Forum Lunatyczne forum Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

HPff, ZAPISKI REMUSA, autor: R.L.

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Katakumby
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Sob 18:49, 24 Lis 2007    Temat postu: HPff, ZAPISKI REMUSA, autor: R.L.

Wersję pierwotną można znaleźć [link widoczny dla zalogowanych]

ILUSTRACJE DO "ZAPISKÓW..." AUTORSTWA BLAIDD
[link widoczny dla zalogowanych]


REMUS LUPIN - ZAPISKI ABSTRAKCYJNE
autor: REMUS L.


9 grudnia


Zawsze czuję się tak jakoś dziwacznie, gdy zapisuję ostatnią kartkę dziennika. Pustka? Smutek? Raczej uczucie, że kolejny etap mojego wilkołaczego żywota dobiegł końca i - co wielce drażniące - nic właściwie ze sobą nie przyniósł. Ot kilka przerobionych na słowa miesięcy, parę autoironicznych komentarzy, zjadliwych opisów i refleksji, których nie powstydziłby się Hagrid przy butelce Ognistej Whisky. Powiem szczerze, że gorzej czuję się tylko wtedy, gdy otwieram pusty, denerwująco nieznajomy zeszyt, w celu rozpoczęcia następnego rozdziału. Mam wtedy wrażenie, że nic nigdy się nie zmieni i na wieki wieków pozostanę tym samym osobnikiem, który nie umie się szczerze śmiać i tylko cynizm broni go przed śmiesznością.

Tadamtadam, dzisiaj jest właśnie ten wiekopomny dzień, w którym Remus L., sympatyczny, acz nieco zakompleksiony chłopaczek z problemami egzystencjalnymi, sięga po świeże pióro i całkiem nowy zeszyt. Nie bardzo widzi w tym wszystkim sens, ale trudno dostrzec jakikolwiek sens po nieprzespanej nocy i sprawdzianie z zielarstwa. Szczególnie, jeżeli do roślin ma się podejście, eufemistycznie rzecz ujmując, dość kiepskie.

A może powinienem być mniej surowy w stosunku do siebie? Taki Syriusz, na przykład, codziennie powtarza do lustra: "Słuchaj, stary. Jesteś totalnym palantem, ale i tak cię lubię".
Mantra pomaga, facet naprawdę dobrze się czuje w swojej skórze i to widać.
Ja natomiast, najlepiej czuję się z piórem w ręku i kremowym piwem pod bokiem. To moje zamiłowanie do pisarstwa niedługo zamieni się w nałóg alkoholowy - tego jeszcze moi rodzice nie przeżywali! Nie dość, że wilkołak, to jeszcze alkoholik... Cóż, wszyscy artyści mieli swoje nałogi, nikt normalny nie osiąga wielkości.

Ja nie będę wielki. Nigdy. Z tej prostej przyczyny, że jestem człowiekiem raczej kameralnym. Tłumne spędy mnie męczą, najchętniej zaszywam się w swój mały, przytulny światek i sobie w nim przyjemnie egzystuję. Trochę to może tchórzliwe, ale nie mam wyrzutów sumienia. Chociaż niekiedy przyłapuję się na myśli, że chciałbym poznać ludzi podobnych do mnie. Twórczych, trochę może zagubionych...

Chciałbym móc z kimś porozmawiać na abstrakcyjne tematy. Czasami udaje mi się do takiej rozmowy zagonić Petera, ale on, niestety, twórczy nie jest w najmniejszym stopniu. To naśladowca. Odtwórca. Razi mnie ta cecha u niego.

Jim może by i pofilozofował, ale obecnie udaje, że jest Wspaniałym Mężczyzną. To znaczy sport, dziewczyna i gitara... stop, gitara to nie dla niego. Prędzej saksofon. W każdym razie udaje sam przed sobą, że wrażliwość zakopał głęboko i koniec kropka. Amen. Tak też można.

Syriusz... ech, no właśnie. O wilku mowa. Obawiam się, że teraz już sobie nie popiszę. Co ten pacan na siebie włożył? Turban?

Kończę. Rozdział zaczęty, pióro z przeceny - już zdążyło się zeszmacić. Wracam do rzeczywistości. A właśnie... teraz mi przyszło do głowy. Dekadentyzm? Czyżbym poddawał się dekadentyzmowi? Stanowczo czytam zbyt dużo poezji modernistycznej...


10 grudnia


Straszny ziąb. Właściwie najrozsądniej by było, gdybym przeniósł się szybko do pokoju wspólnego i zajął strategiczne miejsce przy kominku. Z rozsądkiem mam jednak dzisiaj zadziwiająco mało wspólnego i z tego powodu kamienna ławeczka przy rzeźbie Bardzo Złej Wiedźmy musi mi wystarczyć do szczęścia.
No dobrze, szczerze mówiąc, po prostu nie chcę spotkać pewnej dziewoi, która mnie niewymownie drażni. Nic nie mam do płci przeciwnej jako takiej - więcej, twierdzę stanowczo, że kobieta ozdobą świata jest. Ale Lily Evans, przepraszam uprzejmie, przekracza moje zdolności pojmowania, które wszak do najmniejszych nie należą. Spokojnie, tylko spokojnie, panie Lupin!

Ktoś mógłby spytać, z jakiegoż to powodu darzę taką antypatią akurat tę przedstawicielkę płci ozdobnej? Bardzo chciałbym odpowiedzieć na to pytanie, naprawdę. Nie potrafię jednak. Antypatia u mnie jest uczuciem całkowicie intuicyjnym. Po prostu od razu wiem, czy daną osobę lubię, czy też nie. Od pierwszego widzenia. A Lily Evans nie lubię i koniec kropka.
Jest taka... nieprzewidywalna. Pewna siebie. Wszechobecna. Męcząca. Dominująca. Tak, dominująca! To chyba najgorsze. W jej towarzystwie człowiek czuje się zdegradowany, nic niewarty. Patrzy tymi swoimi zielonymi ślepiami, a ty zastanawiasz się tylko, w jaki sposób, w trybie przyspieszonym, uciec gdzie pieprz rośnie.

James ma na ten temat całkiem inne zdanie... Zawsze miał pokiełbaszony gust i cierpiał na syndrom werterowski : znaczy - zakochiwał się nieodmiennie w nieodpowiednich kandydatkach i nic nie wskazuje na to, żeby tym razem było inaczej. W Lily siedzi coś niedobrego. Nie umiem tego sprecyzować, pewnie i śmieszne te moje podejrzenia, ale wyczuwam w niej groźną siłę, która w każdej chwili może spowodować wybuch. Daleko, byle daleko od niej!

Stąd ławeczka, korytarz na pierwszym piętrze i mróz w palcach. Zima na dobre zagościła w Hogwarcie. Wszędzie biało i leniwie. Od razu widać, że święta za progiem, tylko drzwi uchylić i wejdą. Lubię święta, chociaż dla mnie zazwyczaj są nie tyle radosne i szalone, co refleksyjne. Pewnie dlatego, że właśnie wtedy TO się stało. Wilkołactwo zdecydowanie nie jest wymarzonym prezentem gwiazdkowym. Chyba, że się jest masochistą.

Coś gra. Skrzypce?

Severus Snape wygląda jeszcze smętniej niż ja. Chyba też nie ma najlepszych wspomnień w związku z Bożym Narodzeniem. Kilka razy chciałem nawet do niego zagadać, ale przez ten jego konflikt z Syriuszem wolę nie ryzykować. Co za wariactwo! Ja jestem Gryfon, hurra, hurra a ty jesteś paskudny, bo ze Slytherinu. I w ten właśnie sposób, ze zdrowej rywalizacji rodzi się chora nietolerancja, której szczerze nie znoszę. Syriusz mógłby dać sobie spokój, Jim zresztą też. Z pewnością wyszłoby im to na zdrowie.

Jeść. Coś zgłodniałem. Chyba wybiorę się do skrzatów, może wyłudzę jakiegoś ogórka kiszonego. Tak, ogórek kiszony doskonale pasuje do mojego dzisiejszego nastroju.


12 grudnia


Wróciłem do pokoju wspólnego, rozłożyłem się na kanapie i parsknąłem śmiechem, który bynajmniej nie oznaczał kresu mojej melancholii, ale był jeno jej absurdalnym przerywnikiem.
Peter znacząco popukał się w czoło znad sterty podręczników, które metodycznie przeglądał, usiłując znaleźć coś, co przydałoby mu się do wypracowania na eliksiry. Zawsze podziwiałem w nim ten spokój. Glizdogonka trudno wytrącić z równowagi, a jego umiłowanie porządku i systematyczności graniczy niekiedy z pedanterią. Nie jest tak zdolny jak Syriusz, ale braki nadrabia ciężką pracą, gdy tymczasem ten wariat o gwiezdnym imieniu skupia się przede wszystkim na tym, żeby nic nie robić. Oczywiście w sensie naukowym, bo jeśli chodzi o życie towarzyskie, to swoim zapałem mógłby spokojnie obdzielić cały Hogwart i połowę Hogsmeade na dokładkę.
- Piłeś? - w głosie Glizdogona nie zabrzmiała przygana, raczej typowy dla niego, łagodny wyrzut.
Stanowczo pokręciłem głową, gapiąc się w sufit i szczerząc nienormalnie. Czułem się trochę tak, jakby ktoś dosypał mi grzybków halucynogennych do omletu. Cały dzień chodziłem na rauszu, chociaż nie istniała żadna sensowna przyczyna takiego stanu rzeczy.
No dobrze.
Szczerość podstawą zgody wewnętrznej. Jeden powód by się znalazł, ale o tym raczej wolałem nie mówić Glizdogonowi, bo prawdopodobnie uznałby mnie za totalnego wariata. Chociaż, prawdę mówiąc, znajomi i tak patrzą na mnie jak na przybysza z innego wszechświata, więc zdążyłem się do tego przyzwyczaić.

"Pijany poeta ma za złe gdy klaszczą..."- zanuciłem pod nosem, przypominając sobie niedawną scenę z łazienki prefektów. Otóż poszedłem do tegoż przybytku wodnych rozkoszy w celu spłukania z siebie stresów męczącego dnia. Chciałem ponapawać się świętym spokojem i własnym, wybitnie inteligentyny (khe, khe... no dobra, może przesadziłem...) towarzystwem. Rozebrałem się błyskawicznie i dałem zgrabnego nura do basenu, rozlewając połowę jego pachnącej zawartości, ku uciesze portretu syreny. A potem całkowicie poddałem się Lenistwu przez wielkie "L" i oparty o skraj wanny, z przymkniętymi oczami, zacząłem nucić jakąś, delikatnie mówiąc, mało moralną piosenkę z gatunku tych weselno-knajpiarskich. Momentalnie zrobiło mi się tak jakoś... abstrakcyjnie. No i nie da się ukryć, weselej. Poranna kłótnia z Rogaczem nieco wybiła mnie z rytmu, więc trzeba było jakoś wrócić do normy. I wtedy, zupełnie niespodziewanie, przez mgiełkę rozmarzenia przebił się dźwięczny głos.
- Można?
Dwie dziewczyny i facet, w którym poznałem wywrotowca ze Slytehrinu nazwiskiem O'Neil. Daniel O'Neil. O jego kontrowersyjnych poglądach od kilku lat krążą po Hogwarcie legendy, ale jakoś nigdy nie miałem możliwości dłużej z nim porozmawiać.
Dziewczyny były niebrzydkie i totalnie pozbawione poczucia wstydu. Momentalnie zobaczyłem w głowie wersy wiersza, w którym główną rolę odgrywały Nimfy z orszaku Bachusa.

Ja Gryfon, szary człeczyna z odchyłami, śpiewałem pijackie piosenki i układałem na poczekaniu pikantne wierszyki w towarzystwie trójki Ślizgonów. W wannie. I wcale nie miałem z tego powodu wyrzutów sumienia.

- Remus? - Peter popatrzył na mnie pytająco. Uśmiechnąłem się do niego.
- Bo widzisz, bracie - odparłem. - Życie jest pełne niespodzianek.


18 grudnia


- Lunatyk, do ciężkiej cholery, czy ty zawsze musisz się zasłaniać tym swoim paskudnym notatnikiem, kiedy chcę z tobą po ludzku porozmawiać? - ton głosu Jima zwiastował małą burzę z piorunami, ale szczerze mówiąc - nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Zdążyłem się przyzwyczaić do tych jego humorów i wyłączałem się w połowie, tracąc kontakt z rzeczywistością. Albo po prostu, najzupełniej bezczelnie, odpowiadałem: "Daj mi spokój, Jim. Nie widzisz, że piszę?"

Czasami odpuszczał, rzucając pod moim adresem wiązankę artystyczną, ale niekiedy nie dawał za wygraną i stał mi nad głową tak długo, aż w końcu odkładałem zeszyt i z rezygnacją czekałem na serię zwierzeń pod tytułem: "Och jaki to jestem biedny, Lily mnie nie kocha, Syriusz ma mnie w nosie, a na ostatnim meczu zrobiłem z siebie kompletnego idiotę".

Było po ósmej. Wróciłem właśnie spod prysznica z mocnym postanowieniem napisania scenki kabaretowej, która od kilku dni chodziła mi po głowie, kiedy drzwi zaskrzypiały złowieszczo i w dormitorium pojawił się Jim w charakterze zlepka nieszczęść wszelakich. Ja naprawdę przepadam za moimi durnymi kolegami, ale niestety, mają to do siebie, że zjawiają się w najmniej odpowiednich momentach i żądają natychmiastowej uwagi i słów pocieszenia. Co ciekawe, kiedy akurat ja cierpię na depresję - oni mają fenomenalne humory i ochotę na głupie żarty. Przyjaźń, to jeden wielki konflikt interesów... zaraz, zaraz, czyżbym znowu popadał w skrajny pesymizm?

Wracając do sedna sprawy. Jim, jak to było do przewidzenia, nie dał się zbyć. Zasiadł na parapecie, westchnął sobie dwa razy (a ja wzniosłem oczy ku sufitowi, szukając w nim wsparcia), po czym popatrzył na mnie jak na interesujący okaz fauny. Przezornie odłożyłem zeszyt i machnąłem ręką w poszukiwaniu różdżki, która utknęła gdzieś w pościeli.
Coś mi mówiło, że tym razem nie skończy się na zwykłym zwierzeniach. Sprawa była poważniejsza, a ja nie miałem zielonego pojęcia, o co tym razem może chodzić i jakież to przestępstwo przeciwko "uświęconym więzom przyjaźni" popełniłem tym razem.

- Powiedz mi, Remus. Czy ty uważasz mnie za swojego przyjaciela? - uderzył w patetyczny ton, porzucając początkowe grzmoty i pioruny. Szczerze mówiąc, zdecydowanie wolałem jego przejrzyste i niekiedy całkiem zabawne, napady wściekłości.

- Jim, litości - żachnąłem się. - Rano jakoś nie miałeś ochoty na pogawędkę egzystencjalną. Teraz ja nie mam. Idź do łazienki, wsadź łeb pod kran, a potem idź pomęczyć Syriusza. I nie! - dodałem widząc, że chce otworzyć usta. - Nie zrobiłeś z siebie idioty na ostatnim meczu.

Uśmiechnął się lekko. Nie był głupi, doskonale wiedział, kiedy się z niego nabijam, a kiedy mówię poważnie. Syriusz pod tym względem jest zdecydowanie bardziej upośledzony.

- No dobrze, uznaję to za odpowiedź twierdzącą - stwierdził po chwili. - Znaczy, jesteśmy przyjaciółmi. Syriusz, Peter, ty i ja. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Więc dlaczego, na WSZYSTKIE GUMOCHŁONY ŚWIATA, ZADAJESZ SIĘ Z TYMI DUPKAMI ZE SLYTHERINU?!

No tak. Olśnienie przyszło błyskawicznie. Niedawna wyprawa do łazienki prefektów musiała wyjść na światło dzienne. Wcale mnie to nie zdziwiło. Hogwart, to mały grajdołek, a plotkowanie należy do ulubionych, uczniowskich zajęć pozalekcyjnych. Prawdopodobnie jedna z dziewcząt, które wtedy z nami były, powiedziała coś "w zaufaniu" swojej przyjaciółce i w ten oto sposób stałem się sławny.

A może...? Może chodziło o to, że przed południem uciąłem sobie pogawędkę z Severusem S., wrogiem numer jeden wszystkich "praworządnych" Huncwotów? He, he - nie mogłem powstrzymać ironicznego chichotu. Pogawędka raczej nie należała do przyjaznych. Prędzej nazwałbym ją sporem ideowym na temat nielegalnego używania eliksirów za plecami szanownego pedagoga. Ciekawe, ale Snape był temu całkowicie przeciwny. Ja natomiast miałem na ten temat, hmm... nieco bardziej liberalny pogląd.

- Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – mruknąłem. - Świetnie. A mógłbyś dokładniej sprecyzować, o co ci chodzi? Bo obawiam się, że mam problemy z poskładaniem twojej wypowiedzi w miarę logiczną całość.
- Phi! - parsknął, porzucając ochronną osłonkę patetyczności. - I kto tu mówi o logice, co? Cały Hogwart plotkuje na temat twoich "wodnych" wyczynów. Co ci odbiło, żeby się zadawać z tym... O'Neilem! - ostatnie słowo wyrzucił z siebie tak, jakby było najgorszym przekleństwem.

No cóż, w sumie wcale się nie dziwiłem takiej reakcji. Jim był fanatykiem Gryffindoru. To, że ktoś miał gdzieś podziały i nie robił różnić między przedstawicielami Domów, najnormalniej w świecie nie mieściło mu się w głowie. A Daniel był kwintesencją całkiem przeciwnych Jimowi poglądów.

- Psychopatyczny fanatyk - uśmiechnąłem się ironicznie. - Słuchaj, może założysz partię polityczną? Już to widzę: James Potter - Wszyscy Ślizgoni do gazu! Zrobiłbyś furorę...
- Uważaj! - wyciągnął różdżkę. Fakt, z tym nawiązaniem do hitlerowców to może trochę przegiąłem, ale do niego łagodna perswazja nigdy nie dochodziła.
- Odłóż to, z łaski swojej - zmrużyłem oczy i sięgnąłem po notatnik. Miałem dosyć Jima i tej bezsensownej rozmowy.

Teraz jest dwunasta. Godzina duchów i lunatyków. Syriusz pochrapuje w swoim łóżku i prawdopodobnie śni mu się coś przyjemnego. Peter też śpi, chociaż jego cichego oddechu nie słyszę zupełnie. Jim natomiast...

... nie, nie czuję się winien! To on, jak zwykle, sprowokował kłótnię!
Co się z nim dzieje w tej chwili? Prawdopodobnie wziął miotłę i poszedł na nielegalne, nocne latanie. Zawsze tak robi, jak go coś zdenerwuje. Mam tylko nadzieję, że tym razem nie skręci sobie karku.


20 grudnia


Boli mnie każdy mięsień, każde ścięgno, i mam dziwne wrażenie, że rozpadam się na drobne kawałeczki. Nie jest to bynajmniej przyjemne uczucie. Na dodatek, przed oczami nadal tkwi ta denerwująca, czerwonawa mgiełka, która utrudnia pisanie i sprawia, że czuję się tak, jakby ktoś uderzył mnie prosto w twarz. Prawdę mówiąc, te paskudne wywary, którymi z upodobaniem katuje mnie madame Pomfrey, wcale mi nie pomagają. Nigdy nie pomagały. Tyle tylko, że kiedyś naiwnie wierzyłem w ich skuteczność, natomiast w tej chwili jestem całkowicie obdarty ze wszystkich złudzeń.

Przemiana jest bolesna. Dla mnie jednak dużo bardziej męczący jest powrót do świata ludzkiego. Nie umiem się w tym wszystkim znaleźć i dopiero po kilkunastu godzinach jestem w stanie myśleć w miarę racjonalnie i układać swoje myśli w formie pisanej.

Jim nadal się do mnie nie odzywa, co powoli zaczyna mnie denerwować. Nie przepadam za konfliktowymi sytuacjami, ale z drugiej strony - tak, wiem, to moja wada kardynalna - nie umiem przepraszać. Jestem zbyt uparty i chorobliwie wręcz dumny. Na dodatek doskonale zdaję sobie sprawę z tych moich grzeszków, co nie przeszkadza mi w ich ciągłym powielaniu. No cóż, człowiek jest istotą niedoskonałą, a ja przecież jestem tylko człowiekiem...

... prawda? Ta kwestia męczy mnie chyba najbardziej. Czy mogę uznawać się za prawdziwego człowieka, skoro raz w miesiącu opanowuje mnie dzika bestia? Wtedy wszystko jest takie proste - ziemia uciekająca spod łap i krew wrząca w żyłach. Pęd! Dziki pęd i szaleństwo, w którym można się całkowicie zatracić. Czy to źle, że tak czuję? Że czuję się wtedy wolny i nie mam żadnych wyrzutów sumienia, kiedy rozrywam delikatne ciało wystraszonego królika? Nie ma we mnie wtedy nic z człowieka. Nic.

Peter zawsze mówił, że to nie ma znaczenia. Że każdy nie-wilkołak też niekiedy przestaje być sobą i traci poczucie rzeczywistości. I dużo gorsze jest zabijanie dla samej radości zabijania, z czystej premedytacji, niż z powodu nieokiełznanej, wilczej natury.

Mógłbym ich wszystkich zabić. Rozerwać na kawałki. Ja, Remus Lupin, miłośnik Weny Twórczej i Sztuki przez duże S. Śmieszne, czyż nie? Nikt przecież nie spodziewałby się z mojej strony ataku. Nikt by w to nie uwierzył.
- Remus, zagraj coś jeszcze - mówią, a ja posłusznie chwytam gitarę i na poczekaniu układam melodię, w której dźwięczy coś z księżycowej nocy i zewu krwi. Patrzą na mnie, zasłuchani, rozmarzeni. Każde pogrążone w swoich prywatnych myślach. Nawet Syriusz, który przecież przysięga wszystkim, że nic nie jest w stanie go wzruszyć, kładzie nogi na krzesło, mruży oczy i wystukuje rytm na oparciu krzesła. I wtedy najbardziej mnie boli, że jestem tym, kim jestem i stanowię niebezpieczeństwo dla wszystkich, których kocham...

Zaraz znowu pojawi się na horyzoncie pani Pomfrey z nieodłączną tacą pełną dziwnych medykamentów. Czerwona mgła nie ustępuje. Jutro wszystko będzie niby w jak najlepszym porządku, ale zdaję sobie sprawę, że to tylko chwilowy spokój.

Muszę się czymś zająć. Nie nauką, to mi nie wystarcza! Pali się we mnie dziwny ogień i nawet pisanie nie jest w stanie go okiełznać.

Carpe diem! Carpe diem!

Chwytaj dzień, Remusie.
To nie może być aż takie trudne.


Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Nie 16:10, 25 Lis 2007, w całości zmieniany 20 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Sob 19:13, 24 Lis 2007    Temat postu:

25 grudnia


Niekiedy mam dziwne wrażenie, że Ktoś Z Góry kieruje moimi krokami. Jego wskazówki nie są ani łatwe, ani przejrzyste, ale czasem udaje mi się je zrozumieć. I zawsze wychodzi mi to na dobre.

Sam nie wiem dlaczego w tym roku zdecydowałem, że nie wracam na święta do domu. Nigdy wcześniej nie przyszło mi nawet do głowy, że mógłbym spędzić te dni z dala od rodziny, którą przecież i tak bardzo rzadko widuję! A teraz? Teraz siedzę pod cudną choinką w pokoju wspólnym i cieszę się jak głupi, że za oknem pada śnieg, a mróz maluje na szybach fantazyjne, kwieciste wzory.

Tydzień temu chwyciłem za pergamin i napisałem do ojca długi list. Tak chaotyczny i niespójny, że sam prawdopodobnie miałbym problem z rozeznaniem się, o co w nim chodzi. Nie podałem żadnych konkretnych, racjonalnych powodów odnośnie planowanej nieobecności na rodzinnym spotkaniu, ale ojciec jak zwykle genialnie wczuł się w mój pokręcony nastrój i wyraził zgodę.

"Bo widzisz, Remus, nie można niczego robić na siłę. Skoro uważasz, że dobrze ci zrobi samotność - zgoda. Sam najlepiej wiesz czego ci potrzeba. Aczkolwiek ja sam z trudem wyobrażam sobie święta bez ciebie"

Ojciec jest mądrym człowiekiem. Zawsze był. Tylko pozornie nie ma zielonego pojęcia o tym, co się dzieje na świecie. Mama często się na niego złościła, że zamyka się na długie godziny w swojej pracowni i o wszystkim zapomina, pochłonięty przelewaniem swoich wizji na płótno. Nieżyciowy artysta - mawiali sąsiedzi. Ja natomiast bardzo lubiłem patrzeć jak maluje. I wybaczałem mu wszystko, bo w jego obrazach widziałem prawdziwą mądrość. Mądrość przejawiającą się umiłowaniem wszystkiego, co piękne.

Potem dostałem drugi list, od mamy. Po brzegi wypełniony wyrzutami, zaklinaniami i prośbami. Zrobiło mi się smutno, gdy go przeczytałem, ale decyzji już nie zmieniłem. Upór odziedziczyłem właśnie po mamie i z tego powodu często wybuchają między nami konflikty. Dzięki niej do perfekcji opanowałem sztukę zbijania argumentów i stanowczość w wyrażaniu swojego zdania.

To najinteligentniejsza kobieta na tym padole!

No proszę, miałem odpocząć, zrelaksować się, zapomnieć o przyziemnych kłopotach, a rozpisuję się na temat swoich rodziców i zaraz - znając życie - totalnie się rozkleję. A przecież nie o to chodzi, prawda? Święta z zasady mają być radosnym czasem. Precz podła zadumo!
Kończąc temat - stanęło na tym, że zostaję w Hogwarcie. Postawiłem na swoim.

Większość znajomych pojechała do domów. Gryffindor świeci pustkami. Została tylko jakaś dziewczynka z pierwszego roku, dwóch chłopaków z trzeciego, Syriusz i ja.
Tak, Syriusz też tu jest i nie mam pojęcia, czy się z tego powodu cieszyć, czy też nie.
Chyba jednak się cieszę. Łapa staje się ciekawym partnerem do rozmowy, gdy nie ma nikogo, przed kim mógłby się popisywać. Wtedy jest sobą i przestaje grać, a takiego go lubię najbardziej. Z krewnymi miał dużo gorszą przeprawę niż ja, ale w końcu udało mu się ich przekonać, że święta w szkole, to wcale nie jest taki głupi pomysł. Tfu, co ja mówię, jakie przekonać! On ich zaszantażował, ale czym - nie mam pojęcia. Pisząc kolejny list do domu uśmiechał się do siebie szatańsko i mrużył oczy. Wyglądał jak złodziej planujący napad na bank. Następnego dnia przyszła poranną pocztą odpowiedź. Syriuszu, niech cię jasna cholera, siedź w Hogwarcie przez święta. I zapomnij o nowej miotle wyścigowej!
Zapomniał. Stwierdził, że do końca życia woli latać na sztachecie, a Blackowie mogą się wypchać swoją czystą krwią i rodową dumą.

Kiedyś grałem w szachy z kuzynką Syriusza, Bellą. Wygrałem, oczywiście, bo w szachach nie ma na mnie mocnych, ale powiem szczerze - była diabelnie dobra. Ogromny potencjał skażony kretyńską ideologią. Szkoda. Wielka szkoda.

Zaraz zejdę na dół, do Wielkiej Sali. Dumbledore zapowiedział uroczystą kolację. A jutro rano... ciekaw jestem, jak też Syriusz zareaguje na mój chochlikowaty prezent? Nie mogę się już doczekać!
- Odłóż wreszcie ten swój sekretny dziennik i chodź, bo umieram z głodu - warczy na mnie, usiłując przy okazji włożyć sweter, co idzie mu raczej opornie. - I nie nabijaj się ze mnie, z łaski swojej. Trzeba było nie poić mnie od rana kremowym piwem.

Zawsze miał słabą głowę. A ja jestem na tyle perfidny, że o tym nagminnie zapominam.

Kończę. Ale przedtem chciałbym złożyć wszystkim serdeczne życzenia świąteczne. Wszystkim! Duchom, upiorom i Siłom Wyższym. A przede wszystkim tym, którzy może kiedyś przeczytają te słowa, popijając gorącą herbatę i podjadając świąteczny makowiec.

27 grudnia


Miałem naprawdę sporo problemów, żeby przetransportować prezent przeznaczony dla Syriusza do pokoju wspólnego, ale w końcu - o dzięki wam pomocne skrzaty! - udało mi się tego dokonać. Namordowałem się przy tym jak dziki wół, bo moja kondycja pozostawia wiele do życzenia, a mięśnie nie chciały słuchać stanowczych rozkazów rozumu. No cóż, tak to jest, jak się spędza dnie nad książkami, zamiast poćwiczyć trochę na świeżym powietrzu. Sport nigdy nie należał do moich ulubionych sposobów spędzania wolnego czasu, ale swego czasu całkiem nieźle radziłem sobie w biegach. Szybki jak wilkołak - no tak, niekiedy stare przysłowia miewają rzeczywiste uzasadnienie... (zgryźliwy uśmiech - czy ja zawsze muszę się uśmiechać właśnie w taki sposób?)
A teraz? No cóż, zaniedbałem ćwiczenia i dzisiaj przeklinałem swoje lenistwo na czym świat stoi.

Oczywiście dużo prościej byłoby użyć różdżki w celu wniesienia na wieżę niekształtnego i ogromnego pakunku. Ale niestety, gdzieś ją posiałem wczorajszego wieczora, a nie chciałem popsuć dowcipu głośnymi poszukiwaniami i szamotaniem się po pokoju. Syriusz wprawdzie spał jak zabity, ale i jego nieczułość na hałasy zewnętrzne ma swoje granice.

Wniosek - nie dość, że Remus leniwy, to jeszcze roztrzepany.

Na pomysł z pianinem wpadłem już dość dawno, w wakacje, kiedy odwiedziliśmy wraz z rodzicami ciotkę Caroline. Jej stateczne domostwo zrobiło na mnie spore wrażenie, chociaż lata świetności miało już dawno za sobą. Kształtna willa otoczona ogrodem pełnym dziwacznych posągów i oczek wodnych. Miejsce z pewnością nawiedzone i na dodatek dumne z tego powodu.
Pokochałem je momentalnie i gdy rodzina zajęta rozmową przestała zwracać na mnie uwagę - ruszyłem na zwiedzanie. Los zapędził mnie na strych. Pamiętam, że schody przyjemnie skrzypiały przy każdym stąpnięciu i wszędzie pachniało starym drewnem. Miałem wrażenie, że jestem odkrywcą niezbadanych lądów! Spodziewałem się... no i nie pierwszy i nie ostatni raz wyobraźnia sprowadziła mnie na manowce. Nie było poplątanych korytarzy i magicznych przedmiotów. Starych obrazów, zabytkowych mebli. Strych został gruntownie wyczyszczony i uporządkowany. Byłem zdegustowany brakiem pajęczyn i typowego dla starych strychów, wieloletniego kurzu. Przed ostateczną rozpaczą uchronił mnie jeden, "klimatyczny" przedmiot, którego gospodyni nie była w stanie przenieść ani wyrzucić. Staroświeckie, ciemne, rzeźbione w motywy z liści, pianino. Całkowicie rozstrojone, jak się szybko przekonałem.

Tak długo maglowałem ciotkę, że w końcu zgodziła się mi je sprezentować. Żadnych pieniędzy przyjąć nie chciała. Znajomego muzyka poprosiłem o nastrojenie i w ten oto sposób miałem przygotowany prezent dla mojego anormalnego przyjaciela, w którym planowałem obudzić zamiłowania muzyczne. Wiedziałem, że słuch ma świetny. Bardzo lubił moje wieczorne popisy gitarowe. Ale zdawałem sobie też sprawę, ze za nic w świecie się do tego nie przyzna. Dlatego postanowiłem iść za ciosem i postawiłem go przed faktem dokonanym.

Minę miał fantastyczną, gdy zobaczył tak niecodzienny podarunek. Z trudem udało mi się zachować kamienną twarz pokerzysty.
- Remus - stwierdził w końcu, gdy ochłonął ze zdziwienia. - Zawsze wiedziałem, że miewasz odchyły, ale że aż takie??? Chyba nie wyobrażasz sobie, że ja...
- Moja wyobraźnia nie zna granic - przerwałem mu, siląc się na powagę
Przez całe świąteczne dopołudnie chodził jak struty. Ale ja już wiedziałem, że rybka złapała przynętę. Po obiedzie przysunął sobie krzesło do pianina i siedzi tam do teraz.

Oswaja się z klawiszami.
I powiem szczerze - robi to zadziwiająco sprawnie!


29 grudnia


Mam dziwne wrażenie, że ferii świątecznych nie powinno się spędzać w bibliotece, nad stosem paskudnych podręczników, z których każdy rozmiarem przypomina wyrośniętego buldoga. Przez cały dzisiejszy, wybitnie upojny dzionek, ślęczałem nad wypracowaniem z historii magii i bolą mnie dosłownie wszystkie komórki mózgowe, nie wspominając o piórze... tfuuu, dłoni. Chyba nigdy nie uda mi się zmyć z siebie śladów atramentu.
Nie marudziłbym jeszcze tak straszliwie, gdyby temat był interesujący. W przeciwieństwie do Syriusza i Jima dostrzegam urok w niektórych zakątkach historii i lubię niekiedy poczytać sobie o dawnych wodzach, dyplomatach i mędrcach. Usiłuję dostrzec w nich nie tylko litery migające na kartach podręczników, ale po prostu ludzi. Ludzi z krwi i kości, którzy kochali, nienawidzili i przypominali mnie samego. Aleksander Macedoński, egipscy Faraonowie, Napoleon... Próba "prześwietlenia" ich myśli i uczuć zawsze sprawiała mi sporą satysfakcję.
Niestety. Tym razem Binns nie był litościwy. Temat (niechaj pochłoną go wszystkie demony!), który nam zadał, nieboszczyka doprowadziłby do łez.

Wielka, mugolska rewolucja przemysława i jej magiczne konsekwencje

Nie umiałbym chyba wymyślić równie makabrycznego tematu. Mogę znieść sarkazm, miliardy ćwiczeń, stres przy odpytywaniu, ale... ale do czorta, nie jestem w stanie przetrzymać NUDY!
Nuda błyskawicznie wytrąca mnie z równowagi i w sposób błyskotliwy psuje humor. Przecież zamiast bredzić o maszynie tkackiej i napędzie parowym mógłbym zająć się tysiącem innych, dalece bardziej pożytecznych, spraw. Mógłbym, na przykład, wybrać się na długi spacer po Błoniach i pobiegać razem z wiatrem. Po przygodzie z pianinem obiecałem sobie noworocznie, że popracuję nad swoją marną kondycją. Świeże powietrze dobrze by mi zrobiło.
Ale nie, to przecież zbyt wymagające życzenie, prawda? Dochodzi północ, o tej porze już sobie raczej nie pospaceruję. Filch połamałby mi wszystkie żebra, gdyby się dowiedział o takiej samowoli. Chociaż szczerze mówiąc, mam dzisiaj Filcha gdzieś. I chyba zaraz pójdę "pozwiedzać" łazienkę prefektów. Może złość spłynie razem z atramentem?

Syriusz dalej siedzi przy pianinie i usiłuję rozczytać jazzowy kawałek, który mu po południu postawiłem przed nosem. Gdzie on się nauczył czytać nuty? Jak widać, nie ja jeden miewam swoje tajemnice. W tak statecznym domu, jak dom Blacków z pewnością stoi przynajmniej jeden fortepian. Nawet nie po to, żeby ktoś na nim grał, ale po to, żeby goście wiedzieli, że: oho, tu mieszkają kulturalni ludzie! Jak ja nie znoszę takiej obłudy! Strzeliłbym sobie w łeb Avadą, gdybym musiał zamienić się rodziną z biednym Syriuszem.

Chociaż... słyszałem kiedyś opowieści na temat jego matki. Bodajże Narcyza, przesłodzone dziewczątko, wiecznie zakopane w romansach, coś mi na ten temat wspominała. Podobnoż był jakiś auror, w którym się późniejsza pani Black kochała. Ale facet pochodził z rodziny o zwyczajnej, czerwonej krwi. Błękitnej w żyłach nie miał ani śladu, a przecież nie można było dopuścić do mezaliansu, czyż nie? Dlatego za niego nie wyszła i zmarnowała sobie życie przy boku jakiegoś pijanicy o arystokratycznym rodowodzie.

O ojcu Syriusz nie wspomina wcale. A ja nie wypytuję, bo podejrzewam, że jest do dla niego sprawa wyjątkowo bolesna. Niech zapomni, czasami babranie się we własnych wspomnieniach nie ma żadnego sensu.

Nie wiem, czy Narcyza mówiła prawdę. Z nią nigdy nic nie wiadomo. W każdym razie Bella, która naszą rozmowę doskonale słyszała - nie zaprzeczyła. A ona nie czytuje romansów. Prędzej horrory z dużą ilością odpadających głów.

Dobra, zabieram ręcznik i wybywam do łazienki. Mam nadzieję, że Filch zrobił sobie wolne i popija samogon w swoim kantorku. Swoją drogę - mógłby poczęstować. Nie mam czego wlać do herbaty, a coś mnie zaczyna w gardle drapać. O nie! Chorobie mówię stanowcze stop. Tego by jeszcze brakowało, żebym się rozłożył. Jutro skończę wypracowanie i zajmę się przyjemniejszymi rzeczami, może... napiszę balladę?
Nie, to chyba nie jest najlepszy pomysł.


1 stycznia


Człowiek po nieprzespanej nocy czuje się tak... nierealnie. A gdy ów człowiek wypije dodatkowo trochę zbyt dużo Ognistej, niż powinien - efekt nierealności jeszcze bardziej się pogłębia. Wszystko wydaje się nieco rozmazane, bardziej absurdalne i nie na miejscu. Podłoga ucieka spod nóg, a pozycja horyzontalna wydaje się najlepszą opcją i pomaga poskładać myśli w zwartą całość. Chociaż nie, określenie "zwarta" nie jest tu chyba na miejscu. Chaos, to jest zdecydowanie lepsze słowo. Chaos nade mną i chaos we mnie. Czasami lubię zapomnieć o tym, że istnieje coś takiego jak logika i wtedy jestem naprawdę zadowolony z życia.

Nowy rok przywitaliśmy w bardzo dziwacznym gronie. Nadal chce mi się śmiać, jak sobie o tym pomyślę. Severus Snape i Syriusz Black w jednym pomieszczeniu przez dziesięć godzin. Cud, że stary Hogwart nadal stoi na swoim miejscu i nie rozerwała go na strzępy jakaś urocza eksplozja. Oczywiście ja, jako naczelny pomysłodawca zabawy, byłem na tyle przezorny i nie uprzedziłem swojego gwieździstego przyjaciela, że zamierzam zaprosić jego wroga numer jeden. Gdyby wiedział wcześniej, prawdopodobnie z miejsca oberwałbym jakimś urokiem i spędziłbym upojny czas w szpitalnym łóżku. Ale się nie dowiedział, co zresztą mocno mnie zdziwiło, bo znając mnie i moje wariackie pomysły, łatwo mógł wywnioskować, że knuję coś niedobrego.
W końcu nie bez powody nazywają nas Huncwotami, czyż nie?

Z Severusem też nie było tak łatwo, ale całe szczęście miałem wsparcie w postaci Daniela O'Neila, który również nie pojechał na przerwę świąteczną do domu. Stwierdził, że nie ma zamiaru po raz tysięczny wysłuchiwać komentarzy podstarzałych ciotek, które co roku w formie litanii przypominały mu o tym, jaki to jest paskudny, degenerat i na dodatek erotoman. Podobnoż wszystko przez klątwę, którą praprzodkini Daniela rzuciła na swojego syna, który powiesił jej ulubionego kota na pobliskim drzewie. Zwierzak był jedynym spadkobiercą majątku, wiec nic dziwnego, że facet się zdenerwował. Niestety, przy okazji nie bardzo wiedział co to jest dyskrecja i wybrał drzewo rosnące centralnie na przeciw okien sypialni swojej ekscentrycznej mamusi, która - na nieszczęście przyszłych pokoleń - doskonale władała różdżką. Od tego czasu przedstawiciele płci męskiej rodziny O'Neilów skazani są na wieczne błądzenie w grzechu i rozpuście.
- Ja rozumiem - degenerat. Rozumiem erotoman. Ale dlaczego paskudny? - zbuntował się Dan i stwierdził, że co jak co, ale kotów raczej nie darzy sympatią. Swoich ciotek zresztą też nie.

Hmm... o czym to ja...? Ach tak, Severus. Z pomocą Dana udało mi się namówić Snape' a, żeby raczył swą osobą pojawić się na zabawie, którą chcieliśmy urządzić w jednym z lochów, uprzednio wygoniwszy z niego wszystkie upiory, gigantopająki i inne stwory z dużą ilością zębów i odnóży. Sala nie była używana w celach naukowych od wielu lat. Filch przeznaczył ją na magazynu Rzeczy Zagubionych, Niepotrzebnych, Przeterminowanych I Na Pierwszy Rzut Oka Nieprzydatnych Do Niczego.
Szczerze mówiąc na drugi, na trzeci, a nawet na czwarty rzut oka też były nieprzydatne, ale nie czepiajmy się szczegółów...
Kilka odpowiednich zaklęć i loch zmienił się w przytulne pomieszczenie, w którym wszyscy mogliśmy się bez problemu pomieścić.
Wszyscy, czyli po prostu ci, którzy byli w Hogwarcie przez święta i nie mieli żadnych innych planów na sylwestrową noc. Łącznie zebrała się nas trzynastka (szczęśliwa!) w różnym wieku i z różnych domów. Tyle tylko, że małolatów nie poczęstowaliśmy Ognistą, zostawiając im jedynie kremowe piwo i szampana. Z czystego egoizmu, oczywiście.

Nigdy nie zapomnę chwili, w której do sali wparował Snape. Gdyby wzrok mógł zabijać, Ślizgon padłby trupem na miejscu.
- Co... do cholery! - parsknął Syriusz zrywając się z ziemi. - Remus, nie mówiłeś, że...
- Relaks - rzucił Dan, zajmując strategiczne miejsce pod ścianą. - Niech no ktoś rzuci butelką Ognistej, napijcie się i zawrzyjcie rozejm. Chociaż na jedną noc.

Zawarli. I dalej nie wiem, czy to magia, wariactwo, Ognista, czy siła perswazji Dana. W każdym razie żaden z nich nie chwycił za różdżkę. A potem, gdzieś koło trzeciej, było im już dokładnie wszystko jedno, czy to Hogwart, Syberia, czy inna rzeczywistość.

Chyba zaczynam dochodzić do normy. Wybudziłem się z nierealności i zaczynam sobie uświadamiać, że naprawdę mamy całkiem nowy rok. Czystą kartkę przygotowaną do zapisania. Może i jestem naiwny, ale wierzę, że będzie lepiej. Jestem tego prawie pewien.


7 stycznia


Nareszcie piątek! Już myślałem, że nie dotrwam. Święta to wspaniały wynalazek, ale niestety tak człowieka zawsze rozleniwią, że potem ma spore problemy, żeby wrócić do szarej rzeczywistości. Ostatnie dni dłużyły się w nieskończoność, a ja wędrowałem po Hogwarcie, obijając się o ściany niczym komar na rauszu. Wiecznie niedospany, ziewający i zdziwiony ogromem pracy naukowej czekającej na zainteresowanie. Po feriach, teoretycznie rzecz biorąc, powinienem tryskać energią niczym młody bóg! A tymczasem jedynym bóstwem, z którym mógłbym się ewentualnie porównywać jest niejaki Morfeusz - Chwała Niech Będzie Wszystkim Poduszkom Świata!

Przeprasza, bredzę. Prawdopodobnie dlatego, że przez całe pięć dni nie miałem pióra w ręku. Dopiero teraz udało mi się wyrwać z tego kieratu i szczerze mówiąc mam głęboko gdzieś, że w poniedziałek czekają mnie dwa testy: z transmutacji i historii magii. Dzisiaj jest piątek, a to wszak najwspanialszy dzień tygodnia. Nie można niszczyć tych rozkosznych chwil spokoju jakimiś głupimi, szkolnymi rozterkami.

W dormitorium znowu swojski bajzel i skarpetka na żyrandolu. Powód tego stanu rzeczy siedzi aktualnie w pokoju wspólnym i popija herbatę z rumem. Przed chwilą stamtąd uciekłem, bo opowieść o tym, jak to pan James Potter podrywał dziewczątka na wystawie malarstwa nowoczesnego, słyszałem milion razy i w końcu przestała mnie bawić jej absurdalność.
Jim na wystawie malarstwa! Jeżeli to prawda, to ja jestem Juliusz Cezar po kilku głębszych. Może biedak uznał, że malarstwo, to nowy rodzaj pasty do zębów?
No, w każdym razie, Jimowe absurdy zaczęły mnie w końcu męczyć. Z drugiej jednak strony cieszę się, że w ogóle ze sobą rozmawiamy po przedświątecznej kłótni. Udajemy - całkiem zresztą zgrabnie - że nic takiego się nie wydarzyło. Drażliwej kwestii moich konszachtów ze Ślizgonami przezornie nie poruszamy...

Peter wygląda niewyraźnie. Czymś się gryzie, ale jak zwykle nie chce mówić, o co chodzi. Nie będę wypytywać - wiem z doświadczenia, że to nic nie da. A może nawet przynieść całkiem odwrotne rezultaty. Mało je, jeszcze mniej mówi... Może coś niedobrego dzieje się w jego rodzinie? Przed świętami zachowywał się przecież całkiem normalnie. Chciałbym mu jakoś pomóc, ale on chyba nie chce pomocy. Przynajmniej usiłuje to sobie wmówić.
Niejednokrotnie usiłowałem rozgryźć Petera. Z marnym skutkiem. Ten facet jest zlepkiem przeciwstawności, prawdziwy chaos. Wydawałoby się, że to po prostu zwykły, przeciętny chłopaczek, który stara się jakoś utrzymać na powierzchni. Wszystko robi na styk, byleby tylko jakoś przeżyć w tej szkolnej gęstwinie. Ale... z drugiej strony... jestem pewien, że to nie wszystko! Coś się w nim kryje, może jakaś malutka iskierka geniuszu? Prawdopodobnie po prostu jeszcze nie odkrył swojego powołania i mam ogromną nadzieję, że niedługo mu się to uda.

Kolejna osoba, która mnie interesuje z przyczyn czysto naukowych, to kuzynka Syriusza, Bellatrix. Rozmowa z nią, to taniec na linie. Trzeba uważać, bo ze wszystkich stron czyhają niebezpieczeństwa. Syriusz unika jej jak ognia twierdząc, że ta dziewczyna jest kwintesencją blackowości, której on sam nie trawi. Ty też jesteś Black - stwierdziłem któregoś razu, a on uśmiechnął się nieprzyjemnie i odszedł bez słowa.

Wracając do Belli - dzisiaj po kolacji uciąłem sobie z nią długą pogawędkę na tematy polityczno-społeczne. No i ideologiczne. Chodziło oczywiście o czystość krwi i głupie ustawy dające pierwszeństwo czarodziejom z arystokratycznych rodów. Dla mnie to totalna bzdura! Nie raz usiłowałem ją przekonać, że tego rodzaju poglądy to przeżytek i niemagiczni już dawno się z tego typu niesprawiedliwością uporali (zdaje się, że w dziewiętnastym wieku). Ona jednak jest nieprzekonywalna. I umie odeprzeć moje, zdawałoby się - logiczne, argumenty. Bella naprawdę wierzy w to, co mówi i mnie to najnormalniej w świecie przeraża! Mój talent demagogiczny pada na pysk w konfrontacji z fanatyzmem. Porażka, totalna porażka pedagogiczna. Nie mógłbym chyba w przyszłości pracować w zawodzie nauczycielskim.

Jutro wieczorem ma być podobnoż zabawa karnawałowa. Wprawdzie za tłumnymi imprezami nie przepadam, ale chyba dobrze mi zrobi taki odstresowywacz. Mam tylko nadzieję, że nie każą mi tańczyć.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Sob 19:36, 24 Lis 2007    Temat postu:

13 stycznia


Chory, obolały i bez humoru. Można by rzec z delikatnym odcieniem sarkazmu - cóż za nowość! Z Remusa - filozofa katastrofisty, Remus - kwintesencja zagrypienia. Dopadła mnie banalna, klasyczna grypa. Niby nic przy mojej księżycowej dolegliwości, ale i taka bzdura może dać człowiekowi w kość. W gardło i żołądek zresztą też.

Ferajna siedzi na zajęciach. A ja, szczękając uzębieniem, kwitnę w łóżku i przeklinam na czym świat stoi panią Pomfrey i jej żelazne zasady. Chyba od tej pory będę ją nazywał Żelazną Siostrą, brzmi horrorystycznie, czyż nie?

- To tylko grypa, Remus. Nie ma sensu dawać na nią środków magicznych, bo ty i tak ich za dużo przyjmujesz co miesiąc. Kolejna dawka mogłaby ci zaszkodzi, a tego chyba nie chcemy, prawda? Kilka dni w łóżku powinno wystarczyć. I herbata z miodem.

Dosłownie topię się w herbacie z miodem. Mam jej po czubek nosa i przysięgam uroczyście, że jak wyzdrowieję, to nie tknę przez następny miesiąc tego napoju! Przerzucę się na zdrowotne soczki. Albo spirytus... dobra, dobra. Na spirytus może nie. Zresztą Jim i Syriusz szybko by mi go podwędzili. Oni wyczuwają alkohol na kilometr, czekoladę zresztą też. Jakiś szósty zmysł, czy jak? Chociaż nie czepiajmy się dzisiaj Huncwotów, bo naprawdę zachowują się przyzwoicie i usiłują mnie jakoś rozweselić. Nie trzeba chyba dodawać, że zamiast wdzięczności otrzymują ironiczne parsknięcia. Ale jestem chory, a choremu więcej wolno. Uporczywie usiłuję znaleźć jakieś pozytywy tej mojej "zarazy". Och jaki jestem dzielny...!

(tak, to też było ironiczne parsknięcie. Wybacz, dzienniku drogi, twój właściciel zionie ogniem piekielnym na widok herbaty, a ty jesteś na pierwszej linii tego ognia. Zaraz, czy ja przypadkiem nie zaczynam rozmawiać z przedmiotami? Syriusz nie bez powodu wysyła mnie od lat do psychoterapeuty... Hahaha, biedny byłby ten psychoterapeuta. Ja potrafię każdą jednostkę ludzką doprowadzić do szewskiej pasji)

Dobra, cofnijmy się trochę wstecz, bo o mam dosyć bredzenia o własnych nieszczęściach.
Bal. Bal karnawałowy. Oj, nawet dzisiaj kłuje mnie coś w boku jak sobie o nim przypomnę. Zachowywałem się "jak na gumochłonach maczanych w szaleju" - cytując Syriusza (tak mi się to określenie spodobało, że zaczynam go nadużywać). Cóż, od początku nastawiałem się na szaleństwo i "znieczulenie" no i dotrzymałem autozobowiązania. Zapomniałem o wszystkim, nawet o tym, że jestem poważnym uczniem poważnej instytucji naukowej. W pewnym momencie miałem nawet problem z przypomnieniem sobie własnego imienia! Co najdziwniejsze - nie piłem niczego wyskokowego. Chyba, że sok z dyni można nazwać napojem wyskokowym. Istnieje oczywiście możliwość, że ktoś rzucił na mnie jakiś łagodny urok albo może... w tym soku było coś anormalnego? W każdym razie jestem prawie pewien, że zadziałały jakieś siły zewnętrzne. Znam siebie, wiem doskonale, że potrafię się wygłupić, ale że aż tak?
Po pierwsze i najważniejsze – tańczyłem (gromy, błyskawica przeszywa niebo, kościotrupy zanoszą się diabolicznym śmiechem). Ileż grozy zawartej jest w tym, na pierwszy rzut oka, sympatycznym czasowniku. Ale, na brodę Merlina, ja i taniec, to coś, czego można nie przeżyć. Nie chodzi oto, że nie mam poczucia rytmu albo coś w tym stylu. Wręcz przeciwnie, słuch mam doskonały, z rytmem też nigdy nie miałem problemu. Tyle tylko, że jak tańczę, wszystko wokół przestaje mieć znaczenie. Jakiś demon we mnie wstępuje. Ja czuję muzykę, ona płynie gdzieś w moich żyłach. Mam wrażenie, że fruwam i nigdy, nigdy nie dam rady się zatrzymać.
Na dodatek ciągnę za sobą w przepaść partnerkę i na nią też spływa szaleństwo. To jakaś klątwa, może któryś z moich przodków nagrzeszył w przeszłości?
Jak gra muzyka, przestaję mieć problemy ze sobą i ludźmi. Dusza towarzystwa, rozgadany wariat z sercem na dłoni. Paradoks, absurd! W normalnych warunkach jestem przecież typem samotnika, lubię własne, inteligentne (?) towarzystwo. Nie boję się ludzi, ale i nie szukam z nimi kontaktu. Przynajmniej nie ze wszystkimi.

Na balu... opinię wyrabiam sobie znakomitą. Nie dość, że satyryk. Nie dość, że typ o poplątanej osobowości, który wcina sarkazm na surowo. Remus Lupin przypomina wariata, który potrafi...
Nie, ja o tym nawet pisać nie mogę. Wystarczy, że Jim się ze mnie nabija. A tej małej Krukonce do końca życia nie spojrzę w oczy. Nawet nie ze wstydu, ale ze złości na samego siebie.
- No i to się właśnie nazywa osiągnięcie szczytu. Nirwana, kolego - skomentował zaraz po zabawie Dan O'Neil. W jego bezczelnych ślepiach skakały błękitne chochliki. A na ustach stojącej obok dziewczyny błąkał się ironiczny uśmieszek.
- Nirwanę to ty zaraz będziesz miał, jak mi nie oddasz mojej biednej książki – mruknęła, a Dan podniósł ręce do góry w komicznym geście.
- Poddaję się! – oświadczył, a zaraz potem szepnął do mnie konspiracyjnie. - Ty wiesz, co ona czyta? "Abc tortur średniowiecznych".
I poszli sobie.
Nie wiem dlaczego, ale pomyślałem sobie, że chętnie porozmawiałbym sobie z tą Ślizgonką na temat hiszpańskiej inkwizycji...


25 stycznia


Świat jest nieprzewidywalny. Zawsze taki był, jest i będzie, a ja doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Wiem, że to wszystko jest jedną wielką sinusoidą, która równie często sięga Parnasu, co najgłębszych sfer piekielnych. Wiem, ale mimo wszystko nie przestaje mnie to dziwić. Jeszcze wczoraj wydawało mi się, że jestem na najlepszej drodze do odzyskania równowagi, a już dzisiaj śmieję się z własnej naiwności. Nie jestem wolny, nigdy nie byłem. To przecież iluzja, teatr, a ja przypominam marionetkę, która zwija się w jakimś upiornym tańcu i na dodatek szczerzy zęby w optymistycznym uśmiechu, chociaż nie ma pojęcia, czym jest optymizm...

Wczoraj wieczorem umarł ojciec mojego przyjaciela. Wiedziałem, czułem przez skórę, że coś jest nie tak, ale Peter oczywiście nie powiedział ani słowa.
„- Dobrze się czujesz, Peter?”
„- Jasne, tylko trochę mnie głowa boli. To od tego czytania po nocach...”

Tak, Glizdogonku. Od czytania. Głupi, głupi palant ze mnie! Mogłem coś zrobić, pocieszyć, pomóc, ale przecież tak bardzo chciałem wierzyć w jego banalne wyjaśnienia! Zostawiłem go samego, nawet nie umiem sobie wyobrazić, co musiał przeżywać.
Syriusz i Jim też są winni. Wszyscy są winni. Wszyscy! Cała ta cholerna szkoła jest winna!
Nikt nie zauważył, że Peter cierpi. Nikt.

Niewymagający, skromny Peter, który nigdy nie chciał robić wokół siebie zamieszania. Uciekał od głównego nurtu, chował się gdzieś we własnym świecie. W swojej małej Arkadii.
„- Mały, przytulny domek. Wieczorem do drzwi pukają przyjaciele. Otwieram drzwi, uśmiecham się na powitanie, odwieszam kurtki na drewniany wieszak. A w pokoju wesoło płonie ogień w kominku... Zagrałbyś coś na gitarze, prawda? Coś optymistycznego. A Syriusz zagrzałby wina w takim dużym, masywnym garnku. I wszędzie pachniałoby przyprawami. Goździki, suszone zioła. Kolorowe kubki w szafce. Remus, czy to aż tak nierealne marzenie?”
Odpowiedziałem, że takie ładne życzenia muszą się kiedyś spełnić. Obiecałem też, że kupię mu kaktusa w doniczce, jak się będzie przeprowadzać do swojego Domu Na Krańcu Świata.
Myślał, że się nabijam, ale przecież mówiłem szczerze. Naprawdę chętnie kupiłbym mu tego kaktusa.

Ojciec chorował od dłuższego czasu. Peter zdążył się już przyzwyczaić do tego, że kiedy wraca do domu, zamiast zapachu ziół, wita go zapach smutku. Cały czas miał jednak nadzieję, że może jednak... może...
Ale nie było żadnego „może”.

Każdy kiedyś przeżyje swój prywatny koniec świata. Niezauważalny dla innych i właśnie przez to tak bolesny. Mała, maleńka apokalipsa. Czterej jeźdźcy na ognistych rumakach. Czarna dziura zamiast przyszłości.


8 lutego 2005


- Nie wstawaj, kretynie – w głosie Belli zabrzmiała groźba, której nie mogłem zignorować. Już dawno nauczyłem się, że taki ton nie zwiastuje niczego dobrego. Poza tym, faktycznie sił miałem niewiele. Ostatnie wydarzenia mocno dały mi w kość, a pełnia tylko dolała oliwy do ognia. Byłem słaby i zdany na łaskę, bądź niełaskę pani Pomfrey. Nie trzeba chyba dodawać, że taki układ bynajmniej nie napawał mnie optymizmem. Miałem dosyć zatroskanych spojrzeń i szeptów. Ci, którzy mnie odwiedzali w skrzydle szpitalnym, z Jimem i Syriuszem włącznie, zachowywali się tak, jakby każdy głębszy oddech mógł mnie zdmuchnąć z tego parszywego świata.
- Syriusz, ja nie umieram. Nie jesteśmy w kościele – nie wytrzymałem kiedyś i wyraziłem swój stanowczy sprzeciw odnośnie takiego traktowania. Popatrzyli na siebie znacząco i udawali, że wszystko jest w porządku. Ale nie było. Właściwie tylko w czasie pełni traktują mnie normalnie, jako równego sobie partnera do szalonych eskapad. Wtedy nie słyszę tekstów w stylu: może usiądziesz, Remus? Wyglądasz jakoś niewyraźnie...
Paradoksalnie, wyłącznie w wilczej skórze jestem dla nich kimś w rodzaju autorytetu. Szybciej biegam, mam najbardziej wyczulony węch i widzę rzeczy, których oni nie dostrzegają. Nie jestem ofiarą, ale tym, do kogo należy pierwszy i ostatni ruch na szachownicy. Szach i mat, gra skończona!
Co oczywiście nie znaczy, że cieszą mnie comiesięczne przemiany. Nie, wręcz przeciwnie! Tysiąc razy bardziej wolałbym być zwykłym, sprawnym fizycznie chłopakiem, niż wyjątkowo „wysportowanym” potworem, który w każdej napotkanej istocie dopatruje się potencjalnej kolacji.

Odwiedziny Belli, przyznaję się bez bicia, zaskoczyły mnie bardzo. A to z tego prostego powodu, że po śniadaniu rozpoczął się mecz quidditcha: Gryfoni przeciw Ślizgonom. Kto żyw pomknął na boisko, a w Hogwarcie zostałem chyba tylko ja i Filch. Nawet szpitalne łóżka opustoszały, bo lżej chorzy zaaplikowali sobie nielegalnie zdobyte eliksiry dodające energii i zmyli się cichcem oglądać widowisko sportowe. Co ciekawe, pani Pomfrey przymknęła oczy na tak jawną niesubordynacje i sama też podążyła śladem uciekinierów. Bardzo mnie to ucieszyło, bo miałem okazję chwilę odetchnąć od jej przesadnej troskliwości. Sam nigdy specjalnie nie przepadałem za quidditchem, więc mogłem sobie spokojnie darować podziwianie tego miotłobicia, w którym – z całym szacunkiem – nie widzę żadnego sensu.

A Bella? W przeciwieństwie do mnie lubi oglądać mecze i szczerze kibicuje swojej drużynie. Nie łudziłem się więc, wiedziałem, że nie opuściłaby tak dobrej rozrywki tylko po to, żeby sprawdzić jak się czuję. Nie była typem dobrej Samarytanki. Czegoś ode mnie chciała i czułem, że sprawa jest poważna, bo nie dostrzegłem na jej twarzy standardowego, ironicznego uśmieszku. Jej twarz nie miała wyrazu, była przerażająco martwa. Tylko w oczach błyskało coś, co graniczyło z czystym szaleństwem.

- Co się dzieje? – zapytałem prosto z mostu. Przed Bellą nie byłem w stanie udawać, zresztą nasze kontakty opierały się właśnie na szczerości. Ideologicznej, w pełni przemyślanej szczerości. Syriusz, widząc nas kiedyś razem, zapytał, nie kryjąc wściekłości, jak mogę się przyjaźnić z kimś takim jak Bella. Odpowiedziałem wtedy, że nie jesteśmy przyjaciółmi, tylko wrogami, którzy lubią ze sobą rozmawiać. Zwariowałeś Remus – skwitował. – Totalnie zwariowałeś.

Możliwe. Bardzo prawdopodobne, że zwariowałem. Powoli dochodzę jednak do wniosku, że to żaden wstyd, bo nie ma na świecie ludzi całkowicie normalnych. To wszystko jest jednym, niekończącym się wariactwem.

- Nic się nie stało. Nic. Pomijając fakt, że mam już dosyć tego wszystkiego. Dosyć, rozumiesz? – w jej głosie nie zabrzmiała furia, której się spodziewałem, ale zwyczajny smutek. – Powiedz mi Remus, dlaczego to wszystko jest tak sakramencko poplątane?
Nie umiałem odpowiedzieć na to pytanie. Może dlatego, że nie istniała na nie żadna, zadowalająca odpowiedź?
Przysunęła sobie krzesełko i usiadła.
- Jak ty to robisz, co? – zapytała po chwili milczenia. – Jak ty sobie radzisz z tym wszystkim?
- Ze wszystkim? – nie zrozumiałem
- No ogólnie, z życiem. Ach prawda, ty nie jesteś Black. – wzruszyła ramionami tak, jakby to, że nie jestem Black, wszystko wyjaśniało. Zasadniczo miała rację, wyjaśniało bardzo wiele.
- Nie jestem – zgodziłem się bez oporów. – Co nie oznacza, że życie mam sielskie - anielskie i spijam z niego same nektary. Wcale nie radzę sobie tak dobrze, jak ci się wydaje.
- Tak? – uśmiechnęła się nieprzyjemnie. – A myślałeś czasem, żeby rzucić w siebie Avadą?
- Nie, moje rozważania kończyły się zwykle na truciźnie – odparłem szybko.
Znowu milczenie. Popatrzyła na mnie ze źle zawoalowanym zaskoczeniem, ale nie skomentowała. Dopiero po dłuższym czasie odezwała się znowu. Szeptem.
- Może to i banalne, ale ja po prostu bardzo bym chciała, żeby chociaż raz ktoś pamiętał o moich urodzinach...


9 marca 2005


Zawsze można znaleźć proste i całkiem fałszywe wyjaśnienie. Człowiek podświadomie do tego dąży i jest tak dziwacznie skonstruowany, że oczywista, ale mało przyjemna prawda wydaje mu się pustynną fatamorganą albo bajką o Żelaznym Wilku. Tak jest prościej, można się błyskawicznie otrząsnąć i wrócić do równowagi. Zbagatelizować i uspokoić własne, znerwicowane sumienie. Odpowiednio spreparowane kłamstewka ładnie wpasowują się w nasz obraz świata, a nic przecież nie satysfakcjonuje bardziej niż układanka, która zaczyna przypominać górski widoczek z opakowania.

Miałem kiedyś taką układankę. Kawałki tektury, z których mogłem stworzyć swój własny świat. Co z tego, że zawsze wyglądał tak samo? Nigdy mi to nie przeszkadzało, bo radość z dopasowania ostatniego elementu gasiła wszelkie wątpliwości. Tak się jakoś dziwnie składało, że zawsze na koniec zostawiałem ten sam kawałek błękitnego nieba z jasną plamką górskiego szczytu.
- Osiągniesz szczyt - uśmiechał się wtedy ojciec i targał moją czuprynę. Nie rozumiałem o co mu chodzi. Chciałem po prostu zostać dzielnym alpinistą, podróżnikiem, który koloruje białe plamy na mapie. Marzyłem o statkach pirackich i wspaniałych przygodach.
Nie wiedziałem jeszcze, że to wszystko to jedna, wielka metafora, a ze szczytu można się bardzo łatwo zsunąć i pokaleczyć o wystające skały.
A białe plamy? Cóż, białe plamy są tak potrzebne do życia, jak i kłamstwo. Człowiek nie może znać odpowiedzi na wszystkie pytania, bo straciłby złudzenia. Nie umiem sobie nawet wyobrazić życia bez złudzeń...

Rozumiem, że chciałaby Pani w jakiś sposób usprawiedliwić moje zachowanie. Znaleźć jakikolwiek punkt oparcia, chociażby pustą butelkę po Ognistej. Ale niestety, byłem wtedy trzeźwy i doskonale zdawałem sobie sprawę ze swoich działań. Nikt mną nie kierował, nikt za mnie nie wyciągnął różdżki. Wie Pani czym jest zimna furia? Zawsze mi się podobało to określenie, brzmi tak... literacko! Zimna furia, zimna furia, zimna furia... Nawet teraz rozsmakowuję się w tym pojęciu, chociaż czuję wyłącznie spokój. Wczoraj było całkiem inaczej, dokładnie pamiętam przyjemny chłód rozlewający się po klatce piersiowej i pewność, całkowitą pewność, że postępuję dobrze. Nie, "dobrze", to może nie najlepsze słowo. Po prostu miałem wrażenie, że tak MUSI być, że to odpowiedni element układanki. Kawałek nieba ze szczytem. To nie było szaleństwo, szaleniec nie panuje nad swoimi myślami. Ja natomiast po raz pierwszy w życiu nie miałem wątpliwości. Żadnych. Może mnie Pani nazwać mordercą, ale nigdy szaleńcem! Zabiłbym go, gdyby nie Syriusz. Wie Pani o tym równie dobrze, jak ja. Chciałem go zabić i to nie są puste słowa. On nie tylko obraził mojego ojca, nie tylko uderzył Bellę, ale zburzył idealny obraz świata, który miałem w głowie. Widziałem, jak znęca się nad Peterem, widziałem tę cyniczną maskę, którą przybierał. Chciałem mu ją zedrzeć, zdrapać, rozszarpać na kawałki!
Ha, może to i instynkt wilkołaka, a może i zwykłe, ludzkie okrucieństwo. Nie wiem. Nie umiem sobie odpowiedzieć na to pytanie.
Nie piszę tego listu po to, żeby się usprawiedliwiać. Wręcz przeciwnie, chciałem prosić, żeby mnie Pani NIE broniła. Nawet przed sobą. Może to naiwne, ale chcę stanąć przed komisją pewien swojej siły i dlatego nikt nie może robić ze mnie ofiary, którą przecież nie jestem.
Malfoy mi tego nie daruje. Nawet dyrektor nie zdoła przekonać jego rodziny, żeby nie wnosiła przeciwko mnie oskarżenia i najprawdopodobniej wyrzucą mnie z Hogwartu. Zdaję sobie z tego sprawę.
Mimo to jednak - nie żałuję tego, co zrobiłem. Gdybym mógł cofnąć się w czasie, postąpiłbym dokładnie tak samo.

Z poważaniem:
Remus Lupin




10 kwietnia


Niekiedy przyglądam się sobie z boku, jakbym nie był aktorem, ale zwyczajnym widzem, który wydał ciężkie pieniądze, żeby chociaż na chwilę oderwać się od rzeczywistości. Czas przepływa wtedy gdzieś między palcami i zostaje tylko niewyraźny wizerunek człowieka, który jest dla mnie obcy, a jednocześnie przerażająco znajomy. W takich chwilach dźwięki przestają istnieć, za to barwy nabierają niespotykanej intensywności. Wszystko pulsuje, cały świat zwija się i rozwija w rytm uderzeń serca. Głuche dudnienie na chwilę tłumi mój oddech, ale nie jest to bynajmniej przykre uczucie! Wręcz przeciwnie, wtedy czuję się tak, jakbym nagle znalazł się Po Drugiej Stronie. Inna czasoprzestrzeń, Głębsze Widzenie, wszechogarniające poczucie nieważkości.

Niestety, takie chwile nie trwają zbyt długo. Zazwyczaj pada wtedy pytanie w stylu: "Remus, czy ty mnie w ogóle słuchasz?" i czar pryska. Świat wraca do normalnego stanu a ja - chcąc, czy nie chcąc - razem z nim.
Nie umiałbym przecież wytłumaczyć swojemu rozmówcy, że... no właśnie, nawet sobie nie potrafię tego wszystkiego sensownie wytłumaczyć. Słowa ograniczają, czasami milczenie bywa wymowniejsze i zawiera w sobie więcej treści.

Ostatni miesiąc zmienił mnie bardzo. Coś we mnie umarło, ale chyba pojawiło się też coś nowego. Nie umiem jeszcze powiedzieć co - stoję teraz na rozstaju dróg i zastanawiam się, w którą stronę powinienem się udać. Byłem o krok od paskudnej, kamienistej ścieżki pełnej zimnych, wciąż migocących światełek, ale całe szczęście Syriuszowi udało się mnie zatrzymać. Nie umiem mu podziękować, jeszcze nie jestem na to gotowy. W każdym razie coś nade mną czuwało i nie pozwoliło mi popełnić potwornego błędu. Błędu, którego nie mógłbym już naprawić.
- Powiedz mi, Lupin, czy ty naprawdę... - profesor McGonagall patrzyła na mnie tak, jakby zobaczyła mnie po raz pierwszy w życiu. Wiedziałem dobrze, że mój list zrobił na niej ogromne wrażenie i prawie było mi jej żal. Kotłowanina myśli, wojny podjazdowe sprzecznych odczuć... gorszego piekła nie umiem sobie wyobrazić. W mojej sytuacji nie mogłem jednak zasłonić się wygodnym fałszem, musiałem postawić na szczerość, bo to była moja ostatnia deska ratunku. As w rękawie.
- Naprawdę, pani profesor. Rzuciłem w niewybaczalnym celu niewybaczalne zaklęcie. Nie wiem, czy by zadziałało, ale podejrzewam, że...
Znowu brak słów. Nawet McGonagall nie zrozumiałaby czym jest Głębsze Widzenie, tłumaczenia nie miały sensu.
- Brzoza uschła - dodałem, żeby sprawa była jasna i przejrzysta. - Brzoza, w którą uderzyło zaklęcie, uschła. Przecież pani o tym wie. Ja... ja naprawdę jestem mordercą.
Modliłem się, żeby nie zaprzeczyła. Sam nie wiem dlaczego. Tak, to etycznie podejrzane, wręcz obrzydliwe, ale modliłem się, żeby mi przyznała rację. Jednocześnie wiedziałem, że nie może tego zrobić, bo zaprzeczyłaby sama sobie. Pozbawiona wewnętrznej podpory traciła grunt pod nogami.
- Lupin, to była bezmyślność. Po prostu bezmyślność. Głupota - naprawdę w to wierzyła! Dopiero teraz, po tych kilku tygodniach jestem jej za to wdzięczny. Wtedy rządziła mną tylko nienawiść i chyba nie umiałem tego ukryć.

Dość, rozdrapywanie ran nie jest chyba najlepszym pomysłem. Trzeba zatrzasnąć przeszłość i zacząć od nowa. Tak mniej więcej powiedział sędzia, który mnie uniewinnił. UNIEWINNIŁ! Dumbledore był poważny, ja też nie umiałem się cieszyć. Ojciec Malfoya natomiast nie ukrywał wściekłości. Coś mi się wydaje, że pewnego pięknego wieczoru jakiś nieznajomy typ skończy ze mną w ciemnej uliczce. I taki będzie smętny koniec Remusa Lupina.

Atmosfera nadal jest gęsta, duszę się w niej. Mania szczerości mi przeszła, teraz dla odmiany uciekam w samotność. Znowu, cóż za ironia losu! Proszę państwa, powtórka z rozrywki, cofamy się do punktu wyjścia. Najpierw zwyczajnie mnie ignorowano, a teraz po prostu wzbudzam strach. Jestem sennym koszmarem płaczliwych pierwszoroczniaków.
Nawet moi przyjaciele nie bardzo wiedzą jak się do mnie odnosić - topią się w sztuczności i iluzji. Syriusz nie patrzy mi w oczy a śmieje się tak, jakby miał za moment zniknąć w spienionych odmętach. Ha, cóż za określenie! Brawo Remus, budzi się w tobie poeta. Poeta przeklęty.

A ona nosi całkiem nieregulaminową sukienkę w kwiatki i usiłuje się nauczyć gwizdania na palcach. Patrzy mi prosto w twarz i nie widzę strachu, tylko czystą ciekawość.
Powiedz wreszcie kim ty jesteś, u diabła - pyta, chociaż nie mówi ani słowa.
Nie.
Ale przynajmniej obiecaj, że będziesz się starał.
To mogę, mogę obiecać. Ale czy na pewno tego chcesz?
Przecież wiesz.
Wiem
I tego trzymać się trzeba.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Sob 19:57, 24 Lis 2007    Temat postu:

17 kwietnia


Człowieku, puchu marny! Listku nadgryziony przez ognioplującą krewetkę! Czyrakobulwo rozgnieciona obcasem wszechwładnej Wiedzy! Koszmarze senny hipogryfa! Ty wszak wielki jesteś, a taki przy tym mały, że sam już nie wiem, czy sławić cię ma pieśń moja, czy też skazać na wieczne męki w czeluściach Hadesu. Mówią, że i Hades przytuliskiem jest miłym, gdy na Ziemi szaleje zimowa zawieja, a ręce zamarzają w rękawiczkach. To nic, że kwiecień! Nie bacz na szczegóły, miły mój Czytelniku, tylko weź pod osąd intencje moje czyste!
Zatrzymaj się, pióro, oni nie wiedzą co czynią!

Faktycznie, dosyć tego dobrego, Wielce Szanowny Panie Lupin. Niech pan natychmiast zejdzie z tego drzewa i wraca do zamku - sterta zaniedbanych prac domowych nie zwykła znikać samoistnie. Tu nie pomoże peleryna-niewidka, tu trzeba wysiłku intelektualnego! Intelektualnego, dobrze pan usłyszał! Niech pan się nie zasłania wybiórczą głuchotą i własnym pomieszanym życiem wewnętrznym, bo i tak panu nie uwierzę. Ja jestem nieprzekupnym, schizofrenicznym "ja" i jak będę musiał, to dam w zęby aż kanarek zawyje w Singapurze. Dlaczego w Singapurze? A dlaczego by nie, myśli pan, że tam nie hodują kanarków?
Co?
Jeszcze troszeczkę?
Oj nie, mój drogi. Nie ze mną te numery. Bujanie w obłokach nikomu na dobre nie wyszło i wie pan o tym równie dobrze, jak ja. A może nawet lepiej. Dlatego czas wracać, zimnem powiewa. Niedługo zrobi się ciemno jak w piramidzie Cheopsa i bardzo, ale to bardzo nieprzyjemnie. Naprawdę ma pan ochotę na bliskie spotkanie z upiorzycami z Zakazanego Lasu? Ja rozumiem, krew nie woda, ale... No! Nareszcie dostrzegam magiczny błysk zrozumienia! Czyżbym utrafił w czuły punkt?
Zamykamy dziennik, panie Lupin. Ale już!

Schizofrenia, schizofrenią, ale chyba rzeczywiście powinienem wracać. Swoją drogą, ciekaw jestem bardzo, czy opowieści o upiorzycach to prawda, czy też bajka wyssana z palca. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby rzeczywiście istniały...

Dzisiejszy dzień przypominał oksymoron podniesiony do kwadratu i podkreślony grubą, czerwoną linią. Oczywiście nie powinienem czytać siedemnastowiecznej poezji, a już na pewno nie powinienem wdawać się w dysputy z Danielem O'Neilem! Cóż jednak, człowiek błędnym rycerzem jest. Gorzej, gdy los mu odbierze wszystkie wiatraki i zostawi na środku pola bez konia i bez złudzeń. Niekoniecznie w tej kolejności.
Tak się właśnie czułem, jak rycerz bez wiatraków, i nie miałem pomysłu co ze sobą zrobić. Oczywiście, zawsze mogłem rzucić się w wir naukowej pracy, ale... do tego potrzeba nie tylko desperacji krańcowej, ale i szczypty dobrej woli. Dobra wola, w moim przypadku, to produkt deficytowy. Niestety. Dlatego skończyło się na tomiku wierszy i nieodpowiednim towarzystwie.
- Zbieram ekipę samobójców - oświadczył Dan na samym wstępie. Rzuciłem mu pytające spojrzenie. - Zakładam grupę literacką i nie mów "nie", bo potraktuje cię zaklęciem plątonogim tak, że do jutra się nie pozbierasz!
Nie powiedziałem "nie".
Nie powiedziałem też "tak".
W ogóle nic nie powiedziałem.
Teraz siedzę na drzewie, mam wyrzuty sumienia i ciężkiego kaca moralnego. Na dodatek moje schizofreniczne "ja" nie daje mi spokoju, a co gorsza - powoli zaczynam się z nim zgadzać. Nie wiem co mam myśleć o propozycji Dana. Zawsze chciałem działać, w jakikolwiek sposób, ale z drugiej strony... nie można przecież pogodzić roli działacza z rolą biernego obserwatora! I w tym cały kłopot.

Do kroćset, Remus! Przecież ty przestałeś być biernym obserwatorem z chwilą, gdy sięgnąłeś po różdżkę wtedy, na Błoniach! Nie można wejść drugi raz do tej samej rzeki!

Nie można. Pewnie nie można...

Lutnia zamilkła, śpiewać już więcej nie zdoła. Poeta chwyciwszy Muzę za skraj sukienki poszybował na Parnas. Czy uda mu się przetrwać w nowym środowisku?
Ironia - A wyrażające x chce przekazać nie-x.
Przykro mi, panie Lupin. Nie ma innej odpowiedzi na pańskie pytanie.


6 maja


- Marzyłem kiedyś o karierze pirata - powiedział nagle Syriusz, gdy po wieczornej przechadzce zmierzaliśmy już w kierunku zamku. Zaintrygował mnie ton jego głosu, w którym nie dźwięczało rozbawienie, ale czysta zaduma.
Nie skomentowałem. Bałem się, że niepotrzebnym słowem spłoszę ulotną mgiełkę nastroju.
Syriusz uśmiechnął się lekko, po czym wskoczył na murek okalający kwiatową rabatkę. Zrobił kilka kroków i przystanął wpatrując się w dal, tak, jakby spodziewał się, że za moment ukażą mu się kontury tajemniczej Wyspy Skarbów.
- Kapitan Syriusz Black - odezwał się znowu, porzucając na chwilę obserwację horyzontu. - Nie sądzisz, że brzmi to całkiem nieźle? Kapitan Black... Remus, czy ty też uciekałeś na wymyślony okręt, gdy świat rzeczywisty stawał się nie do zniesienia?
- Nie. W moim przypadku to nie był okręt - odparłem przysiadając na murawie. Z tej perspektywy Syriusz stojący na murze wydał mi się niewiarygodnie wysoki. - Nie byłem tak wymagający jak ty. Wymarzyłem sobie strych, taki ze skrzypiącą podłogą. Wiele godzin poświęciłem, żeby go wypełnić przeróżnymi przedmiotami i nigdy nie mogłem dojść ze sobą do porozumienia w kwestii tego gdzie co powinno stać. Wyobraź sobie - ręcznie robione dywany, takie ze skrawków wełny. Do tego bujany fotel, biblioteczka pełna książek, półka z kubkami i stara maszyna do pisania stojąca na drewnianym stole. Całe ściany w malowidłach i... muzyka. Mój Parnas nie mógłby się obyć bez muzyki.
- Parnas - powtórzył Syriusz, jakby chciał sobie to słowo wygrawerować w myślach. - Całkiem możliwe, że stworzysz takie miejsce. Pasuje do ciebie. Ze mną jest gorzej, nie ma już przecież prawdziwych piratów.

Przestałem panować nad wyobraźnią. Błonia Hogwartu zniknęły, rozszumiał się ocean. Wyraźnie zobaczyłem klasyczny żaglowiec zmagający się z wodnym żywiołem. Niebo przesłoniła czarna flaga z czaszką i skrzyżowanymi piszczelami.
Syriusz - pirat, nareszcie wolny i szczęśliwy, stał tuż przy sterze z lunetą w dłoni. Uświadomiłem sobie z całą wyrazistością, że tego mu zawsze w życiu brakowało. Swobody, nieskrępowania. Zamykany w ciasnej klatce reguł i konwencji cierpiał straszliwie i przypominał nieszczęsnego albatrosa z wiersza Baudelaire'a. Zrobiło mi się dziwnie smutno, bo nie potrafiłem sobie wyobrazić przyszłości. Jego przyszłości. Ludzie pokroju Syriusza, w których płonął wieczny ogień, nigdy nie kończyli zbyt dobrze. Rozbłyskiwali na podobieństwo pięknej iskry, która uciekła z kominka, po to tylko, żeby chwilę potem zgasnąć na wieki wieków...

Syriusz, jakby odczytując mój niepokój, zeskoczył z podwyższenia i nie rozmawiając już więcej pobiegliśmy do zamku. Okręt zniknął, mój przyjaciel wrócił na stały ląd. Ja natomiast, świadek tej niemal mistycznej przemiany, nadal nie mogę odnaleźć spokoju. Dziwne, bardzo dziwne uczucie. Nie mogę spać, mam też problemy z poprawnym skleceniem tych kilku słów, które powinny się znaleźć przy dzisiejszej dacie. Myśli pędzą jak oszalałe i rozbijają się o ścianę, która kryje wszystkie odpowiedzi. Może kiedyś uda mi się ją pokonać albo ominąć... Nie wiem, nie jestem przecież wizjonerem i nie traktuję magii jak encyklopedii. Magia nie służy do naprawiania kranów, to coś o wiele głębszego, trudnego do zdefiniowania. Syriusz też to podświadomie rozumie, chociaż nie potrafiłby zamienić w słowa swoich odczuć. Chciałbym mu pomóc, tylko nie mam pojęcia w jaki sposób mógłbym tego dokonać. Okręt piracki to nie problem. Gorzej z łańcuchami, które uniemożliwiają konkretne działanie. Nie tylko rodzina wiąże Syriusza, takie rozumienie rzeczy byłoby zbyt wąskie i... może trochę wulgarne? Najbardziej dręczy go jego własny charakter i bariery, które sobie przed laty postawił i których nadal nie może obalić. Syriusz gra w jednoosobowym teatrze cieni. A ja nie umiem walczyć z cieniami.

Ogień w kominku powoli wygasa - ewidentny znak, że powinienem wracać do łóżka.
Chciałbym... tak wiele! Tyle chciałbym osiągnąć, tyle zrobić dla siebie i innych! Dlaczego mapa-przewodniczka jest zatarta i poplamiona? Dlaczego tak trudno jest odnaleźć miejsce oznaczone krzyżykiem?
Iskra na dywanie. Oby Syriusz nie zniszczył sam siebie.


15 maja


Coś dziwnego wisi w powietrzu. Poza tym pachnie deszczem i za nic nie mogę się skupić na tłumaczeniu, które - jakie licho mnie podkusiło? - obiecałem przygotować na jutro. Owidiuszowska składnia poraża, mami, wchłania i... wypluwa. Przede wszystkim wypluwa. Dostaję od niej głupawki, a niekoniecznie mam dzisiaj ochotę na bliskie spotkanie ze skrajnym Wariactwem. Chociaż ono najwyraźniej marzy o spotkaniu ze mną.

Lubię zapach deszczu, lubię deszcz w całości i w kawałeczkach. Najchętniej wybiegłbym teraz na błonia i odtańczył taniec zwycięstwa. Zwycięstwa? A tak, wielki przegrany też od czasu do czasu powinien zachłysnąć się nadzieją!
W końcu to nic nie kosztuje, nie wymaga też przesadnego wysiłku. Nadzieja zawsze gdzieś tam jest i tylko czeka na odpowiednią chwilę, żeby zawrócić w głowie i zamienić zwykły deszcz w Ogrom. Sam nie wiem dlaczego, ale czuję, że dzisiaj jestem bliżej niż dalej. I to napawa mnie paraliżującym wręcz optymizmem.

Nie wiem... To znaczy udaję, że nie znam przyczyny. A może po prostu boję się, że źle odczytuję sygnały? Przecież nieczęsto zdarza się trafić do celu po kilku kieliszkach Ognistej i w gęstej mgle, która oblepia wszystko i panuje niepodzielnie nad zmysłami. Staram się, naprawdę się staram, ale... nil homini certum est. (1) Czyż nie, Owidiuszu, stary przyjacielu? Nigdy nie można być pewnym, że coś, co przypomina prawdę - faktycznie nią jest. A nie wiem, czy byłbym w stanie podnieść się po kolejnej pomyłce...

Stoję nad przepaścią, już się do tego prawie przyzwyczaiłem. Lata praktyki. Znam każdy kamień, umiem stawiać stopy tak, żeby nie runąć w dół. To bardzo krucha równowaga, łatwo można ją zburzyć. Ale tu nawet nie chodzi o mnie, sama przepaść wcale mnie nie przeraża! Przeraża mnie tylko to, że mógłbym kogoś pociągnąć za sobą. Nie mogę jej na to narażać. To tylko ten deszcz... i bardzo głupia, ślepa jak kret, nadzieja.
Nie jesteś potworem, nie jesteś potworem, nie jesteś potworem! Peter powtarzał mi to tak często, że w końcu przestałem go słyszeć.
- Masz budyń zamiast mózgu - skwitowałby zapewne Syriusz pukając się w czoło.
- Czy ty się zawsze musisz dręczyć? - dodałby Jim wzruszając ramionami.
Chyba muszę. To znaczy nie muszę, ale trudno mi w to uwierzyć. Za długo tkwiłem w błędnym kole, żeby teraz tak po prostu wysiąść i ruszyć w innym kierunku.

- Życie, panie tego, to jest wielki, apetyczny arbuz. Musisz się tylko zdecydować, który kawałek zamierzasz schrupać jako pierwszy. Ten miąższ... Remus, poczęstuj się! Na tiarę Szekspira, nie jesteśmy w żadnej, cholernej ciemnicy! To nie lochy, to RAJ!

Wiem, Dan. To też wiem, chociaż nie umiałbym tego przetłumaczyć tak jak ty. Ja rozumiem tylko łacinę, proza życia nie przychodzi mi z taką łatwością. Nie mam żadnego słownika, w którym mógłbym sprawdzić formy podstawowe. Tu nie ma reguł, tu są tylko płynne wskazówki, które wikłają wszystko jeszcze bardziej.
Życie jest jak arbuz, ale ja nie mam czym wykroić najsmaczniejszego kawałka. I to jest najzabawniejsze! Różdżka przy tym arbuzie jest jeno kawałkiem drewna, który na nic nie może się przydać.

Owidiuszu? Milczysz... no tak, to już nie twoja sprawa. Możesz tylko przyglądać się z góry, bądź z dantejskiego piekła tonącego w ciszy. Nic nie powiesz, mogę cię błagać w nieskończoność a ty i tak znajdziesz łatwą do przełknięcia wymówkę. To nie ty, to deszcz. Wszystko jest tylko deszczem.
Kocham?
To ma wystarczyć?
Mój kawałek arbuza?
Przecież ja nawet nie wiem, czy to wszystko jest prawdziwe. A może to kolejny cień we mgle? Jak mogę odpowiedzieć na pytania, skoro nie potrafię ich nawet zadać?
Jutro będzie lepiej, Owidiuszu. Finis coronat opus. (2)




(1)Dla człowieka nie ma nic pewnego
(2)Koniec wieńczy dzieło



30 czerwca


Niebo ogromne nade mną, a radość szaleńcza we mnie. Tak po prostu. Czasem niewiele potrzeba do szczęścia, wystarczy tylko dobrze się rozejrzeć. Szkoda tylko, że wcześniej nie potrafiłem dojść do takiego wniosku. Najwidoczniej jednak nie mogę chodzić na skróty i muszę wszystko odczuć na własnej skórze. Do najgłębszego włókienka. Do ostatniej kropli. Przedziwny ze mnie typ, który nie potrafi ślizgać się na powierzchni, tylko zawsze zapada się głębiej, aż po szyję.
I dziękuję za tę "przypadłość" każdego dnia, o każdej godzinie. Nawet wtedy, gdy przeklinam i myślę o arszeniku. Tysiąc razy bardziej wolę "być w" niż "być nad". Jasne, przez pół życia byłem obserwatorem, który ze strachu, czy może z czystej przekory unikał zaangażowania, ale jednocześnie trawa była dla mnie kwintesencją zieloności, a ballada - niemal fizycznym doznaniem. Często nie potrafię zrozumieć ludzi, z sobą włącznie, ale nigdy nie miałem problemów z czytaniem między wierszami. Moze powinienem zostać historykiem, albo poetą? Już widzę te ironiczne spojrzenia: "- Ach, drugi Lupin stracony. Ojciec malarz a syn gryzipiórek. Co to za rodzina?"

Zresztą źle mówię, nie można wszak ZOSTAĆ poetą, bo się nimi albo jest, albo nie. Innej ewentualności nie ma. Wprawdzie w osiemnastym wieku teoretycy twierdzili, że można się "nauczyć poezji", ale na moje, to nie poezja, a rzemieślnictwo. Przybijanie gwoździ słów i wieszanie pseudolirycznych półek na etniczne szpargały. Nie chcę być odtwórczy, nie chcę skończyć jako podrzędny wierszopis z denaturatem pod pachą. Umiem pisać, to fakt. Czasami myślę piórem, jestem jego naturalnym przedłużeniem. Ale kiedy indziej mam problemy ze sformułowaniem zdania oznajmującego nawet we własnym notatniku.
Historia? Lubię, i owszem, nawet bardzo. Tylko dla mnie historia jest pojęciem względnym, zdarza mi się na przykład mówić o Owidiuszu jak o dobrym znajomym. Trudno mi sobie uświadomić, że tego nie ma, że to czarna dziura, proch i skrawki dawności rozszarpywane przez kolejne pokolenia. A może tego W OGÓLE nie było? Może to tylko gorzki dowcip Sił Wyższych?
Nie mógłbym zawodowo zajmować się historią. Zyskałbym wprawdzie zawód, ale straciłbym pasję.

Koniec przedostatniego roku w Hogwarcie. Przedkoniec, można by powiedzieć. Dlatego tak sobie myślę o tym, co ze mną będzie, gdy już całkiem wybędę ze szkoły i z połataną walizką stanę na peronie. Nie umiem sobie tego wyobrazić, jeszcze nie. Pocieszam się, że na wszystko przyjdzie właściwa pora. Teraz jest teraz, słońce i ostatni przedwakacyjny dzień. Jutro o tej porze będę już w domu. Wampirycznie wgryzę się w prawdziwego pomidora, który nie przypomina tych sztucznych, zimowych. A potem pójdę napawać się londyńskością Londynu. Będę chodził czując pod podeszwami butów znajome ulice. Popatrzę na ludzi, na wystawy, paleta barw uderzy mi do głowy lepiej niż czerwone wino! Pokręcę się w kółko, a w pewnym momencie puszczę się biegiem i spróbuję prześcignąć wiatr. Znowu jakaś staruszka znacząco popuka się w czoło na mój widok. Śmieszne, ale zupełnie mi nie przeszkadza, że ludzie biorą mnie za wariata.

Kłóci się we mnie światło dzienne z nocnym. Ładny cytat, teraz tak jakoś przyszedł mi do głowy. W wierszu było coś jeszcze o gruszkach szaleństwa i to chyba najwłaściwsza odpowiedź na pytanie: dokąd wędrujesz, Remus?

Do takiego sadu, gdzieś na krańcu świata. Siedzieliśmy wczoraj nad jeziorem całą gromadą i dyskutowaliśmy o przyszłości. W przypływie pesymizmu oświadczyłem, że ja nie mam przyszłości i wtedy właśnie Syriusz zacytował ten wiersz. Nie wiem skąd go wytrzasnął, w końcu od zawsze twierdził, że poezji nie lubi i nie rozumie. Grałem coś na gitarze, jakiś dziwaczny kawałek, który zupełnie nie pasował do sytuacji. Gruszki szaleństwa, gruszki szaleństwa... powtarzałem w myślach jak mantrę. I wtedy sobie obiecałem, że nie dam się zapakować do koszyka. Wolę być nieapetyczną gruszką szaleństwa, niż jabłkiem skazanym na zagładę. Dziwny, ale swój dla siebie.

Cieszę się i śmieję sam do siebie.
Wakacje? I owszem, wakacje. Wieczny odpoczynek od schematów. Hymn zwycięstwa człowieka nad człowiekiem.
Mam nadzieję, że nie zapłacę za indywidualizm zbyt wygórowanej ceny. W końcu od czego są promocje?


3 sierpnia

Do Petera


(...) Dookoła tylko mgła, bardzo gęsta i lepka. Utrudnia mi oddychanie, stępia wzrok i karmi pustką. Pytasz jak jest, więc odpowiadam - mgliście, Peter, bardzo mgliście. Fizycznie wszystko ze mną w porządku, nigdy chyba nie byłem tak przebrzydle zdrowy i sprawny! Wiem, powinienem się cieszyć, znaleźć sobie jakieś sensowne zajęcie i pokonać paraliżujące myśli. Problem w tym, że nie mogę. Już dawno temu straciłem nad nimi kontrolę. Krążą w moich żyłach, nawet w tej chwili czuję chłód, chociaż siedzę na nagrzanym słońcem parapecie. Peter, powiedz, dlaczego te czasy, dlaczego ja żyję właśnie TERAZ? Ironia losu? Przecież nie pasuję ani do tych ulic, ani do ludzi, którzy się po nich przemieszczają. Jeden ruch wskazówek zegara i może znalazłbym się we właściwym miejscu, moim, jedynym, prawdziwym! Jasne, złudne nadzieje, doskonale o tym wiem. Prawda jest taka, że nigdzie nie czułbym się dobrze, w żadnej epoce. Jestem niedopasowany jak połamany klocek, jak zbyt krótki szczebel drabiny, jak...
Nie martw się, nic sobie nie zrobię, przecież wiesz, że jestem zbyt wielkim tchórzem. Remus Lupin - tchórz i paranoik, wstęp: dwa knuty, frytki z majonezem gratis! Oferta ważna do końca sierpnia, kto z państwa się skusi?
Sam w tłumie, to takie banalne. Gdybym miał możliwość, rzuciłbym w siebie zgniłym owocem - jestem najgorszym aktorem, jakiego świat widział. I teraz to już naprawdę tkwię poniżej poziomu. Głębiej jest już tylko wielkie nic. (...)

Do Syriusza


(...) Wolałbym jeszcze przez jakiś czas nie wypełzać ze swojej skorupy i w spokoju sobie wszystko przemyśleć. Powiesz pewnie, że moje rozmyślania i tak do niczego nie prowadzą, a tylko robią ze mnie dekadenta, który nie potrafi wziąć się w garść. Szczera prawda, złote słowa, deser lodowy z rodzynkami! Wiem, że masz rację, ale nie mogę nie dostrzegać i swojej. Daj mi jeszcze tydzień, siedem mglistych dni. Potem będziesz mógł robić z moją skrzywioną psychiką co tylko ci się spodoba. Ale nie obiecuj sobie zbyt wiele, ja nie jestem łatwym pacjentem. (...)


Do Jima


(...) W takim razie nie mam już pomysłów, no, może poza jednym jedynym. Pomysłem-sztyletem, pomysłem-szybkim biegiem z wyjątkowo stromej górki. Powiedz jej wprost, że kochasz. Bo kochasz, prawda? Jeżeli tak, to nie masz innego wyjścia, wszystkie inne opcje, to tylko marny substytut. Nie oszukuj się, głupie żarty przestały Ci wystarczać. Szukasz już czegoś innego a ja nie mogę ci pomóc. Sam sobie ze sobą nie radzę, naprawdę chciałbyś mieć za pośrednika wilkołaka o rozstroju nerwowym? Oj nie, chyba nie. Ja mogę tylko trzymać kciuki i czekać na świeże wiadomości. (...)


Do Niej


(...) A wiesz, trochę się już chyba uspokoiłem. Staram się nie sypać soli w rany, więcej piszę i włóczę się po bezdrożach. Wyjazd na wieś dobrze mi zrobił, zaproszenie ciotki dosłownie spadło z nieba. Tutaj czas płynie całkiem inaczej, dużo wolniej niż w Londynie. Spijam kolejne minuty - smakują nalewką wiśniową, pachną drewnem i sianem. Wieczorem najchętniej przesiaduję w kuchni, przepadam za tym pomieszczeniem! Zegar tyka, czajnik gwiżdże, a za oknem cykają świerszcze. Jest mi wtedy dobrze, aczkolwiek trochę nierealnie. Nadal brakuje mi prawdziwości, chociaż sam już nie wiem czym ona tak naprawdę miałaby być. Może czyimś śmiechem? Warkoczem? Dłonią pieszczotliwie obejmującą kubek z herbatą? Tak, moja Nimfo Poezji, chyba po prostu brakuje mi Ciebie. Do kroćset, sentymentalizm gęstnieje, niedługo będziesz go mogła kroić nożem! Ale nie miej mi tego za złe, nawet sentymentalizm bywa niekiedy przydatny. Szczególnie wtedy, gdy tak misternie doprawia bladą materię słów. (...)
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Sob 20:28, 24 Lis 2007    Temat postu:

10 września


Moje zdumienie sięgnęło szczytu i aktualnie szybuje gdzieś w przestrzeni kosmicznej. Dzisiejsze spotkanie uświadomiło mi, że w starym przysłowiu: "człowiek uczy się przez całe życie" tkwi jednak ziarno prawdy. Zaryzykowałbym nawet teorię, że tych ziaren bywa niekiedy dużo więcej...

Lupin, gorąca głowo, uspokój się wreszcie! Trzy głębokie wdechy, o tak. Zaraz lepiej.
Ponoć dużo rozumiem. Ponoć jestem niezależny i w kaszę sobie dmuchać nie daję. Ponoć budzę szacunek. Nie za dużo tych superlatywów? Ach, byłbym zapomniał! Oprócz tego szczodra natura obdarowała mnie niebywałą lekkością pióra i dystyngowaną ironią. Dystyngowaną! Chyba zaraz zamienię się w skarabeusza i zniknę w podziemiach piramidy! Albo po prostu, jak na medyczną ciekawostkę przystało, umrę na zaawansowane zdziwienie połączone z szokiem osobowościowym. Nie mam wyjścia, muszę zacząć od początku, bo historia godna jest uwiecznienia, chociażby tylko w pogniecionym notatniku niespełnionego artysty!

Trzy godziny temu, czyli między eliksirami a transmutacją, wędrowałem sobie niefrasobliwie po lochach i przygotowywałem w myślach przemowę na wieczorne spotkanie klubu literackiego. Początek roku wyzwolił we mnie pokłady energii i na moment zapomniałem o swojej niechęci do działania. Wprawdzie nasza tajna gazetka (o wielce mówiącej nazwie "Enigma") przed wakacjami miała całkiem udany debiut i trzy numery przefrunęły na skrzydłach sławy przez cały Hogwart, to jednak - nie ukrywajmy - wymagała wielu istotnych poprawek. Nic dziwnego, że od pierwszego września nie mogłem myśleć o niczym innym i wpadłem w istny wir twórczej pracy. Prawdę mówiąc, osobom przebywającym na innym poziomie zaangażowania, trudno się było ze mną dogadać. Nawet Syriusz przestał w końcu namawiać mnie na nocne wypady po Ognistą. Własne myśli odurzały mnie znacznie skuteczniej.

Wróćmy jednak do mojej podziemnej marszruty, która na skutek dziwacznej rozmowy zmieniła się w jazdę narowistą kolejką górską.
- Remus, poczekaj chwilę - stanowczy głos wybudził mnie z marzeń. Przystanąłem nieco oszołomiony. Dopiero po kilku przydługich sekundach zorientowałem się z kim mam wątpliwą przyjemność. Iście szpiegowska podejrzliwość błyskawicznie zajęła miejsce spłoszonej Weny Twórczej.

Z bratem Syriusza rozmawiałem w życiu może ze dwa razy. Jeżeli rozmową można nazwać ociekającą cynizmem wymianę poglądów na temat ludzi niemagicznych i efektowny pojedynek zakończony szlabanem u profesor McGonagall. Nie ufałem Regulusowi, ale z drugiej strony ciekawił mnie, tak samo, jak jego kuzynka. Wyczuwałem podskórnie, że powłoczka nienawiści, w którą się zawijał, jest cienka i szew może puścić w każdej chwili. Charakterologicznie nie przypominał Syriusza, chociaż z wyglądu byli do siebie bardzo podobni. Regulus, a przynajmniej ta ciepła iskierka, która powinna rozświetlać każdego człowieka, zwijał się w mały, nastroszony kłębuszek. Obrastały go niewidoczne kolce hodowane i pielęgnowane od lat. Nie miałem pojęcia jaki człowiek może się pod nimi ukrywać.
- Tak? - zmrużyłem oczy odruchowo wkładając ręce do kieszeni. Chyba podświadomie czekałem na atak.
- Mam sprawę, możemy chwilę pogadać? - w jego głosie nie było wyzwania. Wręcz przeciwnie, usłyszałem niepewność.
Skinąłem głową. Byłem coraz bardziej zdziwiony i chyba nie potrafiłem tego ukryć.
Gdy odeszliśmy nieco w bok wyjął plik kartek i wcisnął mi do ręki. Potem odsunął się, jakby moje towarzystwo pozbawiało go tlenu.
- Bella powiedziała, że zrozumiesz - mruknął. - Poza tym ja już naprawdę nie mam siły tego ukrywać.
Wiersze. Strony zapisane ostrym, nieładnym pismem...
- Od kiedy piszesz? - spojrzałem na niego badawczo.
Nie odpowiedział od razu. Widać uważał, że to wstydliwa pasja.
- Wydaje mi się, że od zawsze...
Dopiero w tamtej chwili zrozumiałem, że faktycznie, w tej mrocznej aurze, która go otaczała, zawsze tkwiło coś z poezji. Groźnej i wyniszczającej.
- To nie jest lekka rzecz, nie w twoim stylu - dodał po chwili. - Ale może uda ci się przetrawić.
Obiecałem, że przeczytam i powiem co myślę o jego utworach.
- Bo ty mimo wszystko jesteś kimś - stwierdził na pożegnanie, dodając coś jeszcze o dystyngowanej ironii i technikach walki. Potem zniknął na schodach a ja jeszcze przez dłuższą chwilę nie mogłem ruszyć się z miejsca.

Nie umiałem się powstrzymać, tuż po transmutacji przejrzałem te wiersze i mimo upału poczułem mróz rozlewający się po całym ciele. Bo to wołanie o pomoc. Bardzo sprawnie wyartykułowane wołanie skazańca uwięzionego w czeluściach piekielnych.


30 września



E tu Brute contra me? Nie, Syriuszu, tego nie można rozpatrywać w takich kategoriach. Zresztą wcale nie czuję się winny, a Brutus jest jednym z ciekawszych bohaterów historii starożytnej. Chciałeś mnie obrazić, wiem o tym. Ale Brutus przecież bronił demokracji i zrobił to, co zrobić musiał. Możesz to nazwać jak chcesz - zdradą, bohaterstwem albo przeznaczeniem. Nie będę się kłócił. Faktem jest jednak, że po okresie jednowładztwa zawsze następuje społeczne buum i nawet Ty - Gryfon, który nie dostrzega odcieni szarości - musi się z tym pogodzić. Nie wszystko jest takie proste jak sądzisz, nie wszystko jest czarne albo białe. I całe szczęście. W przeciwnym razie świat byłby straszliwie monotonny.

Gdy wpadłem na pomysł napisania tego listu, byłem wściekły. Chciałem tę wściekłość zamienić w strzałę i wystrzelić w twoim kierunku. Teraz jednak pierwsza złość mi przeszła i mogę w miarę logicznie przedstawić swój punkt widzenia, którego nawet nie spróbowałeś zrozumieć gdy rozmawialiśmy w cztery oczy. Ja jestem wolnym człowiekiem, Syriuszu. Od innych ludzi różnie się jednak tym, że ta wolność jest dla mnie podstawową wartością i dlatego tak ostro reaguję na każdą próbę jej ograniczenia. Jesteśmy przyjaciółmi, to fakt. Doskonale wiem ile Wam zawdzięczam i bynajmniej nie zamierzam się tego wypierać. Ale to nie upoważnia Cię do dyktowania mi warunków, do mówienia co mogę, a czego nie. Nie chodzi o Twoje zdanie, bo masz do niego prawo, ale o dyktatorski ton, na który ja nie zamierzam się godzić. Jestem bezwzględnym demokratą, lubię, jak traktuje się mnie jak partnera do rozmowy, a nie podrzędnego wykonawcę rozkazów. Nie będę Twoim giermkiem, już Ci to kiedyś zresztą powiedziałem. Po prostu nie nadaję się do tej roli.

Stwierdziłeś, że jestem zdrajcą, bo wciągnąłem Twojego brata do klubu literackiego. W interesujący sposób pojmujesz zdradę, wiesz? A tym czasem świat wcale nie kręci się wokół Ciebie, o czym zdajesz się zapominać. Sprawa z Regulusem, to nie był sadystyczny cios wymierzony w Twoje ego, nie myślałem o tym w ten sposób. Zresztą od początku działałem zupełnie jawnie! Wiele osób widziało jak rozmawiam z Regulusem i nikt na to nie zwrócił specjalnej uwagi. Bo czemu by miał zwrócić? Hogwart jest sporą uczelnią, nie można się zamknąć w ciasnej klatce prehistorycznych uprzedzeń tylko dlatego, że istnieje podział na Domy. Wiesz, wydaje mi się, że jeżeli Gryfonom zabraknie wrogów na "S", to znajdą sobie innych. Albo po prostu sami siebie zatrują podejrzliwością.

Nie wnikam w Twoje relacje z Regulusem i nie zamierzam na siłę ratować więzi, których tak naprawdę nigdy między Wami nie było. Nie mieszajcie mnie w swoje sprawy, mam tego zwyczajnie dosyć. Jesteś moim przyjacielem, Regulus natomiast towarzyszem w sztuce i według mnie jedno drugiemu nie przeszkadza. Mam nadzieję, że jak sobie wszystko raz jeszcze na spokojnie przemyślisz, to dojdziesz do tego samego wniosku.

R. Lupin



31 października


Najchętniej wcale nie ruszałbym się dzisiaj z pokoju wspólnego. Zawinięty w kocyk poezji siedziałbym nad wierszami Rimbauda i byłbym naprawdę zadowolony z tej przykominkowej samotności. Nie mam nastroju do hucznej zabawy, dyniowych pasztecików i dzikich tańców. Duch Jesiennego Bluesa siedzi mi na ramieniu i splata słowa w łańcuchy jesiennych liści. Wszystkie kształty są rozmyte, mgła zamyślenia wypełza z najmniejszych zakamarków! Nawet rozbawieni pierwszoroczniacy rozpływają się w przytulnym nieistnieniu.

Wyłączam się. Takie małe "pstryk" i zostaje tylko to, co najważniejsze - jesień. Ale nie taka od chandry i przelotnego kataru, tylko ta pełnokrwista, przygrywająca na fortepianie w jakiejś zadymionej spelunce. Włosy w nieładzie, twarz ukryta w cieniu... Postać żyjąca muzyką, tą energią spływającą z palców wprost na rozgrzaną klawiaturę. Nastrój z lekka filozoficzny i może trochę... tak, zdecydowanie dekadencki.

Jesień, to niekończący się wieczór i dłonie zaciśnięte na dzbanku pełnym grzanego wina. To rozmowy o niczym, które mimochodem przepoczwarzają się w egzystencjalne spory balansujące na linie abstrakcji. To czas rozciągnięty jak guma, w którym można zmieścić wszystkie opowieści. I spokój, wewnętrzne wyciszenie, które wbrew pozorom nie ma nic wspólnego ze zwykłym lenistwem.

Przerywanie tak doskonałej harmonii, to barbarzyństwo. Szast, prast i spłoszony nastrój umyka, a blues zmienia się w szaleńczą muzykę taneczną. Niełatwo potem wrócić do poprzedniego stanu, bo Duch Bluesa jest zjawiskiem wybitnie egoistycznym i konkurencji nie lubi. Zresztą uczta halloweenowa nie sprzyja wewnętrznej emigracji. Trzeba wypełznąć ze swojej bezpiecznej skorupki i otworzyć się na ludzi. A przynajmniej pozwolić im otworzyć się na siebie, co czasem bywa jeszcze trudniejsze.

Właściwie powinienem wziąć przykład z Jima i Syriusza i pognać na dół, do Wielkiej Sali. Tam jest serce wszystkiego, tam rozlewają nektar dobrego humoru i częstują ciastkami dowcipu. Wszechobecne dynie kołyszą się na sznurkach i szczerzę urojone kły. Miniaturowe szubieniczki z groteskowo uśmiechniętymi głowami... Ech, chyba jednak nie uda mi się dzisiaj uciec od dziwacznych skojarzeń i jesienności jako takiej. Nawet nie umiem udawać, że niebotycznie raduje mnie wizja słodkości przygotowanych na wieczorną biesiadę. Mam wrażenie, że nic nie jest prawdziwe, że to tylko sen złoty. Brunatny. Rudawy. Liściasty. A może wszystko istnieje, tylko ja... nie? Zimna dłoń - najprawdziwsza z prawdziwych na pierwszy rzut oka. A jednak niczego nie można być pewnym na tym najdziwniejszym ze wszystkich światów.

Pada? Wiatr usiłuje szyby okienne zaprosić do tańca. Duchy i upiory szaleją na błoniach, a drzewa zginają się w konwulsyjnych ukłonach. Przed kim klękają, komu obiecują posłuszeństwo? Nie wiem. Nikt nie wie. Nikt nie powinien wiedzieć. Pióro wymyka się z dłoni. Odszedł. On. Duch Jesiennego Bluesa. Kolejny zagubiony klucz do skrzyni pełnej skarbów.


22 grudnia


Okazuje się, że nawet bajkowość może zostać bezlitośnie spłukana. Władcy przychodzą i odchodzą - zupełnie jak śnieg, który jeszcze dzisiejszego ranka szczerzył do mnie zęby w powitalnym uśmiechu, nie zdając sobie sprawy, że plusowa temperatura wkrótce ostudzi jego monarchiczne zapały. A tak było pięknie! W naiwności swojej wielkiej i niezgłębionej sądziłem, że może do świąt śnieżna bajkowość utrzyma się na dotychczasowym stanowisku. Niestety, piękno i krótkotrwałość zwykle chodzą w parze, dzieląc się jedną, jedyną nartą. Drugą wszak bardzo łatwo zgubić w błocie - czego jak czego, ale błota na naszym padole nigdy nie brakowało...

Coś mi się wydaje, że po raz kolejny całkowicie zatraciłem się w metaforze, a właściwy kłębek myśli skorzystał z okazji i zniknął pod łóżkiem. Tak, to też była metafora. Popadam w "kręciołka" (pojęcie rodem z Syriuszowej spiżarni słownej) i niedługo nawet przenudne referaty z eliksirów zacznę pisać wierszem. Albo przynajmniej poetycką prozą. Ciekawe, naprawdę ciekaw jestem, czy któryś z szanownych poetów wieków dawnych byłby w stanie sklecić zgrabne wierszydło na temat sposobów zastosowania sproszkowanego serca traszki. Bo ja z takiego tematu mogę ulepić jeno dadaistyczny bełkot.

Wracając do śniegu... albo nie. Nie tak. W końcu nie siadłem nad kartką po to tylko, żeby użalać się nad jakimś zjawiskiem atmosferycznym. Cel siedzi na zupełnie innej gałęzi. I kracze ponaglająco.

Nowa świecka tradycja została zapoczątkowana bodajże cztery lata temu. Otóż - i owszem, panie Black, do pana piję - pewnego dnia opanowały mnie mordercze instynkta i zacząłem wymyślać akcję kryminału. Wtedy to pewien osobnik, z którym na nieszczęście muszę dzielić dormitorium, zaczął skakać na jednej nodze po całym pomieszczeniu i domagać się testamentu. Bo przecież nie ma dobrego kryminału bez testamicznego motywu nakręcającego całą intrygę. Tak mówił, a ja słuchałem i usiłowałem nie dostać oczopląsu. Potem posłusznie sięgnąłem po kartkę i napisałem. Testament. Mój. Dla wprawy. Od tego czasu rok w rok podsumowuję swój żywot marny i tak się składa, że akurat dzisiaj napadła mnie chęć postawienia kropki nad "i".

(metafory, metafory mnie pożerają!)

Chrząkać nie będę, bo daleko mi jeszcze do starego prawnika. Musiałbym zapuścić wąsy, a takiej krzywdy swojemu lustru wolałbym chwilowo nie robić. Dlatego nie będzie chrząkania, ani mowy kondolencyjnej. Agonię śniegu uczczę innym razem - być może pokuszę się nawet o jakieś dobitne epitafium.

Ja Remus Lupin, niecałkowicie zdrowy na ciele i na umyśle, trzeźwy w sposób niewystarczający, poważny odwrotnie i pomnożony przez zachwyt nad światem, ogłaszam niniejszym, że wolę swoją spisać mam potrzebę.
Majątku nieruchomego nie posiadam, poza wierzbą zasadzoną z przyczyn wyższych tymi oto palcyma odzianymi w gustowne, smoczoskórne rękawiczki. Drzewo to oddaję w chętne ramiona biedronek, które zaopiekują się nim lepiej niż niejeden ogrodnik. Mam też nadzieję, że gargulec ponury, dachu straszyciel, zerknie od czasu do czasu na to roślinne istnienie i odgoni złośliwe pioruny.
Wiersze moje, dzikie i nieokiełznane, zapędzam do klatki i oddaje Tobie, panie Black. Pilnuj ich, żeby ci palców nie odgryzły i nie udawaj więcej, że nie czytujesz poezji.
Opowiadania nasączone absurdem i spojone gorzałką wrzucam do Twojej torby, Jim. Niech Ci służą wierniej niż butelka bimbru pędzonego ukradkiem w nieużywanym lochu.
Wszystkie zapiski, notateczki i notatkownie niech zabierze Peter, bo tylko w ten sposób zawsze będę mógł mieć na niego oko (prawe, bo lewe wpatrzy się w jasny gzygzak na nieboskłonie).
Tej, która muzą mi była i umiała złapać za piętę, gdy odfruwać chciałem w przedziwne krainy, nie zapisuję nic. Gdy mnie potrzebować będzie, to niech piosenkę zanuci, a spłynę z deszczem i wsiąknę w ziemię pod jej stopami. Może zdążę wcześniej przebić szpadą kilka najbezczelniejszych smuteczków.
Błazeńskie berło zostawiam przyszłemu jakiemuś trefnisiowi, co mury Hogwartu w słowa zaczaruje. Niech wyssie z życia wszystkie soki i niech mu pestki w gardle nie staną.
Pomysły kolorowe, które mnie karmiły swoimi miody, niech i jemu służą dobrze, dowcipem ostrząc pióro.
Na koniec pozdrawiam wszystkie chmury, bo pisały mi baśnie nad głową, no i Ciebie, zamku stary, który mi opiekunem i nauczycielem byłeś.


Błoto zabłotniło świat jeszcze bardziej, a i mnie chyba kończyć wy... to znaczy wypada kończyć (no tak, była metafora, to teraz dla odmiany inwersja wplątała się we włosy). Poprzednioroczny testament niniejszym unieważniam - ten będzie królował przez rok następny. A potem, jeśli Siły Wyższe pozwolą, upadnie tak, jak pozostałe.

Walizka spakowana czeka niecierpliwie. W tym roku nie gonię własnych melancholii, nie bawię się w rewolucjonistę. Wracam tam, gdzie choinka, zapach piernika i dobrze znajome dłonie.
Wracam do domu.


koniec
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Sob 20:32, 24 Lis 2007    Temat postu:

ZAPISKI REMUSA, CZĘŚĆ II
(nigdy nie dokończona)
"Za zakrętem"




ps. Chociaż, moim zdaniem, można te skrawki traktować jako zamkniętą całość - przynajmniej ja (Hekate) tak je traktuję.


Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Sob 20:52, 24 Lis 2007, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Sob 20:51, 24 Lis 2007    Temat postu:

1.


Okazuje się, że od pisania nie można tak po prostu uciec. Jest jak nałóg, który zamiast zniknąć całkowicie pod wpływem terapii, zaszywa się w najgłębszych zakamarkach umysłu i po cichu planuje Wielki Powrót. Tak, zdecydowanie przypominam pisarskiego, czy może raczej, ukonkretniając, prozatorskiego alkoholika. Te ulotne skrawki wierszowe, które wręcz mimowolnie spływały z mojego pióra przez ostatnie miesiące, były jedynie marnym substytutem. Nic nie może zastąpić mięsistej materii prozo-tekstu, nic nie dorównuje temu przedziwnemu uczuciu, które nazywam "myśleniem stalówką". Muszę się poddać. I, szczerze mówiąc, robię to z ogromną ulgą.

Przyznaję, że bałem się sięgnąć po stary notatnik, a nie miałem dosyć siły, żeby założyć kolejny. Zresztą takie "ucieczkowe" postępowanie byłoby nieuczciwością i w głębi duszy od początku zdawałem sobie z tego sprawę. Nie można przecież rozpoczynać nowego etapu nie rozliczywszy się z poprzednim - problemy nie znikną same z siebie tylko dlatego, że zeszyt w zielonej okładce trafi do kosza na śmieci. Gdyby to było takie proste...!

Przemogłem się w końcu, ale to nie było pełne zwycięstwo. Jeszcze nie jestem w stanie wrócić do Siebie-Przed, dawne przemyślenia tańczą mi przed oczami i zlewają się w jakąś bezkształtną masę. Jestem Sobą-Po, stoję za wysokim murem i nie bardzo wiem co mam zrobić. W którą stronę pójść. Dobrze, że chociaż umiem sformułować własne wątpliwości, bo do wczoraj trwałem jeszcze w kompletnej, rozpaczliwej bezrefleksyjności. Miejmy nadzieję, że teraz będzie już tylko...
... lepiej?
Jakie to gorzkie. Przeraźliwe gorzkie.

Jestem emocjonalnym tchórzem. Małym, zwiniętym w kłębek tchórzyczkiem, który całą energię zużywa na stwarzanie iluzji bezpieczeństwa. Tak nie powinno być, wiem o tym, nie można do końca świata kłócić się z rzeczywistością. Ucieczka rodzi ucieczkę - klasyczne błędne koło! Muszę w końcu wziąć się w garść i wrócić do przeszłości. Paryż jest świetnym zagłuszaczem, ale tylko na pozór działa leczniczo. Tak naprawdę jeszcze bardziej odsuwa od kwestii, które i tak odpłynęły już zbyt daleko.

Piłem do upadłego. Przesadzałem z haszyszem. Nie raz budziłem się w obcych mieszkaniach nie pamiętając własnego nazwiska. Robiłem rzeczy, które powinny mnie przerażać, a wzbudzają tylko pusty śmiech. I co mi to dało? Co mi dała ucieczka w pseudomodernistyczny świat paryskiej new-cyganerii? Nic. Kompletnie nic. Chwilowy szał i długie, powolne dogorywanie osobowości. Tak dłużej być nie może. Tylko ja sobie zostałem, więc nie mogę się dłużej niszczyć. Skoro czas wielkich zmian jeszcze nie nastąpił, to trzeba zadowolić się metodą małych kroczków. Może jeszcze nie Londyn... niech chociaż wyjadę z Paryża i odetchnę świeższym powietrzem! Nie mam dużo pieniędzy, ale przecież nie mam też zbyt dużych potrzeb. Jak trzeba będzie, to na piechotę dojdę na koniec świata. Może tam znajdzie się ktoś, kto da mi w zęby i wrzaśnie, żebym wreszcie przestał zachowywać się jak skończony tchórz.
Stanowczo potrzebny mi lodowaty prysznic. I kubek kawy z dodatkiem silnej woli.
Kiedyś trzeba się wreszcie obudzić...


2.


Obawiam się, że nieuleczalny ze mnie idealista. Wydawałoby się, że ostatnie wydarzenia powinny skrócić o głowę tę niewdzięczną przypadłość, która przecież wielokrotnie dała mi się w przeszłości we znaki. A tymczasem dzieje się wręcz odwrotnie - głowa hydry odrosła i aktualnie miewa się całkiem nieźle. Powiedziałbym nawet, że jej siły witalne znacznie wzrosły i zaczynam się zastanawiać, czy to przypadkiem nie jakaś nowa odmiana tego samego "wirusa". Wprawdzie na poprzednią nie zdołałem się całkowicie uodpornić, ale byłem na jak najlepszej drodze! No a teraz, przez tę krwiożerczą mutację, znowu wracam do punktu wyjścia i patrzę na to, co mnie otacza, myśląc nie bez pewnej wyższości: nic nie szkodzi, gdzie indziej jest lepiej. Prawdziwiej. I na pewno już tam na mnie czekają z powitalnym kuflem grzanego wina. Trochę się pomęczę - ha, może to jakaś próba? - i wrócę do domu. Nie wolno mi w to wątpić.

Przyznaję, strasznie destrukcyjna koncepcja z tego "świata idei". Człowiek ignoruje zasadę carpe diem (bo po co wysysać wszystkie soki z czegoś, co jest tylko fantomem?) i pogrąża się w przyjemnych marzeniach o jakimś życiu, które kiedyś być może prowadził i do którego być może za jakiś czas powróci. W ten sposób sam przed sobą usprawiedliwia brak działania i dobrowolnie daje się oplątać pajęczynie własnych nadziei. To tak, jakby mucha z własnej woli wskakiwała w sieci pająka, prosząc go przy tym o jak najpowolniejszą śmierć. Czysty masochizm? Być może. Ale ja bym to raczej nazwał świadomą ucieczką od realności.

Wiem to wszystko. Zdaję sobie sprawę z tego, że wybieram najgorszą z możliwych ścieżek i naprawdę lepiej by mi na zdrowie wyszedł najzwyklejszy rozsądek. Ale to jest silniejsze ode mnie. Ten obrzydliwie-cudowny idealizm, te obrazy, które pojawiają się w mojej głowie, gdy tylko pozwolę sobie na swobodę myśli. Nawet w tej chwili fruwam gdzieś w innych czasoprzestrzeniach i zbieram różne barwy, żeby móc się nimi otulić jak kocem. Taki już jestem - zwykły kawał kraciastej, szorstkiej materii, nie wystarcza mi do szczęścia.

Chyba trochę poniosły mnie prądy autoanalizy. W pewnym stopniu czuję się jednak usprawiedliwiony, bo wieczór i zapach drewna zachęcają do takiego właśnie pisania i zrobiłbym sobie krzywdę, gdybym zaczął relacjonować dzisiejsze wydarzenia ze skrupulatnością niemieckiego kronikarza. Za oknem natężona paryskość Paryża, ciągłe szmery, nawoływania, klaksony. A na moim stryszku mruczando bezimiennego kota, który rozłożył się wygodnie na fotelu i od czasu do czasu błyska okiem w moim kierunku. To zdecydowanie niezwykły kot. Może nawet ze "świata idei"! Jego pobratymcy najczęściej unikają mojego towarzystwa, wyczuwając wilkołaczą aurę, która najwidoczniej ze mnie emanuje. Ludzie tego nie zauważają, ale koty... koty to całkiem inna historia. Głębszy poziom świadomości.

Bezimienny też wie, że jest we mnie coś nieludzkiego, ale nie reaguje ucieczką, tylko szczerym zainteresowaniem. Może to koci naukowiec? Patrzy tak, jakby mnie przeszywał na wylot i układał wyobrażenia w odpowiednich, katalogowych szufladkach. Naprawdę chciałbym wiedzieć, o czym myśli. I nie mogę się powstrzymać od hipotezy, że kiedyś z pewnością się dowiem. Gdzieś Tam.

dopisek:
Za tydzień wyjeżdżam. Tym razem ostatecznie i bez żadnych wykrętów.


3.


Paryski półświatek artystyczny, mimo tysięcy wad, które go pożerają od środka i skazują na połowiczne życie bez możliwości prawdziwego rozwoju, posiada też i zalety. Jedną z nich, dla mnie chyba najcenniejszą, jest całkowity brak barier między magicznymi, a niemagicznymi członkami tegoż środowiska. Wyjątkowo ciekawe zjawisko społeczne! Pamiętam, że bardzo się zdziwiłem, gdy znajomy malarz powiedział mi, że w Paryżu magia nie występuje nigdzie poza Cyganerią. Właściwie czarodziej, to tylko i wyłącznie artysta albo człowiek, który ma z artystami bliski kontakt. Nie jest to jednak jakaś zamknięta kasta, środowisko czaroparnasistów - każdy, kto ma talent i jest dostatecznie zdesperowany, może się przyłączyć. I nie musi w tym celu machać różdżką. Z tego co wiem, liczba magicznych i niemagicznych przedstawicieli Nowej Cyganerii (nazwa cokolwiek nietrafiona, ale posługują się nią sami zainteresowani, więc i ja dla wygody przejmuję to nazewnictwo) jest zbliżona. Dla urodzonego Londyńczyka nie ma nic dziwniejszego od knajpiarskich posiadówek, na których swobodnie i bez żadnych oporów "acciuje" się piwo tuż przed nosem kompana-mugola. A ów kompan przyjmuje to jak coś najnaturalniejszego w świecie.

Tak, to jest właśnie Paryż! Nie wiem jak wygląda w innych miastach i nie mam pojęcia jak na taki cyganeryjny liberalizm reaguje tutejsze ministerstwo, ale jedno jest pewne - bardzo trudno zadziwić Paryżanina. A jeszcze trudniej Paryżankę...

Piszę to wszystko nie dlatego, że to dla mnie jakaś nowość - w końcu jestem w Paryżu na tyle długo, że pewne kwestie są dla mnie jasne - ale z powodu wczorajszego spotkania, które odświeżyło mi kilka kwestii i pozwoliło uporządkować wiedzę. Byłem przekonany, że nikt już o mnie w Londynie nie pamięta. Więcej - miałem wielką nadzieję, że tak jest w istocie! Okazało się jednak, że bardzo trudno w dzisiejszych czasach rozpłynąć się w powietrzu. Zawsze pozostaje jakiś ślad, który pozwoli wyłowić człowieka nawet z wyjątkowo mętnego bajora. Tym razem rybakiem, ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, okazała się profesor McGonagall, moja dawna nauczycielka.

List dostałem przed południem. Odwykłem od sowiej poczty, więc widok pierzastego indywiduum stukającego w szybę, wziąłem z początku za efekt eksperymentów alkoholowych. O tym, że mam do czynienia z żywym stworzeniem, upewniła mnie dopiero reakcja Bezimiennego, który miauknął z dezaprobatą i niebezpiecznie błysnął ślepiami. Ponieważ chciałem uniknąć nieprzyjemnej scysji z dużą ilością wolnoszybujących piór - szybko odebrałem tajemniczy liścik:

Szanowny panie Lupin!

Z powodu Międzynarodowej Konferencji Czarodziejów, do niedzieli będę gościć w Paryżu. Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby zechciał mi pan służyć jako cicerone.

z poważaniem:
Minerwa McGonagall


Oprowadzać profesor McGonagall po Paryżu? Nie umiałem sobie tego wyobrazić! Siedziałem w bezruchu prawie pół godziny, zastanawiając się co NAPRAWDĘ sprowadza tę stateczną damę do stolicy bezeceństw wszelakich. W końcu pomyślałem - raz wilkołakowi śmierć! - i odpisałem, że chętnie przychylę się do tak uprzejmej prośby. Będzie to dla mnie prawdziwy zaszczyt... itede, itepe, górnolotny styl sięgnął sufitowych desek. Ciekawość przemogła, nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek dam się skusić temu chochlikowi mojej duszy.

Umówiliśmy się na wieczór - profesor McGonagall chciała pójść na koncert znanej, duńskiej pianistki, która akurat gościła w Paryżu. Osobiście, jako wielbiciel nieokiełznanego jazzu, dość alergiczne reaguję na Szuberta, ale tym razem postanowiłem się poświęcić. I zdaje się, że dobrze zrobiłem, bo dawno żaden koncert nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Nie znam się na kunszcie pianistycznym, ale umiem rozpoznać prawdziwość uczucia, a ta przecież jest w sztuce podstawą. Co z tego, że jakiś artysta genialnie opanował technikę, jeżeli nie potrafi zarazić słuchaczy emocjami? Bez emocji sztuka nie jest sztuką, tylko rzemieślinictwem. A rzemieślnictwa na Parnasie znosić się nie godzi.

Pianistka, której słuchaliśmy, nie należy do gatunku rzemieślników. Widziałem, nie, CZUŁEM, że cała zamienia się w utwór, który gra. Chciałbym, naprawdę chciałbym znaleźć w sobie taką pasję! A wraz z nią - paradoksalnie - spokój. Może gdybym poświęcił się czemuś tak mocno, tak radykalnie, to przestałbym gonić za mrzonkami. Bardzo bym sobie życzył takiej życiowej rewolucji.

Profesor McGonagall nie zmieniła się prawie wcale od moich szkolnych czasów. Ten sam surowo spięty kok i uważne spojrzenie, przed którym nic nie może się ukryć. Znowu poczułem się jak uczniak, który nie odrobił pracy domowej i usiłuje nie pokazać po sobie obawy. Ale jednocześnie... było też coś nowego. Inna aura, inny ton rozmowy. Czułem się tak, jakbym jednocześnie był wyższy i podległy. Uczeń i przewodnik. Przezabawne uczucie!

Po koncercie rozmawialiśmy długo, przede wszystkim o Cyganerii, którą McGonagall interesowała się w sposób szczególny. Zadawała dużo pytań i wysnuwała bardzo przenikliwe wnioski. Zacząłem się zastanawiać, co też ta kobieta robiła zanim trafiła do Hogwartu i co robi, gdy sprawy szkoły nie trzymają jej w zamknięciu. Nigdy wcześniej nie myślałem o niej w ten sposób - zawsze była tylko, czy może aż, nauczycielką, opiekunką domu, sprawiedliwym sędzią. A tymczasem to tylko część prawdy. Wiem, że mam nikłe szanse na ogarnięcie całości, ale postaram się, bo mnie ten człowiek wielce intryguje. Ha, poza ciekawością obudziła się we mnie jeszcze żyłka psychologa-amatora!

Dalej nie wiem, jakie są prawdziwe powody jej przyjazdu do Paryża. I trudno mi uwierzyć, że chodzi tylko i wyłącznie o Konferencję. Podejrzewam, że sprawa jest o wiele bardziej zawikłana, a wszystkie sznurki jak zwykle trzyma w ręku Albus Dumbledore. Muszę bardzo uważać, żeby nie dać się w nic wplątać. Jeszcze nie jestem na to gotowy.

Jutro umówiłem się z McGonagall na marszrutę po muzeach. Spróbuję dyskretnie podpytać ją w czym rzecz, aczkolwiek obawiam się, że nie pójdzie mi to zbyt łatwo. Bywam dobrym dyplomatą, ale McGonagall, to groźny przeciwnik w dyskusji i nie należy jej lekceważyć. Taktyka, panie Lupin! Taktyka i spokój. Każdego człowieka można otworzyć, trzeba tylko znaleźć odpowiedni klucz.


4.


Nie poznałem się dzisiaj w lustrze. Wszedłem do łazienki, a z lustrzanej tafli spojrzał na mnie całkiem obcy człowiek, czy może raczej półtrup, który nie powinien mieć wstępu do świata żywych. Wiedziałem, że kilkumiesięczny pobyt w więzieniu musiał mnie zmienić, ale nie sądziłem, że te zmiany będą aż tak porażające! To nie mogę być ja - powtarzałem sobie, przyglądając się tej strasznej istocie i patrząc w oczy tamtemu Remusowi, tak niepodobnemu do mnie. Wynędzniała, nienaturalnie blada twarz i te chorobliwie płonące ślepia... jak u dzikiego zwierzęcia, które tak długo musiało walczyć o przetrwanie, że nawet w najbezpieczniejszym miejscu czujnie rozgląda się dookoła wietrząc podstęp. Jak to możliwe? Gdzie zgubiłem nadzieję? Gdzie się podziała ciężko wypracowana rezygnacja? Gdzie moja prawdziwa twarz?
Została tam, na dole, razem z ludźmi, których nigdy już nie zobaczę. Gdyby nie Dumbledore, pewnie nadal grałbym w pokera na papierosy i marzył o ciepłym płaszczu, który przyznawano nielicznym szczęśliwcom. Nadal zadawano by mi pytania, na które nie ma odpowiedzi i nadal zwijałbym się z bólu na kamiennej posadzce. Nie raz marzyłem o Azkabanie i o tym, żeby zapaść się w przyjemną nieświadomość. W Bastylii, niestety, ciężar życia przygniata tak bardzo, że trudno zapomnieć o pojedynczej kosteczce, a co dopiero o całości istnienia! Są obiekty, których nigdy nie można zniszczyć całkowicie - ludzkość ma to do siebie, że pomija milczeniem świątynie piękna, ale za to przez wieki pielęgnuje pamięć o miejscach kaźni. Dlatego nie łudzę się wcale, Bastylii nigdy nie zabraknie. Tak jak i tych, którzy w jej czeluściach będą się modlić o szybką i bezbolesną śmierć.

Wielu więźniów twierdzi z całą stanowczością, że siedzi "za niewinność", pomyłka sądu, pan wie, te urzędasy zawsze znajdą sposób, żeby człowieka usadzić. Ja nie będę się bawił z własnym sumieniem w kotka i myszkę, bo wiem co zrobiłem, zresztą dwa świeże nagrobki mówią same za siebie, a z oczywistymi faktami trudno się kłócić. Na swoją obronę mam tylko, czy może aż tyle, że gdyby nie moja przytomna reakcja, zamiast tamtych dwóch, to ja leżałbym w płytkim dole, w doborowym towarzystwie Minerwy McGonagall. Wybór był prosty i oczywisty, cokolwiek by na ten temat mieli do powiedzenia szanowni sędziowie. Nie sądzę, żeby ktokolwiek wybrał własną śmierć tylko dlatego, żeby przypadkiem nie trafić do Bastylii. W sytuacji krytycznej nie ma czasu na rozważania moralno-prawne, bo myśli biegną jednotorowo. Wszystkie komórki organizmu nastawione są tylko na jeden cel, czyli ocalenie życia. Nie można mieć pretensji do czysto biologicznej samoobrony!

Dobrze pamiętam swoje szkolne dylematy w związku z pamiętnym atakiem na Malfoya. Myślałem wtedy, że nie mogę dłużej uznawać się za człowieka, bo chciałem zabić i zrobiłbym to, gdyby nie pewne zewnętrzne okoliczności. Dręczyłem się bardzo swoją wilkołaczą naturą i wmawiałem sobie, że jestem gorszy niż w rzeczywistości. Głupie, dziecinnie głupie wyrzuty sumienia! Teraz już wiem, że w pewnych sytuacjach każdy jest zdolny do zabójstwa, nawet, jeżeli wcześniej udawał świętego Franciszka z Asyżu. Tak po prostu jest i trzeba się z tym pogodzić.

Wiedza, jak się okazuje, szczęścia nie daje - kolejny mit roztrzaskał się o dno przepaści. Szybko dowiedziałem się po co profesor McGonagall przyjechała do Paryża i odpokutowałem tę wiedzę tak intensywnie, że już nigdy więcej nie wtrącę się w cudze sprawy, chociażby błagano mnie na kolanach. Sądzę, że trzy miesiące odsiadki, kaszel, przez który niedługo wypluję płuca, obca twarz w lustrze i kompletne otępienie emocjonalne, to wystarczająca kara. Potrzebuję odpoczynku, nie chcę już niczego wiedzieć. Mam nadzieję, że McGonagall trafi w końcu na ślad swojej siostrzenicy, ale nie zamierzam jej dłużej w tym pomagać. Nie sądzę zresztą, żeby zdecydowała się mnie o to poprosić. Nie po tym, co się stało.

To dziwne, że wcześniej nie wpadłem na to, że wśród moich cyganeryjnych znajomych mogą się ukrywać śmierciożercy. Przez myśl mi nie przeszło, że pisarz, że artysta... ale przecież artysta, to też człowiek! Ostatnie wydarzenia skutecznie wyleczyły mnie z wiary w dobro ludzkiej natury...

Z małą Delfiną, która, jak się okazało, jest siostrzenicą McGonagall, nigdy się osobiście nie zetknąłem, ale słyszałem o niej, bo była niezłą poetką-improwizatorką. Zniknęła jakieś pół roku temu, ponoć wpadła w dziwne towarzystwo, jakiś przesadnie prawicowy odłam Cyganerii. Nasze prywatne śledztwo doprowadziło nas za daleko - czasami lepiej nie drążyć, bo można odkryć coś, co powinno pozostać w ukryciu. Tak było i tym razem. Pułapka, szybki atak i dwa trupy.

Niestety, miałem to nieszczęście, że w obronie własnej zabiłem syna wysoko postawionej osobistości, która trzęsła (i nadal trzęsie!) francuskim ministerstwem magii. Tak trafiłem do więzienia i tylko wstawiennictwo Dumbledore'a, którego McGonagall błyskawicznie powiadomiła o zaistniałej sytuacji, uratowało mnie od dożywocia. Sam nie wiem po co to wszystko opisuję, chyba tylko dlatego, że na papierze absurd wydarzeń wygląda jeszcze bardziej absurdalnie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzyłby, że coś takiego mogło mieć miejsce, sam bym w to wszystko chyba nie uwierzył! Ale byłem tam, fakt to niezbity i nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy starego Ferdynanda, gdy po którymś z przesłuchać wlewał mi do ust kroplę cudem przemyconego bimbru:
- Bo widzisz, bracie, na mnie już szkoda zachodu. Umrę tu, jak dwa dodać dwa cztery, nawet wódka nie jest w stanie rozgrzać moich kości. Ale nad tobą coś czuwa, wierz mi, bo znam się na tym! Ty nie możesz tak po prostu zrezygnować.

Piję twoje zdrowie, Ferdo, przyjacielu! Twoja paskudna wódka uratowała mi życie, chociaż sam nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Jak możesz, prześlij telepatycznie trochę tej swojej szaleńczej wiary, której tak ci zazdrościłem. Chciałbym jeszcze jeden, jedyny raz poczuć, że gdzieś na dnie chaosu czai się porządek.


5.


Uwielbiam miejsca, które mają niepokorną duszę i nigdy całkowicie nie podporządkowują się woli człowieka. Nie można ich oswoić; nawet generalny remont nie jest w stanie odebrać im niezależności. Ich życie, to misternie spleciona makatka myśli i uczuć tych ludzi, którzy w murach domu żyli i umierali, przede wszystkim zaś karmili się najróżniejszymi emocjami. Te emocje nigdy się nie zacierają i - jeżeli przyłożyć policzek do ściany - nadal można je w pełni odczuwać. Wystarczy zamknąć oczy i poddać się woli budynku. Zawsze w takich chwilach mam wrażenie, że przeszłość i teraźniejszość, to jedna płaszczyzna, po której należy wędrować, powstrzymując się jednak od wartościowania. Nie ma lepszych i gorszych czasów, są tylko lepsi i gorsi ludzie. A budynki, to wytrwali historycy ludzkości, którzy nie widzą bitew i sojuszy, skupiając się na przeżyciach indywidualnych ludzi.

Gdy tylko znalazłem się w piwnicy, w której zawisły obrazy mojego ojca, od razu poczułem, że mam do czynienia z miejscem niezwykłym. Mury szeptały do mnie językiem dawno wypitych beczek wina, a gotyckie sklepienie dawało do zrozumienia, że unicestwi każdego, kto odważy mu się sprzeciwić. - Kamienne niebo nade mną! - pomyślałem, pokonując kolejne stopnie prowadzące do tego podziemnego królestwa. To bardzo dziwne, ale mimo kilkumiesięcznego pobytu w Bastylii, nie nabawiłem się odrazy do piwnicopodonych pomieszczeń. Wręcz przeciwnie. Nauczyłem się je szanować.

Z rozmysłem spóźniłem się na uroczyste otwarcie wystawy, żeby przypadkiem nie spowodować swoją obecnością jakiegoś nieprzyjemnego zgrzytu. Wiedziałem dobrze, że ojciec bardzo długo czekał na możliwość pokazania swoich prac szerszemu gronu - to miał być bardzo ważny dzień w jego życiu.

Nie chciałem go rozpraszać swoim nagłym powrotem, zresztą nie miałem pojęcia jak zareaguje na mój widok! Zniknąłem bez słowa, nie pisałem, nie dawałem znaku życia, rozpłynąłem się w powietrzu... A teraz nagle - cześć tato, wróciłem, fajna wystawa? Nie, tego nie mogłem mu zrobić. Nie w taki sposób.

Myślałem, żeby w ogóle nie przychodzić na wystawę, tylko zakwaterować się w jakimś hotelu i poczekać na odpowiedni moment. Tyle tylko, że w takiej sytuacji żaden moment nie jest odpowiedni. Nie wytrzymałem, błąkałem się po Londynie tak długo, aż w końcu zdecydowałem, że jednak pójdę. To było silniejsze ode mnie.

Nie spostrzegłem go od razu. Najpierw poczułem atmosferę miejsca i zaprzyjaźniłem się z piwnicą, potem zacząłem rozróżniać poszczególne obrazy, a dopiero na samym końcu zwróciłem uwagę na innych ludzi. Bałem się tego spotkania, rozdrabniałem percepcję na drobne, byleby tylko odwlec decydujący moment. Szukałem w twarzach znajomych rysów, ale jednocześnie marzyłem, żeby ich nie odnaleźć, nie dziś, nie teraz! Wyrzuty sumienia, to potężna siła, niekiedy paraliżująca. Nawet w surrealistycznych pejzażach odczytywałam wyrzut, ostry sztylet wymierzony prosto w mój własny egoizm. Dlaczego się nie odezwałem? Dlaczego nie napisałem chociażby głupiej kartki, żeby ich uspokoić? Dlaczego...?

Usłyszałem jego głos, a potem zobaczyłem, że stoi bardzo blisko mnie i sprzecza się żartobliwie z jakimś wąsatym jegomościem. Nie zmienił się wcale, ale ja czułem, że między nami stoi przezroczysty mur, którego nie potrafię rozbić. Stałem tak i przyglądałem się długą chwilę, bo nie byłem w stanie zmusić nóg do współpracy. W końcu wyczuł, że ktoś go obserwuje i odwrócił się w moim kierunku.

To nie było szkło, tylko lód. Mur stopił się w jednej chwili, pod jednym spojrzeniem. I nadal nie mogę w to uwierzyć!
- Johnny! - zawsze mnie tak nazywał, bo twierdził, że imię Remus nasączone jest nieszczęściem.- Wróciłeś!

Wróciłem. Tak, teraz czuję, że wróciłem naprawdę. Najpewniej wkrótce znowu wyjadę, bo jakaś siła gna mnie z miejsca na miejsce nie pozwalając na odpoczynek, ale to nie zmienia faktu, że metafizyczny (jak ja nie lubię tego słowa - znaczy wszystko i nic!) powrót mam już za sobą. Nie można wiecznie uciekać przed przeszłością, bo przeszłość jest mistrzem w biegach długodystansowych i nigdy nie traci sił. Budynki rozumieją to lepiej od ludzi i może w tym tkwi ich potęga. Iluzja pryska - zostają tylko nagie mury, posadzki i stropy, które zastępują niebo. Nie można oszukać kamienia, ani cegły, nie da się omamić kafla piecowego! Dlatego budynki zawsze mówią prawdę. Trzeba tylko uważnie słuchać.



ciąg dalszy nie nastąpi
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Katakumby Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin