajemniczy blask, jakby wstało słońce, a potem zapada ciemność.

Bombka jest chłodna w dotyku. Aż chce się zacisnąć na niej palce, sprawdzić, jak długo wytrzyma jej krucha ścianka.

1970
Patrzę na ciebie i nie mogę się nadziwić, jak wiele uroku dodają ci te czarne loki. Rumieńce na policzkach i iskry w oczach znamionują energię. Twoje ruchy są szybkie, choć pełne nonszalancji, nieco nerwowe. Lata spędzone w Warszawie wykorzeniły zupełnie śląską gwarę z twojej mowy. Dodały ci też pewności siebie. Ze mną było podobnie.
Spoglądasz na gwar za oknem, nie wiesz już, o czym mówić. Kawiarnia jest neutralnym polem, ale i tu tracisz rezon. To pewnie moja wina. Uśmiecham się w duchu. Czy aby nie pochlebiam sobie zanadto?
- Zobacz, co tu mam. – Ożywiasz się nagle, sięgając do plecaka. Smutny, sentymentalny uśmiech sprawia, że ogarnia mnie niepokój.
Na stole, z dziwnym namaszczeniem stawiasz drewnianą stajenkę.
- Po co to tu przyniosłeś?
- Nie wiem. Trochę mnie to wszystko ściga, tak ci może powiem.
- Mnie też.
Unikasz mojego wzroku, spoglądasz w ogień kominka. Łagodnieję.
- Ja swoją wtedy zgubiłam.
- Naprawdę? – Krótkie spojrzenie i zaraz znowu jesteś za oknem. – Nie mówiłaś.
- Nie było kiedy.
- No tak.
Ucieczka przed Rosjanami była szybka i bardzo nieprzyjemna. Gdyby było lato, może byłoby lepiej, lżej. Całe szczęście, że nieopodal mieszkała moja ciotka. Pomogła nam, dzięki niej trafiliśmy najpierw do Częstochowy, później do Warszawy, a tutaj poszło już lepiej. Najgorsze było to, że musieliśmy się rozdzielić. Wciąż pamiętam ten wóz, siebie zapłakaną i ciebie mówiącego, że to tylko na chwilę, że zaraz znowu będziemy razem. Znikałeś w oddali, a ja ci wierzyłam.
Patrzę na stajenkę. Lakier zszedł, czas obdrapał trochę farby z figurek, zabrał też gałąź drzewa. Maria i Józef wciąż jednak tak samo niestrudzenie pochylają się nad swym maleńkim dzieckiem, a ono śpi z błogością. Zaczynam nucić kolędę. Jest grudzień, niedługo święta.
Podnoszę się, chwytam drewniane cudeńko. W twoim spojrzeniu jest spokój. Spodziewasz się, co zrobię? Może po to właśnie to tu przyniosłeś?
Odchodzę kilka kroków i wrzucam stajenkę do kominka. Przez chwilę stoi tam bezpieczna, ogień rozjaśnia wnętrze. Nagle spośród gałęzi spada błyszcząca gwiazda betlejemska. Normalnie wystrzeliłaby w bok, teraz spada za płotek. Zaraz potem płomienie obejmują delikatne drewno. Unosi się stamtąd dziwny zapach, delikatnie słodki, całkiem świeży. Wracam do stolika.
- To trochę tak, jak było w rzeczywistości – mówisz z uśmiechem. – Cała idea Jego narodzin spłonęła w spotkaniu z człowiekiem.
- No co ty. Gdzie twój optymizm?
- Trochę go jeszcze zostało. Powiedziałbym, że mam nadzieję.
- To dobrze.
- Niebo spadło na stajenkę…
- Słucham?
Przez chwilę nie odpowiadasz; palce obracają mechanicznie filiżankę wciąż pełną kawy.
I nagle spoglądasz na mnie oczami pełnymi pasji i już nie spuszczasz wzroku.
- Niebo spadło na stajenkę. Teraz jest w niebie.
- O czym ty mówisz?
- Miałaś kiedyś wrażenie, że zaraz spadnie na ciebie niebo? Kiedy chmury są ciemne i wiszą nisko nad głową?
- Tak.
- Raz tak sobie wyrozumowałem, że jeśli na mnie istotnie spadnie, będę w niebie. – Marszczysz brwi. – Czy to widzą ludzie umierający? Czy wydaje im się, ze zaraz spadnie na nich niebo?
- Być może. – Ten temat powinien mi nie pasować. Nie dlatego, że nie lubię rozmawiać o śmierci, ale dlatego, że ty mówisz o tym, o wszystkim, z taką namiętnością. A jednak brnę przez to ze spokojem. – Takiego ognistego nieba chyba wolałabym nie widzieć. Niebo może takie być? Już raczej piekło…
- Nie, nie, całkiem możliwe, że mamy różne ich rodzaje. I nieb i piekieł. – Otwierasz szeroko oczy. – I wiesz, co jest najlepsze? Z fizycznego punktu widzenia już jesteśmy w niebie. Nie oddzielisz przecież wyraźnie otaczającego cię bezpośrednio powietrza od błękitu i granatu, który widzisz dalej, wyżej. A czy gdyby niebo na ciebie spadło, to by cię przygniotło? Nie wydaje mi się.
- Całkiem to miła wizja. Aż chce się zaakceptować taką rzeczywistość, jakakolwiek by nie była. W końcu to niebo.
Siadasz wygodnie, opierając plecy o oparcie krzesła.
- Zawsze mi się wydawało, że starożytni widzieli naokół siebie niebo. Kochali życie, próbowali różnych jego smaków, takich, na jakie tylko pozwalało im ich sumienie, kodeks postępowania. Rozumiesz? Mówi się na przykład, że Egipcjanie dbali jedynie o to, żeby żyć wiecznie po śmierci i ich życie na tym świecie było smutne, podporządkowane religijnym nakazom. Moim zdaniem robili wszystko, żeby po śmierci dostąpić zaszczytu egzystowania na cudownych Polach Jaru, które są tak piękne i jeszcze piękniejsze od życia na ziemi, a dlaczego tego nie chcieć, skoro tutaj jest tak miło? Skoro tutaj już jest niebo? Życie można tak przeżyć, żeby przypominało te dobre, górne Zaświaty. I dlaczego tego nie kontynuować? Oni w to wierzyli.
- Ale nie zawsze wychodziło im to tak gładko.
- Oczywiście. Człowiek jest człowiekiem. – Znów pochylasz się w moją stronę nad stołem, odsuwając filiżankę. – Wiesz na czym polegała spowiedź negatywna opisywana w Księdze Umarłych? Zmarły wylicza w obecności bogów grzechy, których nie popełnił, a wielka waga wskazuje, czy mówi prawdę. Na jednej szali znajduje się serce zmarłego, na drugiej jedno leciutkie pióro. Jeśli okaże się, że zmarły kłamie, czeka na niego straszna Pożeraczka. – Uśmiech nie znika z twoich ust. – Oni w ten sąd wierzyli. Poza tym, czy nie milej jest opowiadać o grzechach, których się nie popełniło? To chyba można nazwać ukochaniem życia. Oczywiście, dobrze było, jeśli wymieniało się wszystkie grzechy.
- No, takie niebo to chyba rzeczywiście lepsze od naszego.
- Nasze też może być dobre. – Patrzysz na mnie znacząco. – Coś się dzieje. Jak dwa lata temu tutaj. I zamierzam się w to znowu włączyć.
- To trochę niebezpieczne.
- Mało niebezpiecznych chwil przeżyłem? Dam radę i temu.
- Poszłabym z tobą…
- To na co czekasz? Ja już dzisiaj jadę do Gdańska.
- Nie mogę.
- Nie chcesz walczyć o swoje niebo? To, które otacza cię dzisiaj?
- Chcę. Ale… trochę się boję.
- Ja też. Jak wtedy. Pamiętasz?
- Pamiętam.
- Wcale nie byłem taki odważny.
Uśmiecham się. Jak mam ci teraz powiedzieć… jak mam ci powiedzieć, że…
- Wiesz, co mówią o Śląsku. Kraina przez Boga zapomniana. Nic dziwnego, że niebo może być i tam ogniste.
Przypominam sobie, jak ktoś mi tłumaczył, że człowiek na rowerze wystrzelił race ostrzegające przed atakiem. Dobrze, że Rosjanie go nie aresztowali albo nie zabili. Kto wie – może im się jakoś przysłużył? Dom w każdym razie został zajęty, a nas żegnał krzyk matek. Zburzono go dużo później, kiedy już był opuszczony i wjechała w niego ciężarówka. Kierowcy nic się nie stało, ale drewniana ściana pękła, a pęknięcie rozwinęło się niebezpiecznie szybko. Całość poszła więc do rozbiórki. Smutne to niebo, które spadło na nasz dom.
- Wrócisz tam kiedyś? – Patrzę za okno. Ludzie pędzą chodnikiem. Do świąt nie bardzo jest jak się w obecnych warunkach przygotowywać, są poirytowani, oczekujący. Tak, coś się dzieje.
- Chcę wrócić. Lubię Śląsk.
- Ja też.
Patrzymy sobie przez chwilę w oczy, aż wreszcie się uśmiechasz. Ten moment ciszy jest spokojny i kojący.
Podnosisz się, zabierasz plecak zza krzesła, nie ruszona kawa tańczy w filiżance.
- Już… już idziesz?
- Jestem przygotowany do drogi. – Przygładzasz włosy, rozglądając się dokoła. – Właściwie jakoś tak wyszło, że od czasu ucieczki wciąż jestem przygotowany do drogi. Ty miałaś spokojniejsze życie.
- Tak. Ale chciałam być z tobą.
Oczy ci łagodnieją. Wahasz się, potem wyciągasz dłoń w moim kierunku, prawie mnie dotykasz. I zaraz znów dzieli nas dystans wyrosły na długim okresie rozłąki.
Chcesz coś powiedzieć, może „Przepraszam”, ale w końcu słyszę co innego:
- Wrócę do ciebie. Jeśli niebo na mnie nie spadnie.
Zakładasz plecak na ramię i przechodząc, kładziesz dłoń na moim policzku.
Nie odwracam się za tobą, nie wyglądam oknem. Chcę jedynie zapamiętać ten dotyk.

Odsuwam rękę od kruchej bombki. Jeśli chatka krasnoludków ma być zniszczona, dojdzie do tego prędzej, czy później, ja niekoniecznie muszę za to odpowiadać, choć mam wielką ochotę.
Kusząca to wizja: samej zesłać na coś niebo.
Odwracam się od choinki, przechodzę przez pokój i hol. Pachnie skórą, drewnem i goździkami. Zakładam płaszcz, wychodzę na dwór. Wokoło rozciąga się biel, niedaleko niepokoi ciemny, pełen beboków las. Powietrze jest słodkie i przejrzyste.
Spoglądam na budynek. Mam swój dom, znowu na Śląsku. Wróciłam i jest mi tu dobrze. Uśmiecham się.
Dom ma zaśnieżony dach, obok stoi płot, a za nim drzewo.

Kiedy wreszcie spadnie na mnie moje niebo?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vassir
srebrnogrzywy bimbrowiec



Dołączył: 22 Kwi 2006
Posty: 528
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kraina Cieni i Mgły.

PostWysłany: Czw 12:02, 27 Gru 2007    Temat postu:

Chciałabym na wstepie nadmienić, że komentuję ten tekst tutaj, nie dlatego, że jest on autorstwem mojej siostry --> ale ponieważ na to zasługuje, poza tym nie mogę się powstrzymać przed tym, by nie napisać o Polu chociażby kilku zdań.
Kiedy pierwszy raz miałam okazję przeczytać to opowiadanie (a podeszłam do niego niechętnie, bo co innego miałam na głowie), pierwsze co mnie mile zaskoczyło to to, że atmosfera tekstu jest niesamowicie śląska - a ślask to moja ojczyzna. Zachowany język śląski, no i to zdanie, które mnie zwaliło z krzesła:
Cytat:
- Ale czerwuny kichol! – Dziewczynka wyciąga palec w kierunku nosa kolegi. – Czerwuny kichol, czerwuny kichol!

Śmiałam się przez dobrych kilka minut.
Drugie, co mnie zachwyciło, to lesna atmosfera, strachu, takiej baśniowości, ktore zresztą pojawiły się już na wstępie. To wielkie oko, to górowanie jakiejś istoty na d malutkim domkiem wydało mi się... szatańskie. Groźne.
To zdanie też mi się podoba:
Cytat:
Oboje łapią powietrze jak karpie na bazarze, a buzie zarumienione mają niczym choinkowe jabłka.
- fajnie obrazuje to jak dzieci wyglądają Very Happy
No i las. Brrrrr, aż mnie dreszcze przeszły jak to czytałam!!! Ten pan rowerzysta. Wydał mi się taki... przerażający.
I jeszcze to zdanie!!! -
Cytat:
Matczynych przestróg się nie zapomina. Czasami tylko się je nagina.


Powiedziałabym, że pierwsza część opowiadania, to taka baśń - bo wydaje mi się taka baśniowa. Baśniowe istoty, baśniowa kara za niedotrzymanie matczynej przestrogi, groźny las, pierewotny las.
Druga część, dziejąca się dwadzieścia sześć lat późnej, traci już tę bajkowośc, dlatego, że bohaterowie są już dorosłymi ludźmi, więc postrzegają świat bardziej racionalnie, świat jest rozliczeniem ich życia, twardym i nie tak niezrozumiałym. Pesymistyczny nastrój - symboliczne spalenie stajenki i to zdanie:
Cytat:
- To trochę tak, jak było w rzeczywistości – mówisz z uśmiechem. – Cała idea Jego narodzin spłonęła w spotkaniu z człowiekiem.

Nie wiem dlaczego, ale cała rozmowa na temat nieba przyprawia mnie o łzy!!! no i to pożegnanie.... Też takie smutne, bo z dystansem. Dystansem podyktowanym długą rozłąką.
Moim zdaniem, które w żaden sposób nie jest jakieś autorytatywne, opowiadanie jest dlatego bardzo, bardzo dobre, bo wzbudza wiele emocji, a przy okazji jest napisane w sposób lekki, spokojny. No i zawiera cenne przemyslenie, dodające nadziei.
I zakończenie, któro wszystko wyjaśnia.
Teraz w okreie świąt, nabiera troszeczkę innego znaczenia. Warto poznac to znaczenie.


Ostatnio zmieniony przez Vassir dnia Czw 18:50, 27 Gru 2007, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
blaidd
moderator byroniczny



Dołączył: 27 Lut 2006
Posty: 2429
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ra-setau

PostWysłany: Nie 18:47, 30 Gru 2007    Temat postu:

Senks, Sistah.
Już teraz nie jestem pewna, ale zdaje się, że rowerzysta jest również ściągnięty z rzeczywistości, naprawdę widziałam kogoś takiego na rowerze, kto zostawiał za sobą kropki na śniegu - chyba widziałyśmy go razem... A może mi się to śniło?
W każdym razie wykorzystałam scenę, którą widziałam wcześniej, tak jak przy Czekoladzie, tylko tam było ich więcej.
Lubię tę część Śląską. Lubię Śląsk.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Nie 19:08, 30 Gru 2007    Temat postu:

Mądra, dojrzała proza. Wyczucie i umiejętność posługiwania się słowem. Ja tu już nie pomogę Blaidi, mogę tylko rozpływać się w przyjemności obcowania z naprawdę dobrym tekstem. I życzyć powodzenia.

Śląsk nigdy mnie specjalnie nie interesował, dopiero dwa lata temu miałam okazję spędzić tydzień w Katowicach. Oczywiście nie siedziałam w mieście, zwiedzałam okolice, a wiesz co mnie najbardziej zdruzgotało? Nikiszowiec. Nie piękno Pszczyny, ale tajemica starej, robotniczej dzielnicy z czerwonej cegły. Miałam wrażenie, że na mnie patrzy, że obserwuje każdy mój ruch i chce mi udowodnić, że jestem obca i niemile widziana. Nie wytrzymałam. Uciekłam. Chociaż być może kiedyś wrócę.

Kocham Toruń tak bardzo, że bardziej nie mogę i czuję się Pomorzanką (chociaż buzuje we mnie krew mieszana, nawet ze Wschodu). Dlatego rozumiem takie przywiązanie, to coś, co wyziera z każdej litery twojego opowiadania. Ja wiem, że to nie tylko o tym i trzeba bardziej w głąb, ale mimo wszystko zatrzymuję się na poziomie tożsamości i zakorzeniania. Bardzo przepraszam.

A symbolika nieba, które trzeba na siebie ściągnąć? A epizody wojenne i te późniejsze, strajkowe? A nawiązanie do egipskich wierzeń?

Tak różne elementy, a tak świetnie do siebie pasują, wiązane klamrą bombki-choinki-świąt. Jestem pod wrażeniem. Dawno nie czytałam czegoś tak boleśnie prawdziwego, co nie przeszłoby ani patosem, ani kiczem.

Gratulacje.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
blaidd
moderator byroniczny



Dołączył: 27 Lut 2006
Posty: 2429
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ra-setau

PostWysłany: Pon 0:32, 31 Gru 2007    Temat postu:

Dziękuję, Szefowo.
...

Śląsk. Ja właściwie nie mam, z tego co wiem, w swoich żyłach krwi śląskiej. Na pewno też jest nieźle zmieszana, po stronie Mam, i to nie sięgając zbyt głęboko, jest to krew ze wschodnich części kraju, lubelskich. Urodziłam się za to we Warszawie i miasto to darzę wielkim uczuciem.
Za to w pełni wychowałam się na Śląsku, Tatko jest rodowitym Ślązakiem, urodzonym pod Rybnikiem.
Bardzo lubię Ślązaków. Jest w nich pokora, przywiązanie do pracy, do ciężkiej pracy, umiłowanie zabawy i dobrego żartu. Ze Ślązakiem ubaw właściwie gwarantowany. Jest tu wyczuwalna, szczególnie wśród starszych, religijność i metafizyczność - pewna baśniowość. Te beboki...
Śląsk jest tajemniczy. Klimat z "Weisera", choć rzecz opowiada o Dolnym Śląsku, pasuje mi także do Górnego.
Nikisz, tak, nie byłam tam, ale wiele o nim słyszałam. Zresztą, niemal w każdym miasteczku, w każdej dzielnicy da się znaleźć robotnicze osiedla. W dzielnicy Gliwic, w której teraz mieszkamy, choć jest maleńka, jest ulica Robotnicza. Ciągną się przy niej kilkuklatkowe, dwu-trzypiętrowe familoki z czerwonej cegły. To stare budynki. To przecież dzięki kopalni powstawały takie wioseczki, które potem włączały się do Gliwic i stawały ich dzielnicami. Przy tej samej ulicy jest stareńki cmentarzyk Niemców (i tak jakby Żydów...) związanych z naszą słynną hutą. Pochodzi z przełomu wieków, jest zapuszczony, ale poddawany restauracji. Uwielbiamy tam chodzić, szukać grobów z planu, odczytywać zatarte napisy.
Panuje w tych okolicach niezwykły nastrój. Odnoszę wrażenie, że mało zmieniło się tam od jakiegoś XIX wieku. Świetna inspiracja do śląskich opowieści.

I Kutz - genialnie oddaje naturę tego regionu! Uwielbiam jego filmy.

Ja wciąż chcę napisać coś większego o Śląsku. Coś w metafizycznym klimacie Weisera, ale nawiązującym, być może opisującym wydarzenia wojenne.
Śląsk w czasie wojny był specyficznym regionem. Wartościowy dla Niemców, pod koniec 1944 roku i później, był okropnie potraktowany przez nacierających od wschodu, "wyzwalających" Rosjan. Moja Babcia i jej koleżanki mogą wiele o tych czasach opowiedzieć. Stąd wydarzenia w pierwszej części Pól.


Ostatnio zmieniony przez blaidd dnia Pon 0:37, 31 Gru 2007, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kira
kryształkowa dama



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z <lol>andii ;)

PostWysłany: Czw 21:32, 10 Sty 2008    Temat postu:

Po przeczytaniu tego tekstu jest mi bardziej niż kiedykolwiek przykro, że nie potrafię pisać ciekawych, oryginalnych i konstruktywnych komentarzy. Mogę jedynie z czystym sercem i sumieniem stwierdzić, że to opowiadanie (chwilami zastanawiam się, czy - biorąc pod uwagę poziom, jaki niektóre teksty na tym forum reprezentują - słowo "opowiadanie" nie jest uwłaczające! Jeśli tak, to przepraszam Smile) ma naprawdę niesamowity, wręcz wyzierający spomiędzy linijek tekstu klimat. Druga wielka zaleta to język - i to zarówno gwara śląska ( i tu znowu nie wiem, czy czasem słowo "gwara" nie jest obraźliwe - w razie czego przepraszam jeszcze raz), jak i język ogólny - epitety i ogólne jakieś takie... wysublimowanie. Nie umiem tego opisać. Ale czuć czuję, i to totalnie.

Piękny tekst.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Proza Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin