Forum Lunatyczne forum Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Nowy dziedzic

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Katakumby
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Natalia Lupin
lunatyczka gondorska



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3952
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Minas Tirith

PostWysłany: Wto 16:17, 27 Lis 2007    Temat postu: Nowy dziedzic

W wielkiej, ponurej komnacie zamkowej paliła się tylko jedna świeca, ustawiona na długim stole. Przy nim, na krześle z wysokim oparciem siedziała młoda kobieta w czarnej sukni i wpatrywała się w płomień, nasłuchując z twarzą ściągniętą od niepokoju. Nagle zaskrzypiały drzwi i stanął w nich mężczyzna w wojskowym ubraniu. Dziewczyna zerwała się z krzesła i pobladła, ale nie odezwała się ani słowem, tylko patrzyła na niego pełnymi bólu oczami.
- Joanno... - powiedział pękniętym, zmęczonym głosem żołnierz. - Prosi cię do siebie...
Joanna krzyknęła cicho i rzuciła się do drzwi. Przemknęła obok niego i wypadła na korytarz. Było całkowicie ciemno, ale ona doskonale odnajdywała się w labiryncie zakrętów. Fałdy czarnej sukni płynęły za nią nie wydając najmniejszego szelestu. Pchnęła drewniane drzwi, które zagrodziły jej drogę i wbiegła do komnaty. Przy ogromnym łożu z baldachimem siedział zgarbiony jasnowłosy mężczyzna, trzymając za rękę straszliwie bladego, może dwudziestoletniego chłopca spoczywającego na poduszkach.
- Spóźniłaś się - powiedział mężczyzna schrypniętym głosem. Zamarła nad łóżkiem, blednąc jeszcze bardziej.
- Mój książę...- wyszeptała. - ...maleństwo...
- On już nie jest maleńki, Joanno. Przybyłaś za późno. To koniec.
- Zawsze, gdy mnie wołał...! – załkała. - Przez dwadzieścia lat zawsze byłam pierwsza, gdy potrzebował pomocy! Zawsze zdążyłam...
Wybuchła płaczem.
- Czasem... czasem może się nie uda ć- powiedział mężczyzna, wstał i przytulił ją. - Nie płacz.
Do komnaty wszedł żołnierz; oficerki na jego nogach bezgłośnie dotykały kamiennej podłogi przy każdym kroku. Joanna podniosła na niego zapłakane oczy.
- Mój chłopiec...! Janku!
- Jemu już jest lepiej - odparł, ale na jego twarzy widać było ból, a w oczach coś zdradliwie błyszczało. - Ja bym się lepiej zastanowił, co teraz będzie z zamkiem... i z nami. Hanusz – zawahał się.- Wezwać młodą panią?
- Przyjedzie - zapytany potrząsnął głową w gorzkim namyśle. –Przyjedzie i sprzeda zamek, a my w nim pozostaniemy - niczyi...
- Napiszę do niej - wykrztusiła Joanna uspokajając się odrobinę. Podeszła do biurka w kącie pokoju i z szuflady wyjęła staromodny papier listowny. Mężczyźni patrzyli, jak pióro w jej rękach tańczy po papierze; po chwili złożyła kartkę i podała ją Hanuszowi.
- Choć stąd, Joanna - powiedział Janek, obejmując ją ramieniem. - Tu już nie ma na co czekać.
* * *
Holl pełen był ludzi, którzy biegali po schodach robiąc z pewnością o wiele większy hałas, niż to było konieczne. Trójka mieszkańców zamku przysłuchiwała się rozmowie wymalowanej kobiety i starszego pana w okularach.
- Tak, tak, mój brat mieszkał sam - powiedziała ze zniecierpliwieniem blondynka. - Przyśnił mi się dwie noce temu. Zaniepokoiło mnie to i przyjechałam, no i zastałam go martwego w łóżku. On był śmiertelnie chory, ale uparł się mieszkać sam. Taki nienowoczesny - kompletnie nie uznawał elektroniki, tu nie ma nawet telefonu! Nie mam pojęcia, jak sobie radził. Już dawno radziłam mu, aby sprzedał tę ruderę.
- No wie pani- prychnął z cicha mężczyzna. - Ja bym tego tak nie nazwał. To wspaniały zamek, na dodatek w doskonałym stanie. Ciekaw jestem, jak jednemu człowiekowi udało się go utrzymać...!
Joanna płakała, wsparta na ramieniu Janka.
- Daj spokój, Joanno- powiedział nienawistnym głosem Hanusz. - Ona niewarta twoich łez.
- Była przecież dobrym dzieckiem - dziewczyna otarła oczy.
- Widać odezwała się w niej obca krew.
- Co pan zrobi z zamkiem? - spytała blondynka, rozglądając się po hollu nieco podejrzliwie.
- Zainstalujemy co trzeba - odparł człowiek, a Joanna krzyknęła ze zgrozą.- Na górze chciałbym zrobić muzeum, a na dole zamieszkamy z córką i zięciem.
Kobieta zaśmiała się.
- Muszę pana ostrzec - nachyliła się nieco, mrugając z rozbawieniem. - W tych murach ponoć straszy. Tak opowiadała mi pewna niańka, bo ja - ach, wstyd mi się przyznać! - wychowywałam się tu. Rodzice też mieli sentyment do tego... hmmm... gniazda przodków i musieliśmy z bratem tu mieszkać. Niestety, ja nie przepadam za starymi tradycjami i dlatego to sprzedaję. A w duchy też nie wierzę - głupie gadanie starej wariatki.
Joanna wyrwała się przytrzymującemu ją Hanuszowi, jednym krokiem znalazła się przy kobiecie i uderzyła ją w twarz otwartą dłonią, aż zadzwoniło. Janek jęknął i chwycił ją za ramiona.
- Co robisz?! - krzyknął.
Kobieta zszokowanym wzrokiem wpatrywała się w przestrzeń, trzymając się za policzek.
- Co się stało?! - przeraził się okularnik.
- Nie wiem - wymamrotała. - Zupełnie, jakby mnie ktoś uderzył!
- Może to te duchy - zakpił, unosząc brwi. - Mam nadzieję, że doliczyła je pani do ceny posiadłości- wybuchł chrapliwym śmiechem.
Umalowana wyszła na dwór, owijając szyję barwnym szalikiem i rzucając urażone spojrzenia na ściany posiadłości. Janek zgrzytnął zębami.
- Joanna ma rację - powiedział. - Nie możemy pozwalać, żeby tak znieważała nasz zamek.
- Już go sprzedała.
- Ale możemy zamienić życie tych kmiotków w piekło - warknął i wyciągnął rapier, do tej pory wiszący u jego boku.
- Janku- powiedział smutno Joanna. - Obaj jesteście dobrymi szermierzami. Ale ja jestem piastunką. Nie potrafię bić się z tymi ludźmi. Ja umiem tylko opiekować się dziećmi.
- Więc strasz ich. Chodź po zamku, śpiewaj stare kołysanki, wołaj dzieci, które niegdyś tu biegały! Zrób wszystko, aby dostawali nerwowego tiku na każdy szelest. A my dopilnujemy, żeby nic nie działało jak trzeba.
* * *
Właściciel zamku już po trzech dniach bliski był białej gorączki. Wszystkie sprzęty siadały, a przewody wyglądały na poprzecinane. Janek okazywał radość godną szaleńca, ilekroć udało mu się rozciąć kabel na oczach bezradnych ochroniarzy. Hanusz uparcie uruchamiał alarmy w części muzealnej i czasem, gdy dopadła go tęsknota za dawnymi czasami, pojedynkował się z Jankiem w najbardziej uczęszczanych salach.
Od śmierci młodego pana Joanna często płakała, a czasem- jak doradził jej Janek- śpiewała. Z tego co zauważyła, ludzie bali się jej najmniej i woleli jej śpiew niż konspiracyjną ciszę charakteryzującą działania przyjaciół- mieli pewność, że w powietrzu nie pojawi się nagle rapier, który przybije im czapkę do ściany trzy metry nad ziemią (działo się to tylko w jadalni i dawnej kaplicy; Hanusz był szczególnie wrażliwy na tym punkcie).
Dni mijały, zapowiedziana „córka z zięciem” nie zjawiała się, a Hanusz z Jankiem zaczynali mieć nadzieję, że w ogóle nie przyjadą i wszyscy znów zostawią zamek w spokoju. Do czasu, aż Joanna nie wyprowadziła ich z błędu.
Siedziała na szczycie ogromnego kredensu na porcelanę i śpiewała najstarszą kołysankę, jaką znała.
Północ, zamknij oczki dziecino
Jużci, dzionek dawno już minął
I choć słonka nie wrócim,
Toć cię przecie nie smuci,
alaleie...
Z każdą nutą przypominała sobie wszystkie dzieci, które usnęły słuchając jej i w końcu zamilkła, bo łzy wezbrały jej w gardle. I wtedy usłyszała nieznany głos.
- Zaśpiewaj coś jeszcze, co?
Otworzyła oczy i spojrzała w dół. U stóp szafy stał sześcioletni chłopiec z uniesioną główką i wpatrywał się w nią wielkimi błękitnymi oczami. Zamrugała z zaskoczeniem.
- Ty mnie widzisz - stwierdziła raczej niż zapytała.
Teraz to chłopiec się zdziwił.
- Dlaczego miałbym cię nie widzieć?
Bezgłośnie zeskoczyła z szafy.
- Bo jestem duchem, kochanie - wyjaśniła, kucając koło niego.
- Ale ja cię widzę - powtórzył z uporem. - Masz niebieską sukienkę i włosy zrobione w warkoczyk. I nie jesteś przezroczysta. Ja ci chyba nie wierzę - dodał po zastanowieniu.
Joanna poczuła nagle - niewiadomo czemu - nieprawdopodobną ulgę i roześmiała się.
- Miałeś kiedyś nianię, maleńki? - spytała.
- A co to?
- To ktoś taki, kto śpiewa ci kołysanki, kto opowiada ci bajki, bawi się z tobą i uważa, żebyś nie podszedł za blisko kominka - powiedziała, biorąc go na ręce.
- To czasem mama - odparł, bawiąc się końcem jej warkocza. - Jak masz na imię?
- Joanna, a ty?
- Marcin. Jesteś duchem - przypomniał sobie chłopiec.- Czy jak mnie niesiesz, to inni mnie nie widzą?
- Tak.
- Klawo!
- A jakbym chciała, to widzieliby tylko małego Marcinka płynącego w powietrzu.
Chłopiec wybuchł radosnym chichotem.
- Czy to ty przybiłaś dziadziowi czapkę do drzwi?
- Nie, to mój przyjaciel zrobił - uśmiechnęła się, wychodząc z pokoju. - Chcesz, pójdziemy do niego.
- No - Marcin wyjrzał jej przez ramię. - O, mama. Mama, patrz! Mamy ducha!
- Nie słyszy cię- powiedziała Joanna. Weszła po schodach na wieżę i otworzyła drzwi jednej z komnat, z której dochodził szczęk metalu. Hanusz i Janek pojedynkowali się zawzięcie na środku pomieszczenia, nawet nie zwrócili uwagi na Joannę.
- Słuchajcie, mam dziecko! - krzyknęła radośnie, stawiając Marcina. - Ono mnie widzi!
- Co?- zdziwił się Janek, odskakując w tył i parując cios przyjaciela.
- Przestańcie na chwilę! To jest wnuk właściciela zamku, ale on musi mieć w sobie naszą krew, krew Koszutskich!
- Kto musi?! - zdenerwował się szermierz, bo Hanusz przyparł go do ściany i teraz nie mógł się ruszyć.
- Dziecko! Marcin!
- Marcin?! - Hanusz obrócił głowę i popatrzył na chłopca, który z zakłopotaniem ogryzał paznokieć kciuka. Janek wykorzystał nieuwagę przyjaciela, by kombinacją szybkich cięć rozbroić go. Rozpędzone ostrze rapiera o włos minęło gardło przeciwnika. Jego broń przeleciała przez pomieszczenie i uderzyła o ścianę. Obydwaj mężczyźni z zaskoczeniem patrzyli, jak Marcin kuca obok i ogląda ją z przejęciem.
- Widzi nas? - spytał wreszcie Hanusz.
- Nareszcieś oprzytomniał - westchnęła nieco teatralnie Joanna.- Tak, widzi. Jest jedyną taką osobą w zamku, a kto wie, czy nie na świecie. Koszutscy nie mieli przecież wielu potomków.
- Zdawało mi się, że rodzina zakończyła się na paniczu i Agnieszce, a ją i tak już straciliśmy - powiedział z namysłem Janek.
- Chyba że dziedzic był niekoniecznie wierni żonie - mruknął Hanusz. Z namysłem wpatrywali się w sześcioletniego chłopca, z trudem podnoszącego z posadzki ciężki rapier Hanusza.
* * *
- Widziałem duchy - oznajmił pogodnie Marcin, grzebiąc widelcem w talerzu.
- Tak, kochanie - powiedziała z roztargnieniem matka, stawiając na stole kompotierkę.
- Były trzy, dziewczyna i dwaj chłopcy - kontynuował malec.
- No, co ty powiesz, Marcinku?
- Nazywają się Janek i Hanusz, a ona Joanna.
Dorośli zaczęli się interesować opowieścią.
- A gdzie ich widziałeś, Marcinku? - spytał ojciec.
- Na wieży. A Joannę to w tym pokoju z szafą. Śpiewała mi kołysankę, a Hanusz pozwolił mi pobawić się tym... no... rapierem.
Starsi popatrzyli po sobie, skonsternowani. Skąd, u licha, sześciolatek zna takie słowo?!
- Synku, a ty wiesz, co to ten rapier?
- No. Wygląda jak szpada, ale Hanusz powiedział, że szpada tylko kłuje, a rapier też tnie.
Przy stole zapadła ciężka cisza, podczas której dorośli wpatrywali się w Marcinka.
- I powiedział jeszcze, że jak dziadzio nie będzie zdejmował czapki w kaplicy, to on mu ją zdejmie razem z głową - dokończyło dziecko, nieświadome efektu, jaki wywołały jego słowa.
* * *
- Widzę troje ludzi... dwóch mężczyzn i kobietę; żołnierza i obcokrajowca, a ona ubrana jest zwyczajnie... Kobieta płacze i mówi coś do mnie... zaraz... Jest przeklęta, haniebnie zaniedbała swoje obowiązki, musi za pokutę opiekować się dziećmi z zamku przez dwie setki lat. Ci mężczyźni to jej strażnicy, pilnują, by odprawiła pokutę sumiennie...
Na twarzy mężczyzny widać było skupienie, pojawiły się kropelki potu. Duchy patrzyły na niego ponuro, ale kustosz z rodziną słuchali uważnie.
- Hanusz, co to za człowiek?! - oburzyła się Joanna, purpurowiejąc przy jego ostatnich słowach.
- Szarlatan - mruknął zapytany. - Zarabia na kłamstwie.
Córka kustosza najwyraźniej jednak tego nie wiedziała i niepokoiła się bardzo o bezpieczeństwo syna.
- Myślę, że nie można zakładać złych zamiarów z ich strony - powiedział z namysłem „duchoznawca”, a Joanna zaśmiała się nerwowo. - Lecz umożliwić tym duszyczkom powrót do nieba.
- A Joanna się z pana śmieje - oznajmił radośnie Marcin, podchodząc do niego, ale patrząc w przestrzeń.
Na chwilę zapadła cisza.
- Hanusz mówi, że pan jest szalratan.
- Tak mówi?- spytał zmienionym głosem człowiek.
- No. Ale zgadł pan ich ubranie.
- Czy na pewno widzi ich pan? - spytał kustosz, którego zaufanie zostało odrobinę nadwichnięte.
- Są w ciągłym ruchu, pojawiają się i znikają - odparł mężczyzna, wodząc dłońmi w powietrzu. - Widzę wyraźnie twarz mężczyzny, jest wykrzywiona nieziemskim bólem... Patrzcie, widzieli państwo to światełko? O to, to, wiruje tutaj... znikło. To pierwsza faza materializacji ducha; całkiem możliwe, że zaraz zobaczymy któreś z nich.
Marcin podreptał do Joanny i pociągnął ją za sukienkę.
- Weź mnie stąd - poprosił. Skinęła głową, schyliła się i wzięła go na ręce. Matka wrzasnęła.
- Marcin!!!
- Co?! - przeraził się magik, podskakując w miejscu. - Ach, dziecko znikło! Jest pani pewna, że nie wyszedł? Tak, wzięli go do innej komnaty, już ich nie ma.
- Mama, ja idę do wieży- rozległ się głos w przestrzeni. Dorośli spojrzeli na mężczyznę.
- Na pewno nic mu nie grozi? - zaniepokoiła się matka. Jej głos drżał.
- Nie jestem pewien, ale chyba nie... Chociaż niektóre duchy...
- Kłamca!- krzyknął przenikliwym głosem Janek i wyciągnął rapier. Ludzie w pomieszczeniu zmartwieli. Hanusz zachichotał demonicznie i wcisnął w dłoń przestraszonego duchoznawcy własną broń.
- Jak mnie widzisz, waść, to się broń!- wrzasnął Janek i natarł na niego z furią. Zamigotało ostrze, człowiek zasłonił się kilka razy bezradnie, a po chwili bezużyteczna broń wylądowała na podłodze. Hanusz wybuchł śmiechem i podniósł ją.
- Przegrałeś, waszmość! - krzyknął i przypiął rapier do pasa. Magik wyglądał, jakby zaraz miał dostać apopleksji.
- I jak waść... - zaczął kustosz, ale opamiętał się. - I jak pan to wytłumaczy?
- Znaczy... ekhm... niektóre duchy... są całkiem nieprzewidywalne - wydukał, blady jak papier.
- To my już chyba panu podziękujemy - westchnął zięć kustosza. - Chyba, że umie pan zlikwidować nam te duchy, ale do tego to trzeba raczej innego eksperta.
- W ogóle trzeba było wynająć innego eksperta - wtrąciła jego żona.
- Tak czy inaczej, trzeba będzie sprzedać ten zamek, jeśli nie poradzimy sobie z tymi... tymi... istotami. Raczej trudno będzie oprowadzać turystów w towarzystwie wymachującego szablą ducha.
- Zdaje mi się, kochany, że to jednak był rapier - zaprotestował kustosz, a Janek popatrzył na niego z uznaniem.
* * *
Joanna leżała na dywanie w pokoju na wieży i grała w kulki. Lekko marszczyła czoło, celując, a kulki śmigały po podłodze i trzaskały jak mróz, gdy wrzucała je do jedwabnego woreczka. Zabawki były stare i pięknie wykonane z przezroczystego szkła z wtopionymi kolorowymi serpentynami.
Rozległo się kolejne stuknięcie szkła i drzwi do pokoju otworzyły się.
- Joanna, musimy ci coś powiedzieć - odezwał się Janek.
- Tylko się nie denerwuj - dodał Hanusz, a dziewczyna zerwała się z podłogi.
- Co się stało?! - krzyknęła z przestrachem.
- Kiedy ostatnio widziałaś Marcina?
- Matka miała się nim teraz zajmować!
- Okazuje się, że nie. Małego nigdzie nie ma, szukają go po całym zamku, ale wsiąkł gdzieś po prostu. Nigdzie go nie ma.
Popatrzyła na ich z namysłem.
- A wyście szukali?
- Nie. Przybiegliśmy po ciebie.
Z dołu dobiegały krzyki i wielokrotnie powtarzane imię dziecka. Hanusz zawahał się.
- Myślicie - powiedział cicho. - Że on trafił na jakieś przejście?
- Co? Musiałby wiedzieć, jak je otworzyć...
- No to może przez przypadek.
Wyszli. Na piętrze rodzina kustosza przewracała do góry nogami wszystkie eksponaty w poszukiwaniu dziecka. Joanna zawahała się.
- Może im powiedzieć, że też będziemy szukać.
- Daj spokój. W tym momencie jesteśmy pierwszymi podejrzanymi. Trzeba go po prostu znaleźć.
Zaczęli od piwnic, przeszukując korytarze ukryte za gobelinami i odsuwanymi ścianami. Było ich niewiele, ale za to każdy, poskręcany niczym dzieło architekta-szaleńca, miał mnóstwo fałszywych odgałęzień. Wszystkie prowadziły na wrzosowiska. Mogli tylko mieć nadzieję, że Marcin, dotarłszy do mrocznego, wilgotnego pustkowia zawróci i w ten sposób oszczędzi im przeszukiwania po nocy niskich krzaczków.
Po zajrzeniu do wszystkich ukrytych komnat na pierwszym i drugim piętrze okazało się, że dziecka faktycznie nigdzie nie ma.
Na trzecim piętrze Hanuszowi zdało się, że słyszy coś w rodzaju cichego buczenia transformatora. Obrócił głowę i wskazał na ścianę przy wejściu do biblioteki.
- Patrzcie - powiedział cicho.
Spod ściany wydobywało się zjadliwie zielone, słabe światło. Mężczyźni wyciągnęli rapiery i wyminęli Joannę, ruszając w stronę ściany. W miarę, jak zbliżali się do niej, zarysy cegieł bladły, aż w końcu mur stał się całkowicie przezroczysty. Powietrze w jego miejscu delikatnie migotało na zielono.
Dziewczyna spojrzała na nich z przestrachem.
- Tego tu nie było. Myślicie, że...
- Musiał tam wejść. A to znaczy, że my też musimy.
- Janku...
- Nic nam się nie może stać - powiedział unosząc brew. - A jemu owszem.
Po chwili wahania skinęła głową i weszli do oblanej zielonym blaskiem komnaty. Gdy każde z nich mijało migoczącą zasłonę, rozlegał się cichy dźwięk, przywodzący na myśl coś jasnego i pryskającego iskrami. Zeszli wąskimi schodami w dół; Hanusz cicho liczył stopnie.
- Jesteśmy na poziomie piwnic - powiedział w pewnym momencie i przesunął dłońmi po ścianie. - Tu powinno być przejście. Nie słyszałem, żeby coś w tym zamku było niżej- dodał, patrząc wymownie na schody biegnące nieskończenie w dół.
- Chyba nie zawrócimy teraz! - oburzyła się Joanna.
- Raczej nie mamy wyboru. To jedyne miejsce, gdzie Marcin może jeszcze być.
Dziewczyna zamrugała i wstrząsnęła głową. Zielona poświata i coś w rodzaju dymu, co- dopiero teraz zauważyła- unosiło się w powietrzu, wprawiało ją w dziwne samopoczucie.
- Czekajcie - powiedziała nagle i oparła się plecami o ścianę. - Kręci mi się w głowie.
- Nie może ci się kręcić w głowie - zaśmiał się niepewnie Janek.
- I wiecie co? Widzę światło. Złote światło gdzieś z dołu. Boże, ja chyba odchodzę!!! Nie chcę!!! - kurczowo chwyciła rękę Hanusza. - Chcę zostać na ziemi!!!
Przyjaciel obejrzał się przez ramię, patrząc w dół schodów.
- Daj spokój - powiedział z rozbawieniem. - Ja też to widzę. Schody się kończą. Chodźcie.
* * *
Marcinek krążył po swoim pokoju, niechętnie patrząc na porozrzucane zabawki. Nudziło mu się niemiłosiernie. Rodzice odkurzali jakieś ogromnie stare wazy w jednej z sal, dziadek znikł gdzieś na cały dzień. Joanna pewnie była na wieży, ale niekoniecznie chciało mu się wspinać po schodach. Najlepiej chybaby było wymyślić sobie samemu jakieś zajęcie, bo na dorosłych nigdy nie można liczyć.
Chłopiec otworzył drzwi dziecięcego pokoju i wyszedł na korytarz. Ruszył po puszystym czerwonym dywanie w stronę schodów, zadzierając głowę i oglądając obrazy. Nagle zatrzymał się i popatrzył uważniej na jeden z nich. Przedstawiał kobietę z dzieckiem na kolanach, siedzącą na tle zdobionego kredensu.
- Joanna! - stwierdził ze zdziwieniem i wspiął się na palce, by dosięgnąć ram. Kto to mógł być, ten mały chłopiec z drewnianym konikiem w ręce? Może poprzedni właściciel zamku albo ktoś, kto tu mieszkał dawno, dawno temu... Marcin westchnął i podreptał dalej. Po chwili dotarł do zakrętu, ale znów zatrzymał się. Na wysokości jego oczu wisiał nieduży obrazek przedstawiający kota na poduszce w bardzo realistycznych barwach.
- Kici, kici, kici...- zaśmiał się chłopiec i pogłaskał palcem obrazek. Gdy dotknął nosa rozległ się cichy trzask i przestraszone dziecko odskoczyło w tył. Zza krawędzi ram wysunął się blady pergamin, który powoli opadł w dół i przykrył wizerunek kota. Na papierze wypisany był krótki tekst. Marcin zmrużył oczy i, zacinając się na trudniejszych słowach, przeczytał wierszyk.
Śpiewa, krzyczy głosem znanym
I przez dziecko tak kochanym
W rękach ludzkich toczy boje
O dziecięce pokoje.
- Zagadka! - krzyknął radośnie Marcinek i przysunął twarz bliżej, aby wyraźnie widzieć ozdobne litery. Przez chwilę kiwał się na piętach, odczytując je i myśląc nad rozwiązaniem.
Co to mogło być? Coś zabawnego na pewno, skoro śpiewa i krzyczy... Ale dlaczego w ludzkich rękach i nieswoim głosem? Może jest nieme. I nie umie się ruszać. No i mieszka w dziecięcym pokoju. Może zabawka? To by pasowało.
- Zabawka - powiedział niepewnie, cofając się na wszelki wypadek. Nic się nie stało. Chłopiec rozejrzał się.
- No to może lalka jakaś - zaryzykował.
Rozległ się cichy dźwięk jakby dzwonków kościelnych. Ściana wraz z obrazem cofnęły się i pojechały do góry, pozostawiając iskrzącą barierę czegoś srebrzystego. Marcinek szturchnął palcem powietrze, ale nic się nie stało, więc odważnie wszedł w zielonkawy korytarz ciągnący się dalej
* * *
Weszli do małej salki wypełnionej złotym światłem. Na jednej ze ścian były proste dębowe drzwi, przy nich stało krzesło. Na nim siedział nieruchomy stary człowiek, wyprostowany jak struna, patrząc prosto przed siebie. Janek zawahał się.
- To rzeźba jest? - spytał niepewnie i podszedł bliżej.
- Nie ruszaj się! - huknął nagle starzec donośnym głosem, a Joanna krzyknęła z przestrachem. - To przejście nie jest otwarte dla was.
- Ale my musimy przejść! - jęknęła Joanna. - Szukamy dziecka, ma sześć lat, na pewno się tu zgubił!
- Szukacie dziedzica, chciałaś powiedzieć. Był tu i przeszedł. Znał bowiem hasło.
Hasło?! - zdumiał się Hanusz.- Nie mógł go znać. To dziecko jeszcze.
- Zgadł hasło do pierwszych drzwi - powiedział dobitnie. - Te były dla niego otwarte.
- A dla nas?
- Dla was również będą, jeśli odgadniecie hasła.
- Zgoda- odparł natychmiast Hanusz.- Pytaj. Bo my musimy iść dalej.
Człowiek wskazał skrzynkę u swoich stóp.
- Sam wybierz pytanie.
Hanusz obejrzał się na przyjaciół.
- Bierz - potrząsnęła głową Joanna. - Potem Janek. Ja na końcu, bo jak nie zgadnę, to poradzicie sobie beze mnie.
- Dopóki jesteście tutaj, możecie zgadywać razem- wtrącił starzec.- Kto przejdzie, nie może podpowiadać.
Skinęli głowami. Hanusz pochylił się, wyciągnął zagadkę i przeczytał, nie patrząc na przyjaciół.
Ma tylko jedno ucho
Jednak nie kaleki
W słodki napój zmienia
Przeźroczy dar rzeki.
Roześmiał się.
- Imbryk - powiedział. - Mam rację?
- Tak - uśmiechnął się człowiek. - Zgadłeś.
Mężczyzna obejrzał się na Janka i Joannę.
- Idę. Poczekam na was za drzwiami.
Nacisnął klamkę i wszedł do ciemnego pomieszczenia. Janek spojrzał na dziewczynę.
- Pewnaś?
- Idź - uśmiechnęła się. - Musimy go znaleźć.
Wziął kartkę i przeczytał; najpierw po cichu, potem głośno.
Gdy ciepło- wciąż chudnie
A zimą znów sadło zbiera
Choć pilnie baczysz, nie widać
By się w kożuchy ubierał.
Joanna zaśmiała się nieco nerwowo.
- Śnieg - podpowiedziała. Starzec uniósł brwi.
- A lód? - dodał Janek. Ten skinął głową i wskazał drzwi.
- Nie mamy zegara- powiedział Janek obracając się w drzwiach.- Poczekamy sto uderzeń serca. Potem ruszamy.
Joanna uśmiechnęła się blado i po chwili została sama ze strażnikiem drzwi. Zawahała się krótko, po czym wyciągnęła kartkę i przeczytała wierszyk.
Choć nie niańka- opowiada
I ust nie ma- przecie gada!
Przy kominku i w ogrodzie
Nieme słowa zawsze w modzie.
Dziewczyna przygryzła wargi i wytężyła umysł. Doprawdy, trafiła jej się zagadka! Mogłaby przysiąc, że słyszała kiedyś coś podobnego, ale nie pamiętała rozwiązania. Nie można mówić, jeśli się nie ma ust. Chyba że jest się papugą, bo ona przecież ma dziób. Joanna opiekowała się kiedyś chłopcem, który miał papugę. Bardzo zabawne stworzenie z niej było.
Sto uderzeń serca, ile to jest minut? Czy dużo? I ile już minęło? Może już poszli i nie opłaca się zgadywać dalej... Nie, nie, trzeba spróbować. Potem wyjdą z tunelu z Marcinkiem na rękach, a ona rozłoży bezradnie ręce i powie- próbowałam. Trzeba zgadnąć, trzeba! Myśląc o niebieskich migdałach nie odkryje rozwiązania.
Ale jak to, nieme słowa? Nie ma czegoś takiego, słowa się wypowiada. Baśnie i opowieści też. Ta zagadka jest bez rozwiązania! Albo jest ono zupełnie fantastyczne, jak pytania o smoki i feniksy. Bzdura!... Nie, nie, rozwiązanie być musi! Więc jakie są jeszcze opowieści?... Ależ tak, pisane oczywiście!!!
- Książka! - krzyknęła. - Książka!
Rzuciła się do drzwi i szarpnęła je z całej siły; wypadła na ciemny korytarz i zatrzymała się.
- Janek! Hanusz! Haaanuuusz!!!
Panowała ciężka cisza, nie słychać było żadnych kroków ani głosów. A więc poszli.
Zdjęła ze ściany pryskającą pochodnię i ruszyła przed siebie, uważając, by nie oparzyć sobie ręki. Korytarz był prosty jak strzała, ale w oddali nie było widać najmniejszej iskierki. Joanna poczuła, jak coś lodowatego powoli oblewa jej serce. Zachciało jej się krzyczeć. Nawet w najkoszmarniejszych snach za życia nie przydarzyło jej się coś takiego! Pożałowała, że pozwoliła iść chłopcom pierwszym. Poradziliby sobie z zagadką, nie snuła by się korytarzem sama i przerażona... Ale jak musi się czuć Marcin, jest przecież jeszcze taki mały!
Przyspieszyła kroku i nagle poczuła, że ziemia urywa się pod jej stopami. Krzyknęła i puściła pochodnię, w ostatniej chwili chwytając się jedną ręką czegoś wystającego. Blask ognia ze spadającej pochodni szybko wędrował w dół, aż wreszcie zgasł. Zapadły ciemności. Joanna powoli uniosła drugą rękę i uchwyciła się mocno zbawiennej krawędzi. Nie, to nie krawędź! Zimny metal, żłobiony w wąskie rowki, jak rękojeść rapiera... Janek! Janek! To on na pewno zostawił broń, przewidział, że może spaść!
Nagle usłyszała cichy trzepot koło swojego ucha i poczuła, że w gardle wzbiera jej krzyk. Litości, tylko nie nietoperz! Jeżeli zbliży się do jej twarzy, to koniec! Na pewno spadnie.
Szelest skrzydeł oddalił się i poczuła lekkie łaskotanie na prawej dłoni. Wrzasnęła i puściła rapier jedną ręką. Zadygotał lekko, złowróżbnie. Podniosła wzrok i zobaczyła szmaragdowego motyla, który zdawał się świecić w ciemności. Usiadł na ostrzu i wachlował się skrzydełkami. Joannie zabrakło głosu ze zdumienia. Znów chwyciła rękojeść broni; dłonie zaczęły jej się pocić, robiły się śliskie. Ostrożnie rozhuśtała się, nie odrywając wzroku od motyla i zacisnęła palce na krawędzi posadzki. Podciągnęła się wyżej i oparła łokcie o chodnik. Mimo że nie mogła się zabić spadając, raczej miałaby poważne problemy z wydostaniem się z przepaści.
Nagle z ciemności wyłoniła się biała rączka i chwyciła jej dłoń. Joanna wrzasnęła i byłaby się puściła po raz kolejny, gdyby obok nie pojawiła się twarz z błękitnymi oczami pod czarną czupryną.
- Marcin! - wykrztusiła.
- Chodź, Joanno, pokażę ci coś! - powiedział z entuzjazmem.
- Nie mogę, nie mam o co oprzeć nóg! - jęknęła.
Chłopiec myślał przez chwilę marszcząc czoło.
- Tutaj jest dość duży kamień- odparł wreszcie. - Jeżeli wyciągniesz rękę, to będziesz mogła się go złapać i wejść tutaj.
Dziewczyna bez wahania wykonała radę dziecka i powoli podciągnęła się na górę, co chwila znajdując drobne oparcie dla nóg.
- Marcin! - zawołała, gdy malec znalazł się w jej objęciach.- Gdzieś się podziewał?! Dlaczego-żeś wszedł w korytarz?! Twoja mama zamartwia się na śmierć!
Chłopiec spojrzał na nią markotnie.
- Noo... nie mówiłem, że idę... gdzie idę. Ale teraz chodź, pokażę ci coś niesamowitego!
- Motyl! - krzyknęła cicho, widząc znów wirujące w tańcu zielone skrzydełka.- Patrz kochanie, motyl! W podziemiach, widziałeś kiedy coś takiego?!
- No chodź! - zaśmiał się i pociągnął ją za rękaw sukni. Pobiegł ciemnym korytarzem jakby doskonale znał drogę, więc chcąc-niechcąc ruszyła za nim. Wpadli do ogromnej sali.
- Patrz, Joanna, patrz!
Na środku sali unosił się rój wielobarwnych motyli; roztrzepotanych, roztańczonych, roziskrzonych własnym wewnętrznym światłem. Stała w bezruchu, zachwycona pięknem wirujących skrzydeł i magicznego szelestu, aż nagle wszystkie owady sfrunęły w jedno miejsce, tworząc żywy obraz młodej twarzy.
Powieki poruszały się, usta rozchylały w niesłyszalnych słowach; każdy kosmyk włosów drgał na wietrze, oczy migotały jak jasne liście w świetle. Joanna krzyknęła straszliwie.
- Mój książę!!! Chłopcze kochany!!!
Wyciągnęła ręce i podbiegła do przodu, chcąc uchwycić piękną wizję. Obraz rozsypał się z szumem skrzydeł, jakby był z piasku, każdy z lśniących motyli uciekł w inną stronę. Joanna wybuchła płaczem i usiadła na ziemi. Marcin, ścigając jednego motyla, jakby nie zauważył twarzy ułożonej z motyli i dopiero teraz podbiegł do opiekunki. Pochylił się nad nią i odjął jej ręce od twarzy. Przez chwilę milczał.
- Czemu płaczesz, Joanno? - spytał wreszcie ze zdziwieniem.
Dziewczyna westchnęła i postarała się powstrzymać łzy.
- To nic, kochanie - odparła, ocierając oczy. - Po prostu... po prostu widziałam coś bardzo pięknego.
- I dlatego płaczesz?! - zdziwił się.
- Czasem tak jest - szepnęła. Wstała, wzięła małego na ręce i ruszyła w stronę wyjścia, ostatni raz zerkając na motyle. Jeden z nich, ten szmaragdowy, w dalszym ciągu trzepotał tuż przy jej dłoni. Odpędziła go ostrożnie i wyszła, zamykając za sobą ciężkie drzwi.
Przez chwilę szli w milczeniu.
- Mówiły, że też taki będę - powiedział zamyślony Marcin.
- Kto mówił?! - spytała zdumiona.
- Motyle- zaśmiał się. - Że teraz będę nowym dziedzicem i że kiedyś znów je zobaczę. Że też będę motylem. Błękitnym. Bo to byli oni, wiesz?
- .......?
- Ludzie. Panowie tego zamku - wyjaśnił.
Joanna zawróciła gwałtownie, podbiegła do drzwi i szarpnęła za klamkę. Trwały nieporuszone, zamknięte na klucz.
* * *
Janek wstał i otrzepał ręce.
- Mam nadzieję, że teraz nie spadnie - zauważył, z powrotem biorąc do ręki pochodnię. Hanusz zaśmiał się.
- Chyba aż taka gapa z niej nie jest.
Pobiegli cicho, nasłuchując obcych kroków i głosów. Przez jakieś dziesięć minut w korytarzu panowała martwa cisza. Nagle podziemia zatrzęsły się i rozległ się huk spadających kamieni. Ze sklepienia opadło trochę okruchów. Zmartwieli.
- Gapa, powiadasz? - wykrztusił Janek po chwili i popatrzył na przyjaciela z przestrachem - Miejmy nadzieję, że żywa gapa!
Hanusz zamrugał ze zdziwieniem.
- Na Boga, chyba ci rozum odjęło - prychnął. - Przecież ona już nie żyje. Ale małemu mogło się coś stać. - dodał po namyśle.
Pognali przed siebie w stronę, skąd dobiegł ich hałas. Dookoła zaczynał unosić się biały pył z jakichś zrujnowanych ścian. Znienacka otworzyła się przed nimi kolejna przepaść. Hanusz, który biegł pierwszy, miał nieco spóźniony refleks i zatrzymał się na samej krawędzi. Janek chwycił go za kołnierz i wciągnął z powrotem, zanim zdążył opaść w dół. Rozległ się okrzyk.
- Hanusz! - zawołała Joanna, która z Marcinkiem na rękach stała na wąziutkim gzymsie po drugiej stronie wyrwy. Mężczyźni zaniemówili.
- Co ty tam robisz?! - wykrzyknął po chwili Janek. - Jak-żeście się tam dostali?!
- Zawaliło się! Sama nie wiem, jak!
Popatrzyli po sobie.
- Chyba trzeba ich stamtąd wyciągnąć - odezwał się Hanusz. - Masz jakiś pomysł?
- Liny nie mamy. Mostu też nie zbudujemy...
- Tym bardziej, że to się kruszy!!! - przestraszyła się Joanna.- Myślcie szybciej!
- O rany, o rany - żołnierz zadreptał w miejscu. - Niech to, i po co się tu pchałaś?!
Marcin zaczął siąkać nosem, obserwując drobne kamyczki obsypujące się z krawędzi. Joanna objęła go mocniej i oparła się plecami o ścianę. Miała lęk wysokości. Hanusz usiadł na posadzce i wlepił oczy w sufit, marszcząc czoło. Kilka minut upłynęło w całkowitej ciszy, tylko dziecko cicho chlipało. Nagle Joanna otworzyła oczy.
- Boże, leci!!! - krzyknęła przeraźliwie. Rzeczywiście, płyta wydała z siebie dziwny dźwięk, mruknęła i urywanymi ruchami zaczęła obsuwać się w dół. Przyjaciele na przeciwległej krawędzi zerwali się z ziemi.
- Rzucam! - krzyknęła Joanna desperacko.
- Boże, zabijesz...!!!
- Już!!! - dziewczyna zamachnęła się i wyrzuciła Marcina w kierunku przyjaciół. Mały krzyknął i zaczął machać rozpaczliwie rękami. Janek wychylił się nad krawędzią, wyciągnął ramiona i pochwycił dziecko, natychmiast cofając się. Gzyms zawył i runął ostatecznie. Joanna krzyknęła i zaczęła trzepotać rękami, żeby nie spaść. Była bardzo lekka, więc unosiła się i opadała w powietrzu, nadal machając ramionami. Hanusz wybuchnął śmiechem.
- Widzisz? Jak chcesz, to potrafisz- zawołał i podał jej rękę, aby mogła dostać się na ziemię. Po chwili rozdygotana ze strachu Joanna siedziała na posadzce. Marcin powoli przestawał płakać, tulony przez Janka.
- Latałaś - powiedział do opiekunki, patrząc na nią z zachwytem.
- Nigdy więcej - mruknęła. Hanusz pomógł jej wstać.
- Kochanie moje - powiedziała Joanna nieco jadowicie, gdy dochodzili do drzwi. - Co ci przyszło do głowy, żeby wchodzić w ciemny korytarz, i to samemu?
- Tam była zagadka - usprawiedliwił się chłopiec. - Chciałem zobaczyć, co jest dalej.
- O do licha - Janek sięgnął do pasa i zorientował się, że nie ma broni.-
- Zostawiłem rapier nad przepaścią.
Przystanął i obejrzał się niepewnie.
- Daj spokój - Joanna dotknęła jego ramienia. - I tak wykpiliśmy się bardzo tanim kosztem, nie uważasz?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Katakumby Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin