Forum Lunatyczne forum Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

HORRORIADA - Hej, Jude

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Klub Pojedynków
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Natalia Lupin
lunatyczka gondorska



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3952
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Minas Tirith

PostWysłany: Nie 17:06, 01 Sty 2012    Temat postu: HORRORIADA - Hej, Jude

Ech, lepiej nie będzie.
__________________________

But I’m more than just a little curious
How are you planning to go about
Making your amends to the dead?
Perfect Circle, “Noose”

28IF LMW


Przed szybę wszystko wyglądało jak ustawione specjalnie dla niego przedstawienie. Rozpoznawał aktorów bez trudu: najbliżej stał Johnny, a dalej, przy oknie, ciemny NeeChee. Nie interesował się co prawda ich życiem prywatnym, ale wiedział, że kobieta siedząca na krześle to Linda. Głównego bohatera tej sceny nie było widać, leżał na łóżku, ukryty w powodzi białych prześcieradeł. Paul miał nadzieję, że tak pozostanie. Poczuł na ramieniu ciężką rękę prawnika „chłopaków”.
- Czas iść.
- Już? – zająknął się Paul. – Myślałem, że, nie wiem… tutaj? W szpitalu?
Skierowali się w stronę drzwi do sali. Gdy rozsunęły się z cichym szumem, ludzie zebrani wewnątrz odwrócili się w jego stronę. Nie patrzył na Linny, ale usłyszał, jak wciągnęła ze świstem powietrze. Johnny ruszył mu naprzeciw.
- Ty musisz być Paul – powiedział mężczyzna i wyciągnął rękę.
- Paul – powtórzył głupio, ściskając dłoń piosenkarza. – Bardzo mi miło… to znaczy, o Jezu –
- Nam tak jakby trochę mniej miło – odezwał się NeeChee spod okna.
- Nie miałem na myśli –
- Oczywiście, że nie – przerwał mu Johnny. – Wszyscy jesteśmy rozbici – zerknął w stronę łóżka. Paul również spojrzał w tamtą stronę.
Linda siedziała wyprostowana, dumna jak wdowa na pogrzebie generała. Miała zaczerwienione oczy i policzki pokryte czerwonymi plamami, ale nienaruszony makijaż. Wbrew oczekiwaniom Paul nie trzymała jednak leżącego na łóżku Jude’a za rękę. Jego prawej ręki nie było. Paul mimowolnie zrobił krok w stronę chorego, chcąc dojrzeć jego twarz. NeeChee i Johnny stanęli u jego boków. Mężczyzna poczuł się nagle, jakby stał nad własną trumną, patrząc na swoje zmasakrowane zwłoki na dole.
Pomimo licznych ran i opatrunków nie sposób było nie rozpoznać leżącego. Teraz jednak wielkie, jasne oczy, w których zakochało się pół Europy były przykryte posiniałymi powiekami. Włosy nad czołem miał wysoko wygolone. Zadartego nosa idola nastolatek w ogóle nie było widać spod grubej warstwy bandaży – Paul mimowolnie zastanowił się, czy nos w ogóle jest na miejscu. Wstrząsnął nim dreszcz obrzydzenia i przerażenia. Jak gdyby patrzył na swoją najczarniejszą przyszłość.
- To już koniec – odezwał się zimno NeeChee. – Oddycha tylko tyle, ile wymusza na nim maszyna. Czekaliśmy tylko na ciebie.
- I… nic nie da się zrobić?
- Absolutnie nic. Lekarze robili, co mogli. Zniszczenia są zbyt duże.
- Ale przecież… to niemożliwe! To znaczy, on nie może –
- Oczywiście, że nie. To by oznaczało koniec – NeeChee pochylił się w jego stronę, żeby zajrzeć mu w oczy. – Totalny koniec wszystkiego. Nie możemy na to pozwolić.
Nigdy w życiu Paul nie czuł się tak zagubiony. To wszystko nie miało prawa się wydarzyć. Spojrzał na Linny, licząc, że dziewczyna zaprotestuje albo chociaż się rozpłacze. Ona jednak tylko siedziała w bezruchu, patrząc przed siebie.
- To nieludzkie – wyszeptał.
- Nie zrozum nas źle – Johnny położył mu rękę na ramieniu, jak wcześniej prawnik, i odszedł z nim kilka kroków w bok. – To nasz brat. W pewnym sensie, oczywiście. To jest bardzo ciężkie. Ale czuwamy tu już kilka dni, przy nim, i naprawdę nic nie da się zrobić. Nie pomożemy mu. Teraz musimy pomóc sobie. I, przy okazji, tobie.
- Ale co na to… - mężczyzna chaotycznie kiwnął ręką w stronę Lindy.
- Płacze – mruknął Johnny, podążając za jego spojrzeniem. – Ale zgadza się. Na razie. A potem… zobaczy się. Nie musisz – nie musicie…
Przez chwilę milczeli, nie wiedząc, co jeszcze można powiedzieć.
Paul czuł się jak zahipnotyzowany. Wrócił do łóżka. Nachylił się i delikatnie dotknął ramienia mężczyzny. Popatrzył na jego dłoń, gładko leżącą na prześcieradle. Z tej odległości mógł zobaczyć zrogowacenia skóry na czubkach palców, od strun gitary.
- Już czas. Nie męczmy go – Paul aż podskoczył na dźwięk obcego głosu. Wyprostował się i spojrzał na mężczyznę, który cicho wszedł rozsuwanymi drzwiami.
- Jezus Maria – powiedział lekarz zszokowanym głosem, gdy zobaczył jego twarz. – Naprawdę… to jest…
- To jest Paul – przerwał mu zimno NeeChee. – A to doktor Robert. Opiekował się Judem. Teraz go odłączy.
Słowa rockmana były zbyt spokojne jak na zaistniałą sytuację. To przerażało Paula najbardziej. Miał tylko nadzieję, że NeeChee po prostu w ten sposób ukrywa swój ból. Inaczej go sobie wyobrażał. Nie takiego… okrutnego.
Ku jego zaskoczeniu, Linda stanęła tuż przy nim, dotykając go ramieniem.
Patrzyli, jak lekarz, wciąż rzucając zaniepokojone spojrzenia na zgromadzonych (to na pewno nie jest legalne, Jezus Maria, to nawet nie jest oszustwo, to jest - ), sprawdzał odczyty na kolejnych urządzeniach i odłączał je od prądu.
- Nie będę z tobą – powiedziała Linda.
- Jasne.
- Mówię serio.
- Wiem. Nikt… chyba tego nie oczekuje?
- Już można – powiedział lekarz, kładąc rękę na ostatniej maszynie (robiącej „ping!”, pomyślał chaotycznie i z przerażeniem Paul, „ping”!). Johnny i NeeChee stanęli po bokach łóżka. Paul poczuł, że NeeChee wsuwa mu coś do ręki – telefon. Zdążył tylko otworzyć usta, gdy Johnny skinął na lekarza:
- Więc proszę zaczynać. - W jego oczach zamigotało coś. Właśnie to do niego dotarło, od chwili wypadku żył jak we śnie, najpierw walcząc (duchowo, oczywiście) o życie Jude’a, potem planując, jak ocalić swój – ich wspólny – świat, a teraz nagle… wynurzył się z długiego nurkowania na bezdechu, a codzienność buchnęła mu prosto w twarz falą dźwięków. Uczuć. Głównie niedowierzania i bólu.
Lekarz przełączył przycisk i wyciągnął kabel. Przez chwilę nic się nie działo. Potem sztuczne płuco stanęło, a maszyna zaczęła przenikliwie piszczeć.
NeeChee nie czuł nic. To było pocieszające, bo na początku obawiał się, że zabije go (co za dobór słów) poczucie winy; w końcu to z nim tego dnia Jude się tak strasznie pokłócił i gdyby nie on, nie odjechałby wściekły, prosto na spotkanie wielkiej ciężarówki z St. Louis. Ale teraz, gdy już było po wszystkim – było dosłownie po wszystkim. Po lęku, po bólu i po Jude. Chwała Bogu – nie po zespole.
Gdy tylko rozległ się piskliwy dźwięk maszyny, Linny wybuchła płaczem. Przez jej głowę szybko jak błyskawica, jak rozświetlony pociąg (jak rozpędzona ciężarówka) przesunął się ciąg absurdalnych skojarzeń, zwieńczony zapamiętanym obrazem: twarzą Jude’a tuż po wypadku, tak jak go zobaczyła, pomimo że nie chcieli jej do niego dopuścić. Wszystko, wszystko, wszystko skończone, wszystko, wszystko –
Dziewczyna zachwiała się i ktoś objął ją za ramię, jeden z przyjaciół, jeden z morderców, a może nawet ten, ten, ten potwór –
- Czas zgonu: siedemnasta czternaście – powiedział lekarz, zupełnie jak na filmie. Słychać było tylko szloch Lindy, opartej o NeeChee. Doktor patrzył na Paul, jakby oczekiwał z jego strony jakiejś reakcji. Ciszę przerwał gwałtowny krzyk Lindy, która nagle poderwała głowę i odepchnęła od siebie przyjaciela.
Chwiejąc się ruszyła w stronę drzwi, które posłusznie otworzyły się. NeeChee skoczył w jej stronę i złapał ją za ramię.
- Stój, gdzie idziesz! Linda!
Dziewczyna szarpnęła się, wydając z siebie okrzyk obrzydzenia. Twarz miała wykrzywioną jak harpia.
- Linny, przecież umawialiśmy się – zawołał Johnny. Chwycił ją za ramiona i zmusił do popatrzenia na siebie. – Linda! Pamiętasz? Rozmawialiśmy o tym. Uspokój się!
Linda znów krzyknęła i zaczęła płakać jeszcze głośniej, szlochając histerycznie jak małe dziecko. Johnny przemocą przytulił ja do siebie. Szarpała się przez chwilę, szlochając w jego marynarkę, by wreszcie znieruchomieć.
Paul i lekarz patrzyli na to; ten pierwszy z przerażeniem, drugi odczuwając coś pomiędzy zrozumieniem (reakcja Lindy jest w pełni zrozumiałą reakcją członka rodziny na trudną sytuację, jaką jest zaprzestanie utrzymywania czynności serca u osoby w stanie śmierci klinicznej) a obrzydzeniem (to nielegalne, to znaczy t o jest legalne, ale co oni mają zamiar zrobić z n i m, to znaczy, przecież t o nie jest legalne, czy ja mogę stracić prawo do wykonywania zawodu?!). Wreszcie NeeChee zwrócił na nich uwagę.
- Wychodzimy. Dziękujemy, doktorze. Jude.
Skinął głową w stronę łóżka, jakby żegnał się wychodząc z przyjęcia, pomyślał Paul.
– Jude! – powtórzył ze zniecierpliwieniem muzyk i mężczyzna zdał sobie sprawę, że patrzy na niego. To on był „Jude”. Niepewnie zdobił krok do przodu. Johnny wychodził już, wciąż obejmując Lindę. Gdy cała czwórka znalazła się na korytarzu, Johnny spojrzał na niego znad zmierzwionych włosów dziewczyny.
- NeeChee, zawieź go do domu. Ja odwiozę Linny.
Paul poszedł za Neecheem do samochodu; nigdy nie interesował się motoryzacją, ale od razu wiedział, co to za marka: Aston Martin, śliczny jak marzenie. Wsiadł, niepewnie moszcząc się na siedzeniu. NeeChee patrzył na niego spod za długiej grzywki.
- Niezwyczajny?
- Nie – odszepnął, nieśmiało dotykając samymi opuszkami tapicerki na drzwiach.
- Zapnij pasy. Jeszcze tego brakowało, żebyś ty też nam odpadł.
Wyjechali z parkingu bardzo ostrożnie, ale gdy tylko minęli ostatni słupek, NeeChee przycisnął gaz do dechy, aż Paulem rzuciło na siedzeniu i musiał się przytrzymać uchwytu nad oknem. Nie skomentował faktu, że teraz mogą zginąć obydwaj; NeeChee nie wyglądał, jakby się tym przejmował. Wymijał inne auta w niedozwolonych miejscach i połykał całe sznury samochodów, skręcając na przeciwległy pas. Za nimi, jak kolorowa wstążka, rozwijał się wizg klaksonów. Zatrzymali się tak, jak ruszyli z parkingu, ostro i z jękiem silnika. NeeChee aż kiwnął się do przodu w fotelu.
- I co, panie władzo?
Paul milczał, patrząc przed siebie. Dzisiejszy dzień całkowicie pozbawił go pewności siebie. Czuł się, jakby wrócił do podstawówki, a rockman był jednym ze starszych chłopaków.
- Wyskakuj – powiedział wreszcie NeeChee. – Jesteśmy na miejscu.
Paul posłusznie wypełnił polecenie. Przez chwilę z zadartą głową patrzył na wznoszący się przed nim apartamentowiec. Po chwili ruszył za towarzyszem do wejścia. Drzwi otworzył im elegancko ubrany odźwierny;
w korytarzu, którym szybko ruszyli w stronę drzwi, portier krzyknął za nimi:
- Dzień dobry panom! A gdzie pana skuter, panie Jude?
NeeChee tylko machnął na niego nieuprzejmie.
- Portier nazywa się Tomas – wyjaśniał NeeChee, gdy wjeżdżali windą niemal na samą górę. – Jesteś dla niego miły i czasem rozmawiacie, zanim wejdziesz na górę.
- O czym?
- Skąd mam wiedzieć? – prychnął. – Ja jestem tylko bogatym gnojem, który nie gada z uczciwie pracującymi ludźmi.
Paul mógł się tylko domyślać z tonu wypowiedzi, że jest to jakiś cytat. Może nawet z Jude’a? Nie miał odwagi zapytać. NeeChee przekazał mu zestaw kluczy.
- Do drzwi głównych i mieszkania.
- A gdzie Johnny zawiózł Lindę? To znaczy, jeśli mieszka ze mną, z Judem –
- Do matki. Nie myślałeś chyba, że zostanie tu z tobą?
Mieszkanie Jude’a było bardzo eleganckie. Paul jakoś nie spodziewał się tego. Miało wielkie pokoje, wielkie okna i wielkie szafy wbudowane w ściany. Było w sam raz dla wielkiego człowieka z wielkiego świata i mały, szary człowieczek imieniem Paul poczuł się w nim bardzo nie na miejscu. Podczas gdy NeeChee chodził z pokoju do pokoju i zapalał światła, stał tylko w wejściu do salonu i rozglądał się. Naprzeciwko wejścia wisiał wielki plakat The Beatles: Sgt. Pepper's, powodując u patrzącego oczopląs. W salonie wszędzie były osobiste drobiazgi, świadectwa życia: brudne filiżanki na stole, wszystkie ze śladami szminki na brzegach (Linda przeżyła tu kilka ciężkich dni, sama, czy też raczej kilka ciężkich chwil, bo tylko na chwilę wpadała ze szpitala by się przebrać, ale nigdy przecież nie zapomniała o makijażu, jest trochę straszna z tym swoim spojrzeniem), bluza przerzucona przez oparcie krzesła, zdjęcia w ramkach na komodzie. Paul patrzył na Jude'a i jego rodziców, Jude’a z Johhnym i Neecheem, Jude’a i Linny, Jude’a z gitarą… Jak gdyby włamał się do jego mieszkania, do jego serca.
NeeChee wyszedł z sypialni.
- Pozapalałem ci światła – wyjaśnił niepotrzebnie. Chyba zrobiło na nim wrażenie zagubione spojrzenie Paula… a może spowodowało to opustoszałe mieszkanie przyjaciela, w którym miał zamieszkać ktoś zupełnie obcy, z własnymi nawykami i szczoteczką do zębów.
– Jakbyś czegoś potrzebował, zadzwoń do mnie lub do Johnny’ ego. Numery są w telefonie. Nie dzwoń do Linny. Prześpij się.
Paul odprowadził NeeChee i zamknął za nim drzwi. Potem odwrócił się do nich tyłem i popatrzył w głąb mieszkania. Pogrążone w ciszy, wyglądało na uśpione nawet pomimo jaskrawego światła zalewającego pomieszczenia. Uśpione? Raczej przyczajone. Zjeżone od obecności kogoś obcego. Od jego obecności.
Wyjął z kieszeni komórkę i położył na stoliku przy kanapie. Rozświetlony jego dotykiem ekran pokazywał kilka ikonek na czarnym tle: kontakty, wiadomości, alarmy. Paul cofnął rękę. Na klawiszach wciąż było widać jasne plamy po jego palcach.
Pierwszym pomieszczeniem, do którego poszedł w tym swoim nowym mieszkaniu, była łazienka. Bardzo potrzebował prysznica.
Pomieszczenie było zaskakująco małe – to znaczy, ogólnie duże, większe niż jego własna łazienka, ale mniejsze niż to, czego się spodziewał. Oprócz kabiny prysznicowej w jednym rogu była też wanna, wzdłuż całej ściany. Ruszył w jej stronę, gdy zobaczył jakiś ruch kątem oka, na wysokości swojej głowy. Nie mógł powstrzymać okrzyku, czy też raczej czegoś pomiędzy okrzykiem a westchnieniem, gdy odskoczył w bok, odwracając się przodem do zagrożenia i jednocześnie osłaniając głowę przed ciosem. W ciągu ułamka sekundy, który przerodził się w wieczność przerażenia i skamieniałego kręgosłupa, ponad swoim ramieniem zobaczył twarz Jude’a, wpół zasłoniętą czymś ciemnym i przerażoną do granic szaleństwa. Krzyknął, zanim pojął, co zobaczył i znów zasłonił twarz, zataczając się do tyłu. Wparł się plecami w ścianę, wciąż starając się cofać. Dopiero gdy zdał sobie sprawę, że nie ma gdzie dalej uciec, odważył się znów spojrzeć. Serce waliło mu jak oszalałe.
Gdy zrozumiał, co się stało, z ulgi ugięły się pod nim nogi. Macając ręką na oślep w poszukiwaniu oparcia, osunął się na klapę sedesu. Ciężko oddychając wpatrywał się przed siebie. Myśli pędziły przez jego głowę chaotycznie. Po drugiej stronie łazienki widział swoje odbicie, swoją przestraszoną twarz i drżące ramiona. Dopiero po dłuższej chwili wstał i podszedł do lustra. Ochota na prysznic minęła, przynajmniej chwilowo. Przysunął twarz do szkła, najbliżej jak mógł, wpatrując się sobie w oczy, jakby widział je po raz pierwszy.
W mieszkaniu znów panowała cisza, gdy Paul stał w łazience. Przesunął dłonią po swoim czole, wyczuwając drobne zgrubienie w miejscu, gdzie w dzieciństwie kuzyn uderzył go drewnianym klockiem. Wyżej była tylko linia włosów, bez blizn i wygolonych zakoli. Nos był na miejscu, zaokrąglony na końcu i trochę zadarty, pod naciskiem palców odkształcał się nieco. Ucisnął kości policzkowe, patrząc, jak oczy mrużą się mechanicznie. Badał swoją twarz fragment po fragmencie, i była to bezdyskusyjnie jego własna twarz, twarz Paula, nie Jude’a. Wyciągnął rękę i dotknął szkła przed sobą, jakby chciał zbadać też swoje odbicie. Opuszki palców zostawiły na lustrze bardzo realne, tłuste ślady. Miał nadzieję, że linie papilarne też były jego własne.
Rozebrał się i wszedł pod prysznic, puszczając wodę chwilę wcześniej, żeby sprawdzić jej temperaturę. Była bardzo ciepła i bardzo odprężająca. Myjąc się, kilkakrotnie wyłączał strumień i wysuwał głowę przez drzwiczki, by nasłuchiwać głosów mieszkania. Było całkowicie ciche.
Mimo to, gdy wyszedł z łazienki, nadal czuł się zagrożony. W oddalonych pokojach czaiła się groza. Z lekkim dreszczem ruszył na obchód.
Najbardziej przerażające było to, że wszędzie widział swoją twarz. Mieszkanie wprost tonęło w zdjęciach. Jude miał udane życie i dawał tego dowód na każdym kroku, czy też raczej na każdej ścianie, wszędzie te zdjęcia, jakby nie mógł się napatrzeć. Dopiero po chwili przyszło mu do głowy, że te zdjęcia nie były dla Jude’a , tylko dla jego gości, uczestników imprez i przyjęć, o których czasem czytał w gazetach. Do podziwiania. Do zazdroszczenia.
W pokoju, który wyglądał na gabinet, z biurkiem i komputerem, ale i wygodnym fotelem, znalazł biblioteczkę. Osobiście nie czytał zbyt dużo, nie miał na to czasu i ochoty. Wyglądało jednak na to, że Jude całkiem to lubił. Książek było sporo i nawet te nowe wyglądały na zaczytane. Przesunął wzrokiem po nic nie mówiących tytułach. Kilka z nich wydawało się znajomych – coś dzwoni, ale nie wiadomo, w którym kościele. „Beatles anthology”, to było oczywiste ze względu na zespół w tytule. „Ligeja – opowiadania” i „Zagłada domu Usherów” z niczym mu się nie kojarzyły. Czarne okładki ze złotymi literami sugerowały jednak niewesołą tematykę. Przekartkował tę ostatnią i, odnalazł wewnątrz ponure ilustracje: szary dom odbijający się w jeziorze, mgliste postacie otaczające czytającego mężczyznę, dwoje ludzi w uścisku. Już miał odłożyć tomik na miejsce, gdy usłyszał cichy, elektroniczny dźwięk z sąsiedniego pokoju. Odwrócił się gwałtownie i książka wyślizgnęła mu się z ręki. Uderzyła o podłogę z głuchym tąpnięciem i otworzyła się na środku jakiegoś opowiadania, ukazując jasne kartki pokryte drobnymi robaczkami pisma, jak brzuch śniętej ryby. Natychmiast podniósł ją i wygładził okładkę. Odstawił książkę na miejsce, upewniając się, czy stoi w równym rządku z innymi okładkami. Cały czas nasłuchiwał, ale dźwięk nie powtórzył się.
Obejrzał więc biurko, wypełnione papierami. Na blacie było mnóstwo małych karteluszków z notatkami, a na nich urywane zdania i nuty. Więcej kartek z zapisem melodii znalazł w pierwszej szufladzie. Kilka piosenek rozpoznawał po tytułach, inne wyglądały na nowe. Jedna była niedokończona, ostatnie słowa napisano w połowie strony. W górnym prawym rogu ktoś narysował jabłko i pokolorował je dwoma pociągnięciami zielonego zakreślacza, wychodzącego poza linie. Podniósł kartkę, żeby przeczytać tekst piosenki, gdy usłyszał jakiś chrobot z dużego pokoju.
Przez chwilę stał bez ruchu, patrząc przed siebie, ale skupiając się na dźwiękach mieszkania (czy też raczej na ciszy mieszkania, nawet woda w kuchni nie kapała). Wreszcie znów to usłyszał: jakby ktoś poskrobał paznokciem o płytę. Paznokciem o płytę. Długie, długie paznokcie, które rosną nawet po śmierci. Czuł, jak małe włoski na karku stają mu dęba.
Rozejrzał się dookoła, ale nie znalazł nic, czym można było się bronić, chyba żeby wyciągnął szufladę, ale to nieporęczne i głupie. Ruszył więc do pokoju uzbrojony tylko w kartkę z niedokończoną piosenką, ściskaną nieświadomie w ręce. Im bliżej był dużego pokoju, tym wyraźniej czuł czyjąś obecność. Oparł rękę na zimnej futrynie i wsunął głowę do pokoju, rozglądając się prędko na prawo i lewo. Przy komodzie ze zdjęciami stała Linny, bladoczerwona na twarzy, zgarbiona, wyglądająca bardzo nieszczęśliwie, ale też bardzo żywo. Paul wrzasnął na jej widok. Podskoczyła i pisnęła cicho.
- Jezus Maria, co tu robisz? Miałaś być u matki! – mężczyzna był tak przestraszony, że zapomniał o swoim skrępowaniu wobec Lindy. Dziewczyna obronnym gestem przygarnęła do piersi jedną ze stojących na blacie fotografii.
- Musiałam wrócić po rzeczy.
- To miało być jutro.
- Co tam masz? – spytała oskarżycielsko, patrząc na kartkę w jego ręce. Zerknął na nią.
- Nie wiem. Znalazłem na biurku, chyba jakaś piosenka. Jak weszłaś?
- Jaka? Oddaj mi to! – ruszyła w jego stronę, jakby chciała mu wyrwać papier, ale oddał go bez oporu. Szybko przeczytała tekst.
- Przecież to jest to nowe! Skąd to masz?
- Leżało na biurku – powtórzył, wzruszając ramionami. Linda przetarła oczy wierzchem dłoni, rozmazując świeże łzy.
- Kim ty w ogóle jesteś?! Czy ty nic nie rozumiesz?! Jezu, jak masz zamiar cokolwiek udawać, czy ty cokolwiek o nas wiesz?! Mogłabym ci rzucić w twarz ich przebojem, a ty nawet byś nie wiedział, kto to napisał!
- Nauczę się – powiedział cicho. – Potrzebuję czasu.
- Tutaj nie ma czasu! Nawet jeśli wyślą cię gdzieś „na urlop”, będą ludzie, będą za tobą chodzić, wołać o autograf, robić zdjęcia. Zauważą wszystko. Będą widzieć, że nie pasujesz. Musieli by cię wysłać na Księżyc. To się nie uda.
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Miała przecież rację. Jak mógł kiedykolwiek przypuszczać, że to nie wyjdzie na jaw?
Przez chwilę patrzyli na siebie. Paul poczuł strach Lindy, widział go w jej wygiętych ustach i czerwonych oczach. Zanim jednak zdążył pomyśleć, że to jakaś otucha w jego własnym strachu (wstrętna myśl), leżąca na stole komórka zapiszczała cicho wyładowującą się baterią. Ekran zalśnił blado i odbił się jasnym kwadratem w boku popielniczki. Oboje lekko podskoczyli, wyrwani ze swoich pancerzy nieznacznym dźwiękiem.
- Znam tę piosenkę – powiedziała Linda, ocierając oczy. – Ale nigdy jej nie śpiewał. Powiedział, że to na duet. Nie chciał występować z Johnnym przy tym kawałku. Mówił, że czeka na muzę. Chodź, pomożesz mi się spakować – dodała na jednym oddechu. Posłusznie ruszył za nią w głąb mieszkania.
Pokój naprzeciwko głównej sypialni był jej, pełen kobiecych drobiazgów, z piękną toaletką w starym stylu (to prezent) i szafą pełną ubrań. Linda wrzucała je do wyjętej ze schowka wielkiej walizki. Paul starał się układać je jako tako, żeby się zmieściły. Nie rozmawiali. Dopiero gdy nie było gdzie już upychać koszulek i spódnic, Linda spojrzała na niego, gryząc wargi. Bardzo starała się już nie płakać.
- Po resztę wrócę jutro. Będziesz w domu?
- Nigdzie się nie wybieram – odparł z bladym uśmiechem. Odwróciła wzrok i zamknęła bagaż. Dopiero gdy wyszła, ciągnąc go za sobą na kółkach, Paul zdał sobie sprawę z tego, co cały czas w nim widziała: marne zastępstwo, impostora, ducha swojego narzeczonego, gorzką drwinę z całego swojego życia z Judem. Mimo to wolał, żeby została. Potrzebował towarzystwa żywego człowieka.
Znów został w ciszy. Otwarta, opróżniona szafa straszyła czarnym wnętrzem, więc zamknął ją kopniakiem. Odżyły dziecinne lęki, gdy co wieczór prosił matkę, by zamknęła wszystkie szafki w pokoju. Kiedyś mieszkały w nich potwory. Dzisiaj mieszkał w nich Jude. Rozmowa z Lindą przypomniała mu o twarzy piosenkarza: sino wygolone włosy nad czołem, zapadnięte oczy, wyżarty pod opatrunkiem nos. Spuchniętą wargę. Nie mógł przestać o tym myśleć. Dziś to Jude siedział w szafie, którą trzeba było zamknąć.
Ale drzwi wejściowe nie były zamknięte. Linny wyszła i nie zatrzasnęła zamka, bo jej klucze były na szafce. Te od NeeChee leżały na stole. Nikt nie dorobił mu jego własnych. Gdzie się podziały klucze Jude’a? Może są gdzieś w mieszkaniu. A może w kieszeni eleganckiego garnituru w domu pogrzebowym.
Bardzo starał się odpędzić te myśli, gdy zamykał drzwi: szybki trzask zasuwki, zanim ktoś stojący na zewnątrz (nikt tam nie stoi) zdecyduje się, by wejść.
Z westchnieniem wrócił do salonu i usiadł na kanapie. Nie miał już siły obejść całego mieszkania. Bał się. Wcale nie chciał tu być. Pieniądze nie były już takie ważne, były ważniejsze rzeczy: kłopoty, gdy ktoś zorientuje się, że nie jest Judem. Może podejrzenia, że to on go zabił. Może NeeChee zrzuci na niego odpowiedzialność na odłączenie aparatury. A może Jude wcale nie umarł? Może Elvis wrócił do domu. Co będzie, jak Jude wróci do domu i znajdzie tu obcego?
Wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w martwy ekran telewizora. Dopiero po chwili zdecydował się go włączyć, gdy stwierdził, że od myślenia oszaleje: wciąż ta twarz, cisza mieszkania, dźwięki, które były tylko w jego głowie. Telewizor mógł je zagłuszyć.
Już po kilku minutach zorientował się, że tylko je ukrył. Nadal tam były. Coś kapnęło w kuchni. Trzasnęło w pokoju. Zaszeleściło od sufitem. Siedział nieruchomo, starając się oddychać jak najciszej, starając się niebyć, być niewidzialnym. Skóra kanapy skrzypnęła obok niego, jakby ktoś się poruszył. Co, jeśli on tu jest i nie wie, że umarł, alternatywne życie, jak w tym filmie? Nie mógł o tym myśleć. Nie mógł. Nie! Trzeba było zapomnieć o takich rzeczach raz na zawsze. Trzeba będzie zmienić swoje życie diametralnie (to dobre, mocne słowo). Coś szeleści za drzwiami. Najgorzej będzie z ludźmi: zapomnieć o swoich (nielicznych) przyjaciołach, przyjąć jego – i to jeszcze udając, że zna ich! A sąsiedzi? Oni najprędzej zauważą, że coś jest nie tak. Może to ktoś z sąsiadów stoi pod drzwiami. Musi porozmawiać z NeeChee, albo lepiej z Johnnym. NeeChee jest jakiś dziwny. A może to on stroi sobie głupie żarty i szeleści.
- Odejdź! – krzyknął, uderzając pięścią w podłokietnik. W sekundę później zrozumiał, co zrobił i plasnął dłonią o czoło. W odpowiedzi coś trzasnęło w przedpokoju. Wyłączył głos w telewizorze.
- Jezus Maria, zwariuję tu – miał słaby, trochę drżący głos. Zawstydził się tego przed samym sobą. Może powinien zadzwonić do kogoś? Do Johnny’ego, jest sympatyczniejszy. Ale z kolei ironiczny NeeChee może lepiej odpędzić lęki… Poczuł się jak małe dziecko, które chce opuścić ciemny pokój, ale boi się wychylić spod kołdry.
Przez chwilę siedział na fotelu, obserwując migające w milczeniu obrazy. To nie może być trudne: wstać, podejść do telefonu, wybrać numer. Wstał więc. Podszedł do telefonu i wyciągnął nad nim rękę, jakby chciał wygnać z niego złego ducha. Jego uwagę zwróciło jednak coś innego: kartka z zapisem nutowym, którą Linda zostawiła na blacie. Zaczął mozolnie odcyfrowywać przypominające rodzynki znaczki. Spróbował nawet zanucić kilka dźwięków, ale wypadły makabrycznie w zamrożonej ciszy mieszkania. Johnny będzie to jednak musiał zaśpiewać sam. Jeśli w ogóle ktokolwiek to zaśpiewa.
Wreszcie podniósł komórkę i otworzył klapkę. Biały ekran zaświecił mu prosto w oczy, aż zmrużył powieki. Przebiegł wzrokiem spis najważniejszych numerów.
aaMama. Archer. Johnny. Jude. Linda. Studio.
Drgnął i przesunął listę w górę. Jude? NeeChee dał mi swój telefon?
Po sekundzie odetchnął z ulgą, gdy odpowiedź nasunęła się sama: aparat Jude’a nie istniał, już nie. Został roztrzaskany w czasie wypadku. Trzeba więc będzie zadzwonić do Johnny’ego. Kliknął na nazwisko gitarzysty, ale zaraz zawahał się. Niemal wbrew swojej woli wszedł w wiadomości odebrane i przez chwilę przepatrywał je, czując się jak złodziej. Nie mógł się jednak powstrzymać. Ostatnie SMSy były lakoniczne i pochodziły głównie od Johnny’ego: „OK., DAWAJ GO!”, „LINDA WIE, Z DALA OD PRASY”, „SZPITAL PRZYJEDŹ”. Wzdrygnął się: pierwsza wiadomość musiała dotyczyć jego samego. Wrócił do książki telefonicznej.
Jude.
Nie. Nie może tego zrobić.
Zadzwonić i powiedzieć do sekretarki: Hej, Jude…
Zatrzasnął klapkę telefonu. Strach mieszał się z podnieceniem, jakby sięgał po coś zakazanego. Roześmiał się nerwowo i rozejrzał, jakby ktoś miał go obserwować. To coś jak głupi żart, telefon do trupa…
Dzwonię, żeby powiedzieć, że to nie moja wina.
Rzucił komórkę na siedzenie kanapy i odszedł kilka kroków. Po namyśle zajrzał do kuchni: najpierw ostrożnie wsunął rękę, żeby zapalić światło. Pomieszczenie było ciche i jasne. Wziął z suszarki szklankę i nalał trochę zimnej wody do szklanki. Była chłodna i spieniona, ale wcale nie pomogła. Pijąc patrzył, jak pryskający zimnymi kroplami strumień leje się do zlewu. Musiał coś robić, ruszać się, pójść gdzieś, nie mógł stać i słuchać. Telewizor nie zdał egzaminu. Gdy tylko wrócił do pokoju, wyłączył go, bo migoczące obrazy odbijały się w szybie okna, na tle świateł miasta. Wydawało się przez to, że ktoś ciągle tam chodzi, przy samym parapecie.
Bez telewizora było źle. Bez Jude’a było tak źle, źle, wszystko źle. Co ja tu robię?!
Podniósł ze stołu filiżankę i ostrożnie postawił na niej drugą. Po namyśle dołożył trzecią i z chwiejną piramidą w dłoni ruszył znów do kuchni. Udało mu się dojść do samego zlewu, zanim najwyżej ustawiona filiżanka zachybotała się i spadła. Złapał ją prawie od razu, ale wymknęła się z jego ręki jak żywa, rozlewając zimną, lepką herbatę na mankiet swetra i podłogę. Upadając uderzyła go w nogę i poturlała się kawałek po linoleum, zanim elegancko wygięte uszko zatrzymało jej bieg. Paul jęknął i przykląkł, chwytając się za stopę. Siedział na podłodze, wsłuchując się w swój ból, nareszcie ignorując mieszkanie.
Znów usłyszał telefon. Ciche piśnięcie wyładowującej się baterii. Zerwał się i pobiegł z powrotem do pokoju, utykając na lewą nogę. Chwycił telefon mokrą dłonią.
- Umrzyj wreszcie! – krzyknął i rzucił aparatem przez całą długość pokoju. Wypadł na korytarz i przez chwilę sunął po wykładzinie, a potem stuknął bokiem o listwę przy ścianie. Wreszcie znów wydał z siebie cichy dźwięk, głuche „BIIIP”. Pod Paulem załamały się nogi. Ukląkł tam gdzie stał, przy kanapie, i wygiął plecy w łuk, chowając twarz w dłoniach. Wzdrygnął się raz i drugi. Mieszkanie milczało, jeśli nie licząc cichego „BIIIP” z korytarza. Stopa pulsowała bólem, jakby złamał sobie jakąś kostkę w małym palcu. Zacisnął zimne i mokre palce na policzkach, jakby chciał je sobie wyrwać z twarzy. Lampa na suficie zatrzeszczała cicho.
I wtedy usłyszał cichy szum, tylko przez sekundę. Podniósł głowę. Dźwięk powtórzył się – i znów cisza. Dopiero gdy do tego rytmicznego szumienia włączył się wokal, rozpoznał muzykę grającą za ścianą. Przez chwilę nasłuchiwał i wreszcie uśmiechnął się z ulgą. Jeśli uśmiechem można było nazwać wykrzywiony w kącikach ust grymas, który zobaczył odbity w czarnym ekranie telewizora. Piosenka grała niedaleko, za ścianą w korytarzu, i mógł już odróżnić słowa:
Joo-joo eyeball he one
Holy roller he got
Hair down to his knees...

To byli Beatlesi, stara piosenka Beatlesów, do której nigdy nie pamiętał słów, były takie zagmatwane. Powinien był od razu włączyć muzykę, gdy tylko przyszedł. Coś, co znał i lubił. Jude miał takie płyty, widział je przy odtwarzaczu. To by pomogło. Dobrze, że gdzieś tam za ścianą jest ktoś rozsądniejszy od niego.
I know you, you know me
One thing I can tell you is you’ve got to be -

Nigdy nie mógł zapamiętać, czy tam jest free, czy też może three. Zaczął lekko kiwać głową, do znanego, pulsującego rytmu. Zastukał palcami w ścianę: tok, tok, tok, raz za razem, pomiędzy puknięciami wsłuchując się w gitarę, jej szybkie, mechaniczne powtarzanie melodii, jakby ktoś pocierał jedną strunę palcem.
Ktoś zapukał do drzwi, nie zaburzając rytmu piosenki i Paul drgnął, wyrwany z odprężającego transu. Pukanie powtórzyło się, z początku znów rytmicznie, przy ostatnim uderzeniu jednak złamało harmonię. Nie powinien był pukać w ścianę! Zerwał się na równe nogi, nerwowo przesuwając dłońmi po ubraniu. Przejrzał się w telewizorze: czy wyglądał jak Jude? Czy człowiek po drugiej stronie się nabierze? Czy Jude przeprosiłby za pukanie w ścianę, czy sąsiedzi byli przyzwyczajeni do hałasów? Nerwowo ruszył w stronę drzwi, odpychając noga leżącą przy ścianie komórkę: jej wyświetlacz drażniąco migał.
Niemal przyciął sobie palec pokrętłem od zamka. Ze złością wyrwał z niego klucz, mimowolnie zauważając, że muzyka jest nieco głośniejsza, ale też mniej wyraźna, jakby pochodziła z marnego głośniczka. Wreszcie szarpnął za klamkę i otworzył drzwi, starając się wyglądać beztrosko i spokojnie. Od razu zrujnował efekt, gdy klucz wyślizgnął mu się z ręki i z brzękiem uderzył o podłogę.
I zobaczył go.
Bose stopy na kremowej posadzce klatki schodowej.
Porozdzierane na kolanach spodnie od garnituru.
Małpie palce.
Długie włosy.
I nie było nosa.


Ostatnio zmieniony przez Natalia Lupin dnia Nie 23:19, 01 Sty 2012, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Noelle
robalique



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 2024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 18:51, 01 Sty 2012    Temat postu:

Słucham dla przypomnienia, widząc tytuł. Słucham, nie znałam tego wcześniej Gdy się nasłuchałam, mogę zacząć czytać 9 stron Smile

Na początek literówki...
Cytat:
Paul parzył na Jude’a

Cytat:
Więcej kartek z zapisem melodii znalazł w pierwszej szufladzie. Kilka piosenek rozpoznawała po tytułach

Cytat:
nawet woda kuchni nie kapała

Cytat:
([/i]nikt tam nie stoi[/i])


Amm, nie kojarzę historii Beatlesów, teraz coś poszukałam. Ciekawy pomysł, plotka o śmierci i sobowtórze Paula. To Paul miał pseudonim Jude? Słyszałam, że John Lennon, ale nie jestem pewna.

Tak czy owak, czytało się bardzo przyjemnie, ale się nie bałam, odważna jestem Wink


Ostatnio zmieniony przez Noelle dnia Nie 18:57, 01 Sty 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Nie 20:56, 01 Sty 2012    Temat postu:

Łaaaa! Zrobiłaś to. Napisałaś horror. Serio-serio!
Nie wiem, jak ci się udało, ja mogłabym się w tyłek ugryźć, a i tak by mi nie wyszło, konwencja horroru jest obca mojej naturze! Natomiast tobie pasuje jak udana kiecka, pamiętam zresztą, że zawsze lubowałaś się w odrobinie grozy.

Atmosfera zwiedzania pokoju genialna, aż mi ciarki przebiegły po plecach. Bardzo to wizualne. Natomiast początek, z tymi urywanymi, naturalnymi dialogami, przywodzi na myśl jakiś współczesny dramat. Chyba umiałabym sobie to wyobrazić na scenie, tak. Paradoksalnie (lub nie) jakoś to mocno sceniczne jest, przynajmniej w moim odczuciu.

Naprawdę spójny tekst, taki z ręcyma i nogami Very Happy
Udał ci się, chyba go wyczułaś.
I podobają mi się muzyczne konotacje, a ta chęć zadzwonienia do trupa i powiedzenia "Hej, Jude..." MIODZIO.

Że piszesz dobrze, to chyba nie muszę dodawać?
Prześliczna horroriadka!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Natalia Lupin
lunatyczka gondorska



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3952
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Minas Tirith

PostWysłany: Nie 23:17, 01 Sty 2012    Temat postu:

To była tylko inspiracja. Nie trzymałam się kurczowo, czerpałam tylko Smile I zostawiłam imię "Paul". Po prostu żadne inne nie pasowało. Każde inne beznadziejnie się czytało.
Tak naprawdę, "Hey Jude" jest o synu Lennona.
Aaa, dzięki, Noeś! To drugie, to "niespodziewane ujawnienie się autora" XD

Hmmm, myślisz, Hek? Dzięki Smile Dla mnie to jest jednak ździebko za ciężkie, za duży tonaż jak na horrorek bazujący na napięciu oczekiwania. Ale już nie mogę przerabiać, bo zaraz puszczę pawia... Razz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Nie 23:19, 01 Sty 2012    Temat postu:

Aha, ja też tak mam. Niedobrze mi od tego maratonu pisaniowego, ale z drugiej strony - fajnie było to znowu przeżyć.

Ciężkie?
Konwencją chyba jednak nie. Nie do końca w każdym razie. Nie wiem. Może włożyłaś w to za dużo emocji, dlatego tak ci się wydaje. Chociaż z drugiej strony, emocje, które przeżywają bohaterowie, mają w sobie mniej z horroru a więcej z dramatu psychologicznego. W każdym razie ja się chyba nastawiłam na horror, stąd takie odczytanie.


Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Nie 23:20, 01 Sty 2012, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ceres
kostucha absyntowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 4465
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z dzikich i nieokiełznanych rubieży Unii Europejskiej

PostWysłany: Pon 22:12, 02 Sty 2012    Temat postu:

No, biorąc pod uwagę, że mamy ducha (albo zombie, zależy od stopnia materialności Very Happy) to powiedziałabym, że mamy horror z elementami dramatu psychologicznego. Albo odwrotnie, jak kto woli.

Zgadzam się co do sceny zwiedzania mieszkania - czytałam z zapartym tchem, i w ogóle atmosfera była w dziesiątkę - faktycznie klasyka Ci służy. I ta kanwa Beatlesów, świetny pomysł! Choć szczerze mówiąc, mam nadzieję, że to nieprawda, z tym sobowtórem...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Klub Pojedynków Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin