Forum Lunatyczne forum Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Gryffindor zobowiązuje

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Fanfiki / Lodówka trolla Świreusa
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Joan P.
moderator upierdliwy



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5924
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tęczowa Strona Mocy

PostWysłany: Pią 18:30, 06 Kwi 2007    Temat postu: Gryffindor zobowiązuje

Miało powstać coś na kształt komedii kryminalnej. Co powstało, sami oceńcie. Planuję jeszcze kilka rodziałów, więc jak coś się nie spodoba, proszę natychmiast walnąć mnie w łeb.
Ori znowuż dziękuję za wstępne wyrażenie opinii o kolejnym tworze.


I

O jedną butelkę za dużo
Peter Wolfgang Felix Pettigrew, trzeźwiej części świata znany jako Glizdogon, jęczał, usiłując wstać. Nie udało się.
Najgorszy w kacu był sam kac. Nawet nie to, że po eliksir zaradczy musiał latać do Snape'a, bo ten od Ashley Pilgrim z Klątwy był za słaby. Uczucie, jakby ktoś walił w głowę raz po raz ciężkim młotem nie mogło się z niczym równać. Chyba, że z Cruciatusem.
W jakiś sposób poczołgał się do kuchni, gdzie za pomocą uchwytów drzwiczek od szafek podniósł się do pozycji prawie pionowej, wystarczającej, by zrobić sobie kawę z dodatkiem alkaprimu, aspiryny, kefiru, eliksiru na kaca i spirytusu spożywczego. Zawsze działała.
Tak samo, jak wczoraj w nocy zadziałał spirytus lotniczy. Zwykle po sabatach, jak na Nokturnie nazywano spotkania śmierciożerców, człowiek chciał już tylko zapomnieć. O wielu rzeczach. Na przykład o tym, że następnego dnia jest zebranie Zakonu, o czym Glizdogon sobie niefortunnie przypomniał. A mogło być tak pięknie.
Orpóżnił kubek z kawą i czymś jeszcze do dna. Jak się głębiej zastanowić, co za różnica, czy Zakon, czy DE*? I Dumbledore, i Czarny byli szaleni. W dodatku po służbie śmierciożercy pili razem z zakonnikami, zwłaszcza z zakonniczkami – lunatyczkami.
Coś zastukało w okno, przez co prawie wypuścił kubek. Ostatnio był strzępkiem nerwów, ale jakoś się temu nie dziwił.
Na parapecie siedział Szpon, sokół Calamity – ptaszysko tak wredne, złośliwe, perfidne i krwiożercze, jak jego właścicielka. Kiedy Glizdogon wpuszczał gada ze skrzydłami do mieszkania, naszła go nagle ochota, by przytrzasnąć opierzoną jaszczurkę okiennicami. Ku jego rozczarowaniu, przeszła.
Wróciła, gdy Szpon próbował rozcharatać mu gardło przy odwiozywaniu listu od jego nogi. Zadowolił się wepchnięciem przerośniętej wronie korka od butelki Ognistej w dziób.
Po jaką cholerę Calamity miałaby do niego pisać? Nie pamiętała nawet ze razem chodzili do Hogwartu, że pędzili tam bimber i nie poznała go na przyjęciu u Lucka. Nie tylko tam, na zebraniach Zakonu też nie. Zaburzenia pamięci spowodowane alkoholem były wykłuczone – rano, po popijawie w Pokoju Wspólnym pamiętała o napisaniu wypracowania na pierwszą lekcję. To, że zawsze dawała radę napisać przed śniadaniem i na kacu, to już inna sprawa.
Wypluty przez Szpona korek trafił go w skroń. Już sięgał po młotek, ale w ostatniej chwili postanowił jednak rozwinąć list i przeczytać go.
Było tylko jedno słowo. Przyjeżdżam.
- Świetnie – mruknął do siebie. - Tylko ciebie mi tu teraz brakowało.
Złapał Szpona za nogi, wetknął mu do dzioba zwinięty w kulkę list Calamity, żeby nie oddziobał mu palców i wyrzucił przez okno. Ledwo ptaszysko zdążyło podnieśc się do lotu i zniknąć za krajobrazem Nokturnu, magicznego slumsu Londynu, zadzwonił dzwonek do drzwi.
Tak jak się tego spodziewał, na progu stała Joan Agnes Polansky, znana też, a może bardziej, jako Calamity.

- Co ty tu robisz? - nie mógł się powstrzymać. Skoro po zakończeniu roku w jego siódmej klasie (Calamity była wtedy w piątej) nie dawała znaku życia i nie odpowiadała na listy, a wprzerwach pomiędzy odwiedzinami byłych Huncwotów w Dziupli i kiedy wpadała do Londynu również nie usiłowała nawiązać kontaktu, to co ją tu przygnało?
- Mam kilka spraw do załatwienia – odparła szosrstko. Od ostatniej wizyty Glizdogona w Knajpce niewiele się zmieniła- miała tylko trochę więcej blizn na widocznych na odsłoniętych przez podwiniętę rękawy przedramionach. Znowu zaczęła farbować włosy na ciemnoczerwono. A już myślał, że po Hogwarcie dała sobie z tym spokój. Weszła do środka.
- Jakie? – mruknął Glizdogon, zamykając drzwi.
- Mam rozpowiadać o nich wszystkim naokoło? Chociaż... - zastanowiła się przez chwilę. Bezceremonialnie usiadła na JEGO fotelu. - Jesteś śmierciożercą, więc możesz mi się przydać. Szefo mi kazał ścigać... kojarzysz tych narwańców z ZSRR, którzy są aktywnie przeciw Voldiemu i całej magicznej burżuazji, bo czarodzieje i mugole mogą żyć razem w pokoju i socjaliźmie?
- Tak. W zeszłym tygodniu rozpieprzyli mu kwaterę w NRD. I zwinęli niezbędny do pracy sprzęt – Glizdogon stanął za oparciem drugiego fotela. W kontaktach z Calamity należało zachować dużą ostrożność. Zwłaszcza, że w magazynku został mu ostatni nabój, a po jednym strzale pseudogryfońska zaraza nadal będzie się ruszać. Jak każdy prawdziwy mieskzaniec Nokturnu, Pettigrew nie ufał różdżkom.
- A nam od ładnych paru miesięcy demolują posterunki i próbują przekabacić resztę czarodziei na komunistów, bo mugole to za mało i cały świat powinien poznać socjalizm – Polansky odpięła zawieszoną przy pasku manierkę i wypiła conajmniej połowę zawartości. Doskonale wiedziała, o jaki sprzęt chodziło – Można więc uznać, że to sprawa i aurorów, i śmierciożerców. Ale wątpię, żeby Czarny poparł tę współpracę. Słyszeliście o zaginięciu dwóch aurorów i trzech śmierciożerców z NRD?
- Owszem – skoro Calamity wiedziała, że Czarny sobie nie radzi z komunistami, nie było sensu tego przed nią ukrywać. - A czy wy słyszeliście, że nie żyją?
- Żesz. Nie. Skąd WY to wiecie?
- Mamy swoje źródła.
- Nie powiesz mi chyba, że nagle stałeś tak wierny i milczący jak grób?
Aluzja była tak oczywsita, że nawet Dżem Potter by ją dostrzegł.
- Call, to dość zabawne, że akurat tobie przychodzi do g łowy ropzrawianie na temat stałości poglądów.
- Z nas dwojga to nie ja regularniegram na dwa fronty... Zwykle.
Tu przeklęta aurorzyca miała rację. Jakiś czas temu rzuciła Zakon, bo uznała, że łatwiej jej działać na własną rękę. Nie opowiadała się po żadnej ze stron i jak dotąd udało jej się uniknąć przyłączenia się do śmierciożerców i utraty pracy. Podpadała wielokrotnie Czarnemu, Dumbledore'owi i szefowi. Jak udało jej się dotąd przeżyć pozostawało jedną z największych zagadek wrzechświata, podobnie jak zagadnienie ''Co ma pod szatą Snape'' i płeć Boya George'a.
- A z innej beczki, co zrobiłeś z moim Szponem? Myślałam, że będzie tu jeszcze, jak przyjdę, nie daje się tak łatwo pozbyć.
- Wywaliłem za okno – Glizdogon po raz pierwszy w życiu postanowił być szczery.
Wyraz twarzy Calamity powiedział mu, że nie było warto.

Glizdogon przyłożył lód do sinika na czole. Jakiś czas temu Calamity dokładnie i dobitnie wytłumaczyła mu, jak może jej pomóc. Mianowicie, robiąc za kreta z obu stron. I nie chodziło o samo DE, tylko o to, czego DE się o komunistach dowiedziało, skoro mieli aktualniejsze informacje niż aurorzy i kto z DE nad komuchami pracuje. Pettigrew miał spore wątpliwości, czy to przeżyje, ale Calamity jakoś wcale się tym nie zmartwiła. Odparła, że jak Voldemort się dowie o jej powrocie do Londynu, nie będzie skupiał na sprawdzaniu swoich podwładnych. Coś w tym było. A raczej to Calamity była dla Czarnego wrzodem na tyłku. Nie bez powodu. Glizdogon do tej pory nie miał pojęcia, jak jej udało się zwiać Czarnemu na żywca i jakim cudem towarzyszące jej wtedy lunatyczne śmierciożerczynie jeszcze żyły i pełniły służbę.
Była dopiero dziesiąta rano. Normalnie o tej porze umierał na kaca albo dochodził do siebie, a nie zastanawiał się, jak tym razem przeżyć i czy bardzo będzie bolało. Szczęście miał znikome i dobrze o tym wiedział. Cóż, i tak większe niż jego kuzynka, Dorcas. Wplątała się w jakąś sprawę z Regulusem Blackiem i teraz oboje wąchali kwiatki od spodu.
Joan Polansky alias Calamity, w nieco lepszym nastroju niż o piątej rano, udała się do Klątwy, gdzie czekała na nią jej partnerka w śledztwie, Cziornaja, nazywana tak z powodu śniadej cery, krótkich, czarnych włosów i skośnych, czarnych oczu. No i czarnych ciuchów. Polansky miała ochotę zaciągnąc ją do łóżka. Lora na pewno się nie obrazi.
- Masz coś? - zapytała Rosjanka, kiedy Calamity się do niej przysiadła.
- Załatwiłam nam szpicla, muszę tylko trochę nad nim popracować. A ty?
- Nic. Ktoś coś widział, ale niczego nie słyszał. Jaki to szpion?
- Jak go nie postraszyć, to wsypie nas przy pierwszej lepszej okazji, ale z twardszym śmierciojadem ryzykować nie możemy, zwłaszcza, że wieczności nie mamy.
- Wołk zna się na przyciskaniu.
- Wiem. Lepiej ode mnie, psia jego mać. Gadałaś z barmanem?
- Gadałam. Widział ich tutaj, ale nie rozumiał ani słowa z tego, co gadali i nie wie, w którą stronę poszli. Może ten twój szpicel nam coś pomoże. Gacek twierdzi, że jak nie wiemy nawet, gdzie zainstalowac podsłuch, jest naprawdę źle.
- Bo jest źle. Mam wrażenie, że nas wszystkich szefowie nie lubili i dlatego tu wysłali.
-Nie zdziwiłabym się. Ciekawi mnie tylko, po co czarodzieje też przechodzą na komunizm. Wszyscy mugole na to powiariowali, nie za dużo tego? Dobrze, że chociaż nasze Ministerstwa Magii pozostały niesocjalistyczne, chociaż musieliśmy jeszcze bardziej zejść do podziemia.
- Nawet mi o tym nie mów. Mam już serdecznie dość komuny. I mało okazji, żeby odpocząć sobie w Londynie. Co prawda, Heca na chaju krzyczy, że komuna upadnie razem z Murem Berlińskim, a Voldy dostanie w dupę, Oleśka wieszczy identycznie, ale wiesz, jak to jest z tymi proroctwami. Człowiek za cholerę nie wie, kiedy się wreszcie spełnią i czeka... i czeka... i czeka....
- Ciekawych masz znajomych, nie powiem... - Cziornaja dopiła resztkę wódki. - To co, zbieramy się? Chłopaki pewnie czekają. Gacek ucieszy się, że wreszcie mamy kontakt.
- Taaa...
- A co ty taka skwaszona?
- Oleśka to moja siostra. Napisała, że wywieszczyła upadek Volda i chce troche powęszyć w Anglii. Nie wiem, jak ja to wytrzymam, jeśli mnie znajdzie. To wariatka.
- Jak my wszyscy.
- Nie taka wariatka. Gorsza.

Glizdogon miał zły dzień. Naprawdę zły dzień. Nawet nie chodziło o to, że Calamity go w ciągnęła najbardziej śmierdzącą do tej pory sprawę, raczej o późniejszy wybuch destylatora, zebranie Zakonu, a potem jeszcze Enfer, koleżankę po fachu, która uznała, że podwójni agenci powinni współpracować. Ona i Lu może, ale Pettigrew przysiągł sobie, że nie zbliży się do Snape'a bardziej, niż na odłęgłość potrzebną do wymiany bimbru na eliskir antykacowy, co i tak groziło śmiercią lub trwałym kalectwem. Petera, rzecz jasna.
W każdym razie teraz udało mu się pozbyć i Dumbledore'a i Enfer, a to już coś. Calamity na razie również nie dawała znaku życia. Odpukać. Ostatni sabat był wczoraj, więc następnego tak szybko nie powinno być. Życie jest piękne... Wróć! Życie jest mniej do rzyci niż zwykle. Rano znowu będzie kac.
Przeklął dzień, w którym zdecydował się grać w dwa ognie. Wtedy wydawało się to lepszym rozwiązaniem, niż dać się zabić śmierciożercom. I nadal się wydawało. Podwójni agenci byli potrzebni, bo chociaż Dumbledore nie myślał o niczym innym jak wędkowaniu, to Zakonem potajemnie zarządzałą Minerwa M., a ta już miała głowę na karku.
Najgorsze, że musiał współpracować ze Snapem, Enfer i Lu. Ostatnia nie była jeszcze taka najgorsza, ale ślizgoński gad i francuska piromanka z Hufflepuffu doprowadzali go do stanu, w którym regularnie powtarzany kontakt głowy ze ścianą lub powierzchnią stołu wydawał się bardzo przyjemny. A butelka z samogonem przyjazna.
Usłyszał niepokojący dżwięk rowerowego dzwonka. Bardzo niepokojący. Życie na powrót stawało się do rzyci.
Z ściśniętym gardłem rzucił się do okna.
Widok potwierdził jego najgorsze oczekiwania. Pod schodami wiodącymi do jego mieszkania stał zielony rower przyozdobiony kwiatkami, wstążeczkami i pacyfkami, z dumnym imieniem ''Rózia'' wypisanym na ramie. Po schodach wchodziła jakaś niska, posągowo kobieca postać z trwałą na łbie.
Poznał rower. Poznał trwałą. Ale i tak do końca nie wierzył w swoje przeznaczenie, gdy zadzwonił dzwonek
Na progu stała starsza siostra Polańska, Alexandra Polansky, samozwańcza prorokini i przywódczyni Podziemnego Polskiego Ruchu Oporu, który dziwnym przypadkiem był również polską sekcją Zakonu Feniksa. Oleśka była niższa i bardziej kobieca niż Calamity, miała kręcone blond włosy, jaśniejsze oczy i stale wyglądała jak potraktowana samoopalaczem. Ubrana tradycyjnie i niezmiennie od lat w skórzaną kurtkę, sukienkę w kwiatki, glany i opaskę z pacyfą i kwiatkami na łbie, wyglądała jak koszmar punka.
- No nie – jęknął Pettigrew. To już była przesada. Zrobiły zjazd rodzinny, czy co? To w takim razie gdzie jest Michael? Chociaż on chyba urodził się normalny, więc nie pasuje do sióstr...
- Peter, kopa lat! - krzyknęła Oleśka i przytuliła go na powitanie.
- Nie taka kopa. Mogłaś nie wracać. Chociaż ty. Puść mnie.
- A, racja, Joaśka też jest w Londynie, może na siebie wpadniemy. Co porabiasz?
- Przeżywam. A gdzie te dwie...?
- Mam zabierać Alkę do cywilizowanego Londynu?
- Słusznie. A...?
- Anka coś tam robi w NRD. Chyba chce zostać prezydentem, jak już tylko komunizm upadnie.
- Weź przestań.
- Nie przestanę. Voldzio dostanie w dupę, komuna upadnie razem z Murem Berlińskim, nad światem zapanują Kaczory i wszyscy zginiemy.
-...

- No ja nie rozumiem, o co ci chodzi – Oleśka usiadła na kanapie z kubkiem herbaty w ręku. Nie piła niczego mocniejszego od piwa kremowego i to był jeden z powodów, dla których Glizdogon uważał ją za nienormalną. Drugim było głoszenie pokoju i miłości.
- Nie ma nic do rozumienia. Ty i Joaśka razem jesteście dawką śmiertelną. Jak wy ze soba wytrzymujecie?
- Nie wytrzymujemy. Ja mieszkam we Wrocławiu, ona w jakiejśc nienanoszalnej na mapę puszczy.
- A ciebie co tu przygnało?
- Wizja. Voldemort ma niedługo dostać w dupę. Chcę to zobaczyć. Poza tym – to nie może się stać ot tak, samo z siebie. No i chciałabym odwiedzić kumpli i chrześniaka, dawno ich nie widziałam. Peter, czy od tego walenia w ścianę nie boli cię głowa?
- Boli, cholera, boli!
- To przestań. I ja tu jestem nienormalna?
Glizdogon zrezygnowany podszedł do barku i wyciągnął z niego wódkę. Nagle zauważył wciśnięty za butelkę z Ognistą pakunek. Ostrożnie wziął go do ręki. Na pisane na nim było ręką Dorcas ''Dla Oleśki, w przypadku jej przybycia do Londynu.''.
- Coś do ciebie – powiedział, wręczając Oleśce paczkę. Starsza Polańska wyglądała na zaskoczoną.
- Czy to nie pismo Dorcas? Jakieś wieści zza grobu?
- Nie wiem i nie mam zamiaru wnikać. Wystarczy, że za to coś być może sprzątnęli Dorcas i Regulusa.
- A, to właśnie dośc dziwne, że nic o tym nie wiesz – Oleśka odstawiła pusty kubek na stół. - Mieszkała u ciebie.
- Nie wnikam w to. W tych czasach lepiej nie wiedzieć za dużo.
- Co racja, to racja... Nie przeszkadza ci, że prędzej czy później Czarny dostanie w dupę?
- Pewnie, że przeszkadza. Jeśli masz rację, pójdę na pierwszy ogień, zresztą nie tylko ja. Enfer, Lu i Snape też, ale tego ostatniego (cenzura) nie szkoda.
- Dobra, będę się zbierać. Mam jeszcze parę osób do odwiedzenia, muszę znależć siostrę i otworzyć tę paczkę. Bywaj. Postaraj się przeżyć.
- W tym jestem niezły. Na razie.
Pettigrew zamknął drzwi za Oleśką. Nie było aż tak źle. Nie powiedziała jeszcze nic o miłości i pokoju – kto wie, może jej przeszło i zaczynała normalnieć? Nie, musi być w tym jakiś haczyk. Chcociaż specjalistką od haczyków jest prędzej Calamity. Raczej się nie zmówiły, Joaśka unika siostry jak diabeł święconej wody. Czy to możliwe, że w tym jednym przypadku nie było żadnych haczyków?
Tym czasem Oleśka w domu swojej znajomej jeszcze z Hogwartu otworzyła paczkę. Była w niej kaseta wideo. Znając, Dorcas, raczej nie pornos. Włożyła ją do odtwarzacza.
Po obejrzeniu całej wiadomości od Dorcas zaklęła spontanicznie i nie po swojemu, używając swojskiego, polskiego słowa kończącego się na ''mać''.

- Słuchasz mnie? - zapytała wkurzona Oleśka.
- Nie – odparła Joaśka. - Ty posłuchaj, mam gdzieś te horkruksy, cokolwiek to jest. I nie obchodzi mnie, z jakiego powodu Czarny sprzątnął Dorcas i Regulusa. Mam swoją robotę, więc mi nie przeszkadzaj.
- No ale...
- Żadnego ale.
- Nie niepokoi cię to?
- Ani trochę. Jak chcesz, to se poprowadź prywatne śledztwo, może przy odrobinie szczęścia ciebie też sprzątną i będę miała spokój. Ale nie mieszaj mnie do tego, jasne?
- Jak słońce. Wpadnę do ciebie za jakiś czas.
- NIE.
- Tak. Zostanę tu, dopóki sie nie dowiem, jakim cudem Voldemort upadnie. To się samo nie zrobi.
- Jak chcesz. ale ode mnie trzymaj się z daleka.
Obie siostry Polańskie wyszły z Klątwy i rozeszły się w zgoła innych kierunkach. To co Oleśka myślała o Calamity, zapewne było pełne mimo wszystko rodzinnych, ciepłych uczuć. To co Calamity myślała o Oleśce, nie przeszłoby przez cenzurę nawet w kawałkach. No, może coś by przeszło. Przecinki.
Joan poszła na Przekątną. Ciekawe, po kiego grzyba Glizdogon umówił się z nią w Dziurawym Kotle. Nie, żeby nie go nie lubiła – mieszkała tam na studiach i czasem dorabiała w barze. Ale szemrana knajpa gdzieś w środku Nokturnu lepiej by się nadawała do przekazywania informacji na temat DE.
Usiadła przy stoliku w rogu i spojrzała na zegarek. Peter chyba nie zamierzał nie przychodzić. Był tchórzem, ale nie idiotą.
Rzeczywiście, pojawił się. Po dziesięciu minutach. Polansky nie cierpiała, gdy ktoś się spóźniał. Sama chodziła jak szwajcarski zegarek, nieważne, jak bardzo była urżnięta.
- Spóźniłeś się – syknęła.
- Musiałem coś załatwić. Nie bądź taka drobiazgowa, bo jeszcze ktoś nas weźmie za małżeństwo.
- Do rzeczy.
-Założyłem, że interesująca cię sprawą moga się zajmować Karkarow albo Dołohow...
- No i?
- Wiele się nie pomyliłem. Ale nie ma nic za darmo.
- Za darmo to możesz ode mnie dostać w ryja, jak nic nie powiesz. Gadaj, później się zastanowię.
- Aurora i Dołohow.
- Nie można było tak od razu? No i czemu spotkali smy się akurat tutaj?
- Bo tylko tu nikt nas nie podsłucha. Wszyscy konspiratorzy chodża do bardziej szemranych knajp. Powinnaś to wiedzieć.
- Oficjalnie pierwszy raz siedzę w konspiracji.
- A te wszystkie akcje Hekate na rzecz wonej od komuchów Polski?
- Nie biorę w nich dużego udziału. Masz coś jeszcze, czy mogę pójść do siebie i w spokoju ułożyć plan działania?
- Chciałbym o coś zapytać.
- Wal.
- Jakim cudem mnie nie poznałaś, kiedy mieszkałaś w Londynie?
- To żeś mnie zagiął. Powiedzmy, że mam bardzo wybiórczą pamięć. Inaczej ci nie wytłumaczę. To wszystko?
- Tak.
Polansky wyszła z Dziurawego Kotła i skierowała się na Nokturn. Nie było tak źle, jak się spodziewała. Nie wiedziała tylko, kogo będzie łatweij nakłonić do współpracy – Ori czy Dołohowa. W gruncie rzeczy Ora była dużo bardziej oddana sprawie, jak zwykle. Został Dołohow. To już robota dla Wołka. Zna się chłopak na naciskaniu.
Joan westchnęła. Jak tak dalej będzie podpadać szefowi, to następną akcję poprowadzi na Kamczatce.

*DE - Death Eaters. ''śmierciożerstwo jest za długie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lora
dziecię alternatywy



Dołączył: 17 Wrz 2005
Posty: 1834
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 18:56, 06 Kwi 2007    Temat postu:

O Bosze, Jo!
<płacze>

(To jest miejsce na bardziej konstruktywany komentarz, który może pojawi się, kiedy ochłonę)

Nie no, jak na razie jeden z lepszych twoich tekstów IMHO. Nieźle się nawyłam przy niektórych fragmentach xp
Powrót do góry
Zobacz profil autora
yadire
gryfonka niepokorna



Dołączył: 02 Wrz 2005
Posty: 1892
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Poznań

PostWysłany: Pią 19:03, 06 Kwi 2007    Temat postu:

[rezerwuje miejsce na komentarz, który nastąpi, gdy po uporaniu się z maturalną arkadią, dla relaksu, zasiądzie nad świeżo wydrukowanym dziełem naczelnej barmanki Gryffindoru]
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Angel
księzniczka księżycowej poświaty



Dołączył: 27 Wrz 2005
Posty: 1809
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 2/5
Skąd: Mare Imbrium

PostWysłany: Śro 22:11, 11 Kwi 2007    Temat postu:

Nie, no Jo... Gebnialne...! Kilka literówek i niedociągnięć (a właściwie po jednym), ale ja po prostu padłam! Dawno żadne opowiadanie w internecie mnie tak nie wciągnęło...! Ba...! To jest dla mnie ciekawsze nawet od przypadków pacjentów Freuda i dewiacji seksualnych! Muah!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Noelle
robalique



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 2024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 15:39, 13 Kwi 2007    Temat postu:

(wewnętrzny dialog)

- Dość ciekawe.
- Taa, ale znowu komuchy, stare klimaty.
- A co lepszego od komuchów?! Ci najlepsi!
- Ech...

No, ale niezłe, jakby chropowate, standardowo joanowe.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Joan P.
moderator upierdliwy



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5924
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tęczowa Strona Mocy

PostWysłany: Pon 20:17, 18 Cze 2007    Temat postu:

II

- A co dokładniej Anka robi w NRD?
- Mówiłam już, czeka na władzę. Nawet przefarbowała włosy i zmieniła nazwisko. Teraz nazywa się Angela Merkel. Masz wolne łóżko?
- Słucham?
- No przecież muszę gdzieś nocować, a nie chcę u tej samej osoby cały czas...
- Mam wolną wycieraczkę...
Nie wiedzieć czemu, Oleśka po paru dniach wróciła do mieszkania Glizdogona, w dodatku z zamiarem przenocowania. To mógł by ć koszmar nocy wrześniowej, zwłaszcza, że Oleśka niedawno odwiedziła Potterów i zamierzała opowiedzieć całemu światu, jaki to Harry do Syriusza podobny i jak zdążyło jej się parę razy upuścić go na podłogę.
Dość gwałtownie zareagowała na propozycję wycieraczki. Nie tak gwałtownie, jak zareagowałaby Calamity, bo wciąż miał organy reprodukcyjne i nieprzemeblowaną twarz, ale gwałtownie.
- Dobra, dobra... Mam łóżko. Ostatnio spała w nim Dorcas. Ja śpię na kanapie.
- Może być. Zajmę łazienkę na parę godzin.
Glizdogon westchnął. Minęło parę miesięcy odkąd panowała tu babska dyktatura jego świętej pamięci siostry ciotecznej i zdążył się przyzwyczaić do nie opuszczania deski sedesowej. No i do wolnej łazienki. A i jego siostra na jakiś czas wybyła, ale o niej raczej by nie powiedział, że to baba...
O dziwo, kiedy starsza Polansky wreszcie z łazienki wyszła, było dopiero wpół do jedenastej.
- No to teraz wreszcie spać...
- Nie gadaj, że o tej porze..
- No a ty kiedy? Już późno, sen jest dobry dla urody, a ja jestem ładna jak jasna cholera i zamierzam utrzymać ten stan.
- Taaa...
- A wiesz, Peter, jak byłam u Potterów, obiło mi się o uszy, że Malfoyowie też mają dzieciaka. Dziwne biorąc pod uwagę, że Lucek nie jest uświadomiony... Podobno skóra zdarta z ojca... Pete, czemu się krztusisz?
- Jakby ci to powiedzieć...
- Chwila... Nie! Nie mów! Ty i Narcyza...?
- Tak.
- Ja pierdzielę! Lucek dostanie szału, jak się dowie!
- Jestem tego świadom.
- Ale jaja... A słyszałeś że...
- Dobranoc.
- Jeny, ale jesteś sztyw...
- Dobranoc!
- Dobranoc...

- Czy ja się kiedyś doczekam dnia bez kombinowania? - Calamity skierowała ironicznie pytaniu ku ścianom pokoju. Miała już serdecznie dosyć. Jeśli Oleśka ma rację i Voldzio wreszcie dostanie w dupę (a razem z nim cała czerwona hołota), to ona chyba zamknie się w Dziupli i do końca swych dni będzie spokojnie pędzić i pić bimber, a w przerwach polować na Chińczyków.
Nie, żeby źle się czuła w konspiracji. Nawet jej to odpowiadało, ale ile można. Zwłaszcza, że miała dośc wytężania mózgu nad planami. Wolała solidnie skopać czyjś tyłek bez specjalnego wytężania swojego jakże ogromnego intelektu.
- Dupa, dupa, dupa – mruknęła wściekle. To był jeden z takich dni, kiedy miała ochotę wziąźć siekierę i pójść na miasto.
Oleśka nie poprawiała sytuacji. Jak ta cholera nadal będzie się we wszystko wtrącać, niedługo skończy z betonowymi bucikami na dnie Tamizy, Wisły lub Bugu. Skończy rzecz jasna, Oleśka. Calamity w ogóle nie zamierzała kończyć.
Poza Oleśką, wszystko szło zgodnie z planem. Voldemort prawdopodobnie wiedział już, że wróciła i kogoś za nią wysłał. Jeśli starsza Polańska będzie się trzymała z daleka, może nawet się uda.
- Czorna, czy nam się w ogóle opłaca ta robota? - zapytała Cziornaję, która dopiero co weszła do pokoju ze zgrzewką piwa.
- Jak chcesz żeby się opłacało, było złapać inną fuchę – odparła niechętnie. - Ale pomyśl, że być może dzięki nam łatwiej pozbędą się czerwonych.
- To jakiś plus. Ale jeśli Oleśka ma rację, pozbędą się ich i tak.
- Mówiłaś, że jej nie wierzysz.
- Teraz już nie jestem taka pewna. Jak dotąd, wszystko co ona i Heca wywieszczyły, wąchając to i owo, sprawdziło się. Nie rozumiem tylko, co obie miały na myśli, mówiąc o Kaczorach. Atak zmutowanego drobiu, czy co...
- Przeżyjemy, zobaczymy.
- Ja na pewno. Złego licho nie bierze.

Oleśka obudziła się i z zadowoleniem stwierdziła, że jest dziewiąta rano. Wczesne wstawanie uważała za niezdrowy, a przynajmniej nieprzyjemny wymysł, chociaż w jej skomplikowanym niczym budowa cepa światopoglądzie jedno równało się drugiemu.
Powoli powlokła się do kuchni w szlafroku. Po drodze zauważyła, że kanapa jest pusta. A, pewno go na sabat pognało. Albo na popijawę. Oleśka nie za bardzo się orientowała w prywatnym życiu śmierciojadów. Bardziej skupiała się na zawodowym, którego całym swoim ogromniastym serduchem nie popierała.
Otworzyła lodówkę. A potem ją zamknęła. Jej sensory odebrały obrazy puszek z piwem, butelek z samogonem domowej roboty, wysuszonej cytryny, na oko dwudniowej pizzy i puszki ruskich szprotek, po czym sklasyfikowały je jako jedno wielkie NIC. Z nadzieją na znalezienie herbaty otworzyła szafkę, ale okazało się, że ostatnim razem zużyła ostatnią torebkę.
Kątem oka zauważyła apteczkę i z wrodzonej ciekawości ją otworzyła. I zdębiała. Jeszcze nigdy nie widziała takiej ilości środków przeciwbólowych i antydepresantów zgromadzonych w jednym miejscu.
Mruknęła ponuro. Mimo, że była abstynentką, rano nie myślała całkiem trzeźwo, a fakt, że nie znalazła niczego do jedzenia wcale sytuacji nie poprawiał, można by rzecz, leciutko pogarszał. Nagle usłyszała dzwonek do drzwi. Dała sobie chwilę na skojarzenie, gdzie są te drzwi i ruszyła, niczym Titanic przez morze, by je otworzyć.
- Oho – powiedziała całkiem krzepka, starsza kobieta o raczej rubensowskich kształtach – Różne dziewczynki ja tu widziałam, ale tak zdrowej to jeszcze nie.
Słysząc ten tekst, zamglony umysł Oleśki wyostrzył się nagle.
- Ehem... Nie jestem tą, za którą mnie pani bierze...
- Nieważne. Jestem Sarah Fitzgerald, sąsiadka z dołu, właścicielka domu i lombardu. Jak masz coś do zastawienia, wal do mnie. Jest Peter?
- Nie ma.
- Możesz mu przekazać od Starego Willa, że wszystko gotowe? Ma się stawićw Klątwie o dziewiątej. Wieczorem.
- Przekażę.
W innym miejscu w Londynie, parę godzin wcześniej...
- Dwa - warknęła drobna blondynka. Barman posłusznie napełnił dwa olbrzymie kufle byle jakim piwem.
Takie speluny nie był miejscem dla kobiet, zwłaszcza drobnych. Ale ta jedna wiele sobie z tego nie robiła. Miała krótkie blond włosy, czarne oczy, trochę więcej niż metr pięćdziesiąt wzrostu, a na imię jej było Elizabeth Pettigrew chociaż mieszkańcy Nokturnu nazywali ją również Bethą lub Petty, a samobójcy i rodzina Małą. Zbieżność nazwisk raczej nieprzypadkowa. A przynajmniej siedząca obok Joan Polansky była tego pewna. Pociągnęła łyk piwa.
- Co to za szczyny? - skrzywiła się.
Beth zarechotała, czego musiała się nauczyć od najgorszych męt.
- Prawie deszczówka, po trzydziestu siedmiu dużych nadal mogę prowadzić. Mocniejszego tu nie dostaniesz. Zapalisz?.
- A pewno.
Przez chwilę siedziały w milczeniu, delektując się dymem i dolatując z ciemnego kontra muzyką country. Po chwili Beth znowu się odezwała. Miała niski, nieprzyjemny głos, ochrypły od palenia, lotniczego spirytusu i częstego darcia się na kogo popadnie, w dodatku okraszony paskudnym, londyńskim akcentem.
- Masz dla mnie jaką robotę? Coś wysadzić, kogoś sprzątnąć?
- Nie, nie taką. Sprzątaniem sama się zajmuję, a od wysadzania mam krewnych i znajomych zza Buga. Nie. Chodzi mi o coś bardziej subtelnego.
- Ty i subtelnego? Jo, znamy się tych parę lat i o cokolwiek subtelnego mogę podejrzewać wszystkich, ale nie ciebie.
- Ludzie się zmieniają. Do rzeczy. Ty i Peter oprócz bimbrownictwa, przemytu i innych mniej lub bardziej przyjemnych rzeczy zajmujecie się też chemią, nie?
- Nie pędzę. Umiem, ale nie pędzę. Faktycznie, jestem niezła z mugolskiej chemii.
- Potrzebuję paru rzeczy – Polansky wyciągnęła zwitek papieru z kieszeni. - Lista.
Beth przeczytała ją uważnie.
- Niektóre mam na składzie, inne się zrobi...Dam ci znać, gdy skończę.
- Dobra. Ale lepiej, żebyś się pospieszyła.
- Niczego nie obiecuję, pośpiech może wysadzić mi chałupę... Podwieźć się gdzieś? Mam motor.
- Cziemu by niet. Na Śmiertelnego Nokturnu, dalej sama sobie poradzę. A przy okazji... Nie mieszkasz u brata?
- Mieszkam, mieszkam... Na parę tygodni musiałam przenieść się tutaj, ale za tydzień z kawałkiem chyba wrócę. Nie tylko od ciebie dostaję zlecenia.

Na Nokturnie było bardzo spokojnie. Nikt rozsądny nie hałasował o drugiej w nocy. Tutejsi ludzie rozwiązywali sąsiedzkie problemy łopatami, łomami, sztachetami, pochodniami i tulipankami, a nie różdżkami.
Mimo później pory, w Klątwię ktoś siedział. A nawet paru ktosiów.Byli to Severus ''Sever'' Snape, Monique ''Michelle Piekiełko'' Enfer, Lullabelle ''Lu'' Greczyk i dobrze nam znany Peter ''Glizdogon'' Pettigrew, czyli cała kompania podwójnych agentów. Ich wzajemne stosunki były dośc złożone. Piekiełko i Lu się lubiły. Glizdogon i Sever nie za bardzo i to było delikatnie powiedziane. Piekiełko molestowała Severa. Glizdogon i Lu nie pałali do siebie miłością, ale nie wyciągali spluw na swój widok. Za to cała czwórka potrafiła niespodziewanie zgodnie pić. A pili nie dla przyjemności, lecz żeby się urżnąć i zapomnieć.
Na najlepszej drodze do tego była Enfer. Reszta miała nieco mocniejsze głowy. Nieco. Kilka butelek Ognistej później Lu zaczęła śpiewać jakąś rumuńską pieśń ludową, Sever po mału tracił kontakt z rzeczywistością, a Glizdogon zdolność prowadzenia pojazdu.
Przyczyna wspólnego chlania była dość prosta. Czarny ich wezwał. Osobom wtajemniczonym ta jedna informacja mówiła wszystko.
Sever popisowo zwalił się na podłogę, a Lu przerzuciła się na Rotę. To wyrwało Glizdogona z alkoholowych rozmyślań. Pieśni patriotyczne po pijaku zazwyczaj śpiewała Hekate. A Hej, sokoły i Kalinkę Calamity. Pił już z tyloma osobami, że zaczynał się gubić. Od pieśni komunistycznych była chyba Aurora, a antypartyjnych Lo i Indygo...
Chwiejnym krokiem opuścił Klątwę. Mieszkanie miał niedaleko, zresztą był jeszcze całkiem trzeźwy. Dziesięć butelek Ognistej nie robiło na nim takiego wrażenia, jak na normalnym alkoholiku. Cholernie nieekonomiczna rzecz, ten mocny łeb. Człowiek się wykosztuje, a nie urżnie. Dobrze, że Lu stawiała.
Stał przed schodami z zamiarem wejścia na nie, otwarcia drzwi po paru próbach i poprawienia swojego stanu bimbrem. Wtedy nastała ciemność poprzedzona uderzeniem w tył głowy.
Polansky zagryzła w zadumie wargę i dyskretnie wycofała się z zasięgu wzroku osiłka, wlokącego nieprzytomnego Glizdogona.
Kilka godzin później, aczkolwiek w tym samym miejscu
Oleśka ze złudną nadzieją jeszcze raz otworzyła lodówkę. Niespodziewanie spostrzegła jogurt, którego poprzednim razem musiała nie zauważyć. Lękliwie go wyjęła i przyjrzała się dacie ważności. Upływała jutro. Znaczy się, dobry.
Po niezbyt konkretnym śniadaniu wzięła prysznic, minimalnie zalewając łazienkę. Zastanowiła się, gdzie, do cholery, może być Peter, po czym stwierdziła, że złego i tak licho nie bierze. Wyszła i zamknęła drzwi za sobą. Kiedy ostatnim razem się widziały, Dorcas dała jej zapasowe klucze. Tak na wszelki wypadek.
Postanowiła sprawdzić w najbliższej knajpie. Istotnie, Peter tam był, ale w nocy. Zasępiła się. Jeśli ludzie nagle znikali, była to sprawa komunistów. Ale żeby komuniści w Londynie?

Glizdogon obudził się. Łeb bolał go nawet mniej niż zwykle, ale za to za cholerę nie wiedział, gdzie się znajduje. Był pewien, że zmierzał prosto do domu.
Przypomniał sobie, co się stało w nocy i jęknął, łapiąc się za kark. Kto mógł chcieć go dorwać? Śmierciożery nie, był swój, poza tym, nie wzięliby go żywcem. Zakonnicy też nie, maskował się całkiem nieźle. Ruscy? Zazwyczaj robił za tłumacza, nie pożyczał od nich kasy ani niczego osobiście nie kupował. Ze względu na rodzinę i znajomość Starego Willa był zabezpieczony przed mafiami z Nokturnu. Izba wytrzeźwień to nie była, zresztą on tak bardzo się nie spił. Możliwości się wyczerpały.
Rozejrzał się. Pomieszczenie było małe i bez okien. Światło pochodziło od jarzeniówki. Nie było żadnych mebli oprócz pryczy. Tuż pod sufitem było kilka otworów wentylacyjnych – za małe dla człowieka, za wysoko dla szczura. Drzwi były zamknięte od zewnątrz, od jego strony nie było nawet dziurki od klucza. Po tych oględzinach uznał, że może spokojnie wpaść w panikę.
Coś mu się przypomniało. Komuniści.
Gospoda Pod Klątwą, pora mniej więcej tam sama
-Aśka, tu się naprawdę dzieje coś niedobrego. Peter zniknął.
- Czyżby? Ostatnio dużo ludzi znika.
- Siora, do jasnej, coś tu się święci, a ty mi nie chcesz powiedzieć, co. Są tu komuchy, prawda?
Młodsza Polansky westchnęła ciężko. Oleśka była nie do zniesienia. Ale trafiła. Calamity z ciężkim sercem musiała przyznać, że jej siostra była niemal tak inteligentna jak ona. Cóż, chyba jednak nie podmienili jej w szpitalu.
- Tak. Są. A co?
- No, już ci mówiłam, że Peter zniknął. Ja wiem, że on może umierać w rowie...
- Gdyby tak, umierałby już jakąś dobę...- wtrąciła kwaśno Joan.
- Jesteś bez serca.
- I dobrze mi z tym. Wiem, gdzie jest. Jeśli nie będziesz się wtrącać, wszystko pójdzie zgodnie z planem. A jeśli chodzi o komuchów, masz trzymać język za zębami. Nie chcę tu wysypu polskich zakonników. Jasne?
- Jasne. Nie będę ci przeszkadzać. Też mam sprawę do załatwienia.
- Więc lepiej będzie, jeśli żadna nie wejdzie drugiej w drogę. Zgoda?
- Nie. Jeśli sprawa Dorcas ma cokolwiek wspólnego z komuchami, będę ci wchodzić w drogę, ile wlezie. To by było na tyle.
- I mam nadzieję, że się już w Londynie nie zobaczymy.
Rozeszły się w dwóch przeciwnych kierunkach. Takich momentach młodsza Polansky naprawdę żałowała, że wywodzi się z walecznego i szlachetnego rodu Gryffindora.

Aurora i Calamity spotkały się dla odmiany w Dziurawym Kotle, gdzie mieszkały za dawnych, studenckich czasów.
- Jak leci, Jo? Długo jeszcze będziesz tu siedzieć? - zapytała Ori, po zamówieniu dwóch Ognistych.
- Będę. Jak wpadniesz do Dziupli, masz moje pozwolenie na nalewanie. Enfer jest w Londynie chyba częściej niż ja, a Nauzykaę rzadko kiedy widzi się w Dziupli.
- Sphawy nie ma. Z czym przychodzisz?
- Z komuchami.
- A... Więc już wiecie?
- Wiemy. I wiem, że chcesz być wierna Czarnemu. Ale bez ciebie się nie obejdzie. Z Dołohowa wycisnęliśmy, co się dało. W sumie niewiele... Dobrze myślę, że tym masz o niż więcej informacji?
- Dobrze. I wiem, do czego chcesz mnie przekonać. Widzisz, mam pewien dylemat. Chcę być wiehna Czarhnemu i jednocześnie wspiehać bhaci w wierze.
- Po raz pierwszy zaproponuję ci pierwsze wyjście. Leży w moim interesie.
- Taaak... Widzisz, popiehałabym ich całym sehcem, któhego mi bhak jako śmiehcożehczyni... ale nie podobają mi się ich metody. Wychodzi na to, że chyba wolę Lorhda.
- Czyli... Pomożecie, towarzyszu?
- Pomożemy. Jaki macie plan?
- Cóż, masz mnie tam wkręcić... Dalej jakoś pójdzie.
Kiedy Aurora wychodziła, usłyszała jak niedaleko ktoś mówi ''Ale Joaśka, po cholerę?'' i wściekłą odpowiedź Polańskiej '''Bo mnie pieprzony Gryffindor zobowiązuje!''.

- Potrzebne mi wsparcie – powiedziała Polansky, ledwo wróciła do Klątwy.
- A niby, karwia, czemu? – zdziwił się kulturalnie Stary Will McGonagall. Był jednym z nielicznych, którzy wiedzieli, czym zajmuje się Polańska. W końcu zajmowała się tym na jego terenie.
- Porwali Glizdę, a to zbyt delikatna sprawa, żebym dzwoniła do swoich.
- A żeby ich pierun! Hamish, dzwoń do kolegów z Aberdeen! Peter to szczur, ale karwia, nasz szczur*. Mało mamy bimbrowników na Nokturnie. Na kiedy ci wsparcie potrzebne?
- Jeszcze nie teraz. Najpierw się tam wkręcę. Tu masz namiary, jak już dam ci znać, przyślij wszystkich.
- Załatwione... A ty czego podsłuchujesz!? - krzyknął Stary Will na ciekawskiego mężczyznę o słowiańskich rysach twarzy. Ten z zaskoczenia podskoczył i z kieszeni wypadło mu kieszonkowe wydanie któregoś z dzieł Lenina.
- O karwia – mruknął Will, nie stracił jednak zimnej krwi. - Hamish, zabierz pana do piwnicy, wyjaśnimy parę rzeczy, jak skończę...
- Naprawdę sądzisz, że mają tam tylko takich tępaków? - zapytała już półgłosem Polańska.
- Nie. Podstawili go, pewnikiem. Ino po cholerę? Pilnuj się i gadaj ciszej – Will zastanowił się przez chwilę. - Z innej beczki, wreszcie trzeba naprawdę działać, to tobie od razu mięknie rura. Tak trzymać, mała, Gryffindor z ciebie wyłazi.
Calamity zasępiła się, głównie dlatego, że Stary Will miał rację. Poza tym, gdyby nie fakt, że miał osiemdziesiąt lat, metr dziewięćdziesiąt wzrostu, żelazne mięśnie i był najważniejszym draniem w magicznym podziemiu, drogo by zapłacił za tę ''małą''. W dodatku w drzwiach do bimbrowni stał jego dwumetrowej wysokości syn Hamish, niewiele ustępujący mu krzepą. W zasadzie w tym towarzystwie po raz pierwszy od bardzo dawna Joaśka poczuła się jak drobna kobietka.
- A teraz najważniejsze. Odbijasz na Rambo czy na Klossa?
- Na Klossa. Przy okazji rozwalę ich od wewnątrz.
- Ryzykujesz. Kogo mam na wszelki wypadek znaleźć? Księdza, pastora, czy popa?
- Hekate i Aurorę. Jestem niewierząca. I nie dam się zabić.
- Każdy tak mówił. Opowiadałem ci, jak w pierwszą wojnę wyprułem Niemcowi flaki...? On też mówił, że nie da się zabić. No, wprawdzie po szwabsku, ale...

*Ręce w górę, kto kojarzy.


Ostatnio zmieniony przez Joan P. dnia Pią 16:21, 23 Lis 2007, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Joan P.
moderator upierdliwy



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5924
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tęczowa Strona Mocy

PostWysłany: Czw 21:16, 02 Sie 2007    Temat postu:

Uwaga SPOILER. Leciuteńki. Leciutki. ale jednak.
Z dedykacją dla Ori. Już ona dobrze wie za co. Wink


III

Aurora zrobiła, co mogła, a to i tak było więcej, niż Calamity się spodziewała. Jednak plany uległo pewnej zmianie. Cziornaja postanowiła, że zastąpi Calamity. Wzburzona Polańska jak wyjaśnienie usłyszała ''Bo ty się kompletnie nie nadajesz''. Nie mogła się z tym spierać. Nie polubiła konspiracji. W dodatku jako panienka z inteligenckiego domu i ze szlacheckim rodowodem prawdopodobnie źle by się w tamtym towarzystwie czuła.
W zamian za to Cziornaja powierzyła jej zgromadzenie ludzi i materiałów. Do wszystkich z ekipy dotarło, że szefowie postawili na nich kreskę. Jeśli nie rozwiążą sprawy, wylecą, jeśli rozwiążą - to już tylko cholera wiedziała. Wołk na określenie organizacji pracy i ich ogólnej sytuacji użył słów, na których dźwięk zarumieniłby się radziecki żołnierz. Joaśka nie zrozumiała połowy i Cziornaja je łaskawie przetłumaczyła. Na szczęście na tym się skończyło.
Załatwianie ludzi i materiałów całkiem Joaśce odpowiadało. Postanowiła nie mówić Cziornaji, że już zamówiła u Beth materiały. Wybuchowe. Powie jej w odpowiednim czasie. W końcu trzeba będzie pewności, że żaden komunista nie zdoła wrócić do ZSRR.

Komuchy komuchami- dopóki Betha nie wróci, mieszkanie będzie stało wolne. Oleśka postanowiła to wykorzystać. Nawet w najgorszym okresie zawsze powinien znaleźć się czas na maryśkową imprezkę. Już zdążyła zwołać swoich kumpli. Jeden z nich, Myles ''Paliblant'' Johnson mieszkał zresztą parę przecznic stąd.
Impreza już się rozkręciła, a towarzystwo było w drodze do kosmosu, kiedy rozległ się przez nikogo nie zarejestrowany dźwięk otwieranych drzwi i głos przypominający Bethę Pettigrew wrzeszczącą:
- Co to ma, kurwa, być!?
Ten głos, wprost stworzony do wydzierania się, natychmiast wytrzeźwił Oleśkę. Przypomniała sobie kim jest, gdzie jest i co to za herod baba z wyrazem twarzy, jakby chciała chwycić za piłę mechaniczną i rżnąć, rżnąć, rżnąć...
- Won! Wynocha! Raus! I żebym ja was tu więcej nie widziała! To porządna melina, ćpuny! - darła się w najlepsze Beth. - Człowiek wraca do domu parę dni wcześniej, a tu już ćpają... Won! - Palacze maryśki uciekli w panice. Oleśka postanowiła zrobić to samo, jednak Pettigrew zauważyła ją. I najwyraźniej była w szoku.
- Ty żyjesz!? - wykrztusiła. Polańskiej coś zaświtało w głowie. Dotąd nie odkryto, kto stał za wysadzeniem kwatery głównej Polskiego Ruchu Oporu. Oleśka podejrzewała, że komuniści kogoś wynajęli. Teraz miała już pewność.
- Ano, ewakuowaliśmy się – odparła wesoło. - Ktoś znalazł bombę.
Betha wzruszyła ramionami, podeszła do barku i wyciągnęła dwie butelki. Sobie nalała żubrówki, Oleśce kremowego piwa.
- Siadaj - mruknęła. - Mogłam się spodziewać. Tacy zawsze mają farta.
- Masz na mnie kontrakt?
- Co? Nie... Zapłacili mi za wysadzenie tej waszej budy, po prostu miałam to zrobić, kiedy będziesz w środku. Jakbym miała kontrakt bezpośrednio na ciebie, byś tu nie siedziała.
Oleśka łyknęła kremowego. To by się zgadzało. Betha była cholernie dobra w swojej robocie. Oficjalnie pracowała, jak pół Nokturnu, u Starego Willa, chyba na przemycie. Nieoficjalnie Will tylko dawał jej zlecenia, tyle że inne niż pozostali, bo na przemyt, a nie sprzątanie niewygodnych ludzi. Stary McGonagall uważał, że sprzątanie nie jest zajęciem dla kobiet.
- Po której stronie ty właściwie stoisz co?
- Oleśka, nie bądź naiwna. Po tej, która ma pieniądze. Jakby Czarny albo Trzmiel płacili za członkostwo w DE lub Zakonie, nie miałabym nic przeciwko. Ale tak...
- Nie wiem, jak możesz być taką materialistką bez żadnej ideologii.
- Daruj sobie, to na mnie nie działa. Biznes jest biznes.
- Ech, wiem. Każdy robi to, co mu się opłaca. A teraz najważniejsze. Wiesz coś może o horkruksach?
Gdyby nie jej nerwy jak postronki, Betha Pettigrew najprawdopodobniej zakrztusiłaby się żubrówką.

Kilka miesięcy temu...
Dorcas Meadowes westchnęła ciężko i zabrała się do otwierania zbrojonych niemal drzwi do mieszkania Petera. Mieszkała u niego odkąd rzuciła faceta. W żadnym wypadku odwrotnie.
Bethy jeszcze nie było w domu. Peter siedział pochylony nad kawałkiem pergaminu, jednocześnie wypalając papierosa tak zawzięcie, jakby to był jego ostatni w życiu. Chociaż, znając wszystkie... zajęcia Petera, mogło to być możliwe. Ryzyko zawodowe i tyle.
- Co piszesz? - zapytała, wieszając płaszcz. Nie w przedpokoju. Nie było przedpokoju. Ale wieszak owszem.
- Testament.
- A to ciekawe. Co żeś zrobił?
- Dziecko.
- Jeszcze ciekawiej. A komu?
- Cyśce Malfoy.
Dorcas zamarła z butelką absyntu w jednej ręce i jogurtem w drugiej. Była pewna, że się przesłyszała. Po dłuższej chwili ciszy uznała jednak, że usłyszała to, co powinna..
- A co mi zapisałeś? Aparaturę bimbrowniczą może dostać Beth, ja jej nie chcę.
Peter wyglądał, jakby miał zamiar podciąć sobie żyły piórem.
- Aleś mnie pocieszyła.
- A miałam? - prychnęła Dorcas. - Zrobiłeś dzieciaka Cyśce Black Malofy! Żonie Lucjusza Malfoya! Masz pojęcie, na jakich płatnych morderców go stać?
- Mam.
- A jednak ją przeleciałeś, desperacie. Trzeba było sobie strzelić w łeb. To przynajmniej aż tak nie boli.
- Wiem.
Peter nadal wyglądał na bliskiego złamania nerwowego. Dorcas wcale mu się nie dziwiła. Od dawna wiedziała, że gra w dwa ognie. Przynajmniej z nią i Bethą był szczery.
- Kiedy się o tym dowiedziałeś?
- Dzisiaj. A dzieciak urodził się już jakiś czas temu.
- No to może jednak Lucek się nie zorientował – westchnęła Dorcas. - W końcu nawet nie wie, skąd się dzieci biorą. Narcyza mu powiedziała, że to cud i tyle.
- Czy ktokolwiek może być aż tak głupi?
- Zdziwiłbyś się. Były wiadomości dla mnie? - spróbowała przejść na nieco weselszy temat.
- Tak. Regulus chce się z tobą spotkać. O dziesiątej, w Klątwie. Mówił , że to sprawa, o której Czarny nie powinien wiedzieć, i że masz mnie zobliviatować, jak ci to przekażę.
- Z tym się wstrzymam. To może być zasadzka.
Peter kiwnął głową. Dorcas, wyrzuciwszy puste opakowanie po jogurcie, nalała sobie pełen kieliszek absyntu. Zakładając, że DE nie chce się jej pozbyć, czemu Regulus chciał się z nią spotkać? I co za sprawa? Nie widziała się z nim, odkąd skończyła naukę w Hogwarcie.
Tak czy inaczej, uznała, że warto się z nim spotkać, choćby po to, żeby się dowiedzieć. Z bronią, na wszelki wypadek. A skoro już mowa o wszelki, wypadku...
- Peter?
Brak odpowiedzi.
- Uważasz na siebie, prawda?
- Tak. Bardziej nie można. A przynajmniej taką mam nadzieję.
Dorcas znów westchnęła. Nadzieja. Ważna rzecz w tych czasach, lecz, niestety, raczej nie osiągalna, kiedy naprawdę była potrzebna.

O dziewiątej pięćdziesiąt dziewięć Dorcas usiadła przy stoliku w Klątwie. Regulus albo nie przyszedł, albo był w przebraniu, albo to zasadzka i zaraz okaże się, że połowa pozornie nieszkodliwych pijaczków to zamaskowani śmierciożercy. Upewniła się, że rewolwer jest na miejscu.
- Cześć, Dorcas.
Zareagowała instynktownie, tak ją zaskoczył. Zresztą Regulus, jej były przyjaciel niemal od piaskownicy, też wyglądał na zaskoczonego lufą przyłożoną do swojego czoła.
Nikt specjalnie nie zareagował. Takie widoki w Klątwie były na porządku dziennym.
- A więc Pete przekazał wiadomość właściwej osobie – powiedział Black z lekko zażenowanym uśmiechem. - Śmierciożerca po Wielosokowym byłby chyba bardziej opanowany. I na pewno nie użyłby mugolskiej broni palnej. Byłbym wdzięczny, gdybyś zdecydowała się ją jednak odłożyć. Możesz zrobić mi krzywdę.
- Zrobię, jeśli mi nie powiesz, o co chodzi.
- Może nie tutaj? Will był łaskaw użyczyć mi pokoju na górze na czas nieokreślony.
Dorcas weszła za Regulusem na drugie piętro Klątwy, cały czas dyskretnie w niego celując. Ostrożności nigdy za wiele.
- Cass, naprawdę możesz schować broń - oświadczył Regulus już w małym, nie rzucającym się w oczy pokoiku. - Jestem bezbronny. Nie mam nawet różdżki.
- Skąd mam wiedzieć, że to nie zasadzka?
- Myślisz, że uważam cię za aż tak głupią?
- Myślisz, że będę miała opory przed zastrzeleniem śmierciojada?
- Nie masz żadnej pewności, musisz mi wierzyć na słowo. Verbum nobile.
- Jaja sobie robisz!?
- Nie. Chcę jedynie zauważyć, że musimy sobie nawzajem zaufać, w końcu parę lat się znamy. I nie strzelać do siebie.
Dorcas opuściła rewolwer.
- Załóżmy, że ci wiezrzę. Zadowolony? Przejdź do rzeczy. Po jaką cholerę mnie tu ściągnąłeś?
- Odkryłem pewną rzecz. Pracujesz jako tłumacz w Ministerstwie, prawda? Potrzebna mi twoja pomoc i dostęp do ich archiwów...

Teraz
Z mroków londyńskiej nocy wyłonił się kształt. Kształt ten był najgorszym z możliwych omenów. Kształt ten był wysoką, długonogą brunetką w sportowych ciuchach, która pędziła na miotle o fallicznej konstrukcji. A na imię jej było Alka.
Była już nad Nokturnem. W pewnym momencie jej uwagę przykuł jeden z wielu domów. Odebrała sygnał telepatyczny od Oleśki i zanurkowała. Pechowo popełniła drobny błąd w obliczeniach i zamiast na dachu wylądowała na betonie. Głową w dół. Nie, żeby coś takiego jej zaszkodziło.
Zaśmiała się krótko tym rodzajem śmiechu, który zwiastuje pożogę, zniszczenie i oddział zamknięty Świętego Munga.

Jelena Fiodorowna Dubnina, szerzej znana jako Britwa, prawie się załamała. Nic nie szło zgodnie z planem. A wydawałoby się, że czarodzieje wreszcie zrozumieją, jak słuszna jest komunistyczna idea.
Nic nie szło zgodnie z planem, a za wspólników miała idiotów. Jako tako myślący byli jedynie Zmieja (Rusłana Siergiejewna Kridzkaja) i Udar (Piotr Nikołajewicz Orłow). Resztę stanowili młoty. Jakby im dać sierpy... Na przykład ostatnio Kołoski przyprowadził tu jakiegoś pokurcza. Że niby to zakonnik czy inny śmierciożerca i tylko dlatego trzeba go zamknąć w i tak przepełnionej kwaterze głównej
- No i co macie zamiar z nim zrobić? - zapytała wprost Zmieję i Udara.
- Wbrew pozorom, może się przydać - oświadczył Orłow. - Sprawdziliśmy, to na pewno Peter Pettigrew, podwójny agent. Jak chcemy się pozbyć i Zakonu, i DE, to będzie bardzo pomocny.
- Na razie chcą się nas pozbyć, idioto. I Zakon, i DE, i jeszcze aurorzy. Pozwoliłam sobie zbadać sprawę dokładniej. Facet pracuje u McGonagalla. Jak ten się dowie, gdzie jesteśmy, puści nas z dymem. Coś jeszcze?
- Tak. No więc, on jest nie tyle niechętny do współpracy, co raczej niezdol....
- Trzeźwy - wpadła mu w słowo Zmieja. - O to właśnie chodzi. Trzeźwy.
Zapadła głucha cisza.
- Trzeźwy? - powtórzyła Britwa.
- Tak. Gdy Kołoski go przyprowadził, powiedział, że od Pettigrew woniało jak od bimbrowni, a chodził w pozycji prawie prostej.
- Nie doceniliśmy kapitalistów, ale co z tego?
- Zdaje się, że wytrzeźwiał. Na dobre. Na nic nie reaguje, tylko siedzi i gapi się w ścianę. I od czasu do czasu powtarza: ''wódki, wódki, wódki...''. Całkiem głośno.
-Nu, ja widzę tylko jedno wyjście – westchnęła Britwa.
- To znaczy? - Udar czasem naprawdę ciężko myślał. Cóż, ci bardziej inteligentni rzadziej szli za ludem. Britwa i Zmieja były nielicznymi przypadkami.
- Daj mu tej wódki, idioto, to może zacznie gadać!

- Wódki? - zdziwił się Orłow. - Poprzednich kazała mi po prostu... No, wiesz o co mi chodzi.
- Piotrze Nikołajewiczu, naprawdę jesteś idiotą - warknęła Zmieja. - Poprzedni na trzeźwo nie byli w szoku i reagowali na bodźce zewnętrzne. Ten nie zareagował nawet na nieprane od roku skarpetki Kołoskiego, a one przecież nawet aurora zabiją. Wyślij jakiegoś nowego, a najlepiej nową, bo Pettigrew na geja nie wygląda, z flachą, a dalej się zobaczy.
- A ty co będziesz robić?
- Sprawdzę raporty. Nasz ostatni agent nie wrócił z Klątwy, a tam mieliśmy nadzieję złapać tych aurorów.
- Jak zamierzasz to załatwić? Nie wiemy nawet, jak wyglądają...
- Pracuję nad tym!
Rozdzielili się. Udar próbował sobie przypomnieć, kogo ostatnio zwerbowali. Tak, były babka. Taka mongołowata. Jak jej było? Marina Amasowa, czy jakoś tak... Była całkiem ładna.
- Wołodia, gdzie jest ta nowa? - rzucił w stronę mężczyzny równie wielkiego jak Kołoski, ale chyba o większym intelekcie, bo wymawiał dwusylabowe słowa.
- Ta żółta?
- Tak.
- Amasowa? Wysłaliśmy ją na Nokturn.
- Ściągnij ją.
- Się robi.

Mniej więcej dwadzieścia lat temu. A może kilkanaście. W sumie nie wiadomo.
Regina Cassandra Josephine von Schmidt Thermopolis Pettigrew siedziała w kawiarni na Pokątnej. Na Nokturnie znało ją zbyt wiele osób. Była ubrana jak zwykle, kiedy miała się pokazać ludziom na oczy, po męsku i elegancko, w oficerki, atłasowy granatowy garnitur i cylinder. Włosy związała z tyłu głowy. Gellert lubił, gdy tak wyglądała.
Zjawił się punktualnie. Z tego co jej mówił, Dumbledore raz na jakiś wypuszczał go na panienki. Bo Gellert stary może i był, ale mógł. Oj, mógł.
Spotkali się kilkakrotnie, a Regina już miała dwójkę dzieci. Z rocznym odstępem. Całkiem udanych, jesli można to stwierdzić po dwuletnim synu i rocznej córce.
- Długo na mnie czekałaś? - zapytał po niemiecku.
- Nie. Mamy szczęście, że mój mąż się jeszcze nie domyślił.
To był drobny kłopot. Reginę, piękną, czystokrwistą czarownicę pochodzenia włosko – niemieckiego wydano za mąż za Szkota. Co z tego, że też czystej krwi. To był zły wybór. W przeciwieństwie do Reginy, Thomas Pettigrew był żałośnie słaby i uległy. Stanowczo nie pasował.
- Myśli, że to jego?
- Tak. W końcu blond włosy mogli odziedziczyć po mnie. Ammelina Hawklie - Pettigrew uważa, że to jej własne wnuki.
- Powiedz, Regino, nigdy ci nie przeszkadzało, że jestem starszy o jakieś sto lat?
- Nie. Wiek nie ma znaczenia.
Wstała.
- Muszę już iść. Następnym razem nie będę tutaj czekać. Przykro mi.
- Rozumiem. Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś spotkamy.
Odeszła. Za rogiem czekały na nią dwie kobiety: Tatiana Naraszczowa, płatna zabójczyni i prawa ręka Reginy, oraz Deirdre O'Connor, jedna z licznych córek Starego Willa, jej osobisty ochroniarz. Jako następczyni szefowej gangu, Cassandry Thermopolis, Regina musiała dbać o obstawę.
Nie odwróciła się i nie spojrzała na niego ostatni raz. To w niej właśnie cenił. Była silna i wszystko robiła dokładnie tak, jak zaplanowała.
Gellert Grindewald uśmiechnął się pod nosem i ruszył w drogę powrotną. Stary Dumbledore miał serce i dlatego cichaczem wypuszczał go na spotkania z ukochaną, a wcześniej na panienki, oczywiście dyskretnie go obserwując, co by nie wykorzystał okazji do ucieczki. Teraz już nie będzie miał powodu do opuszczania wieży. Trudno.
Pozostała nadzieja, że jego potomkowie, Peter Wolfgang Felix i Elizabeth Anna Isa kiedyś zajmą jego miejsce. Być może kiedyś przejmą nawet jego nazwisko.

Znów teraz
- I tak to mniej więcej wyglądało. Nie znam szczegółów - dokończyła Elizabeth. Siedząca naprzeciwko Joaśka patrzyła na nią w lekkim szoku.
- To znaczy, że ty i Peter... - podjęła słabo - jesteście dziećmi Grindewalda?
- Nie tylko ty tak reagujesz. Myślisz, że byłam tak spokojna, jak teraz? Co prawda, podejrzewałam, że jeśli ojciec i matka kiedykolwiek to robili, to chyba przypadkiem, ale żeby....
- Zaraz... Thermopolis i Grindewald... No to czysta krew jak jasna cholera!
- I co z tego? Ja ci nie wypominam, że jesteś pół Gryffindor, pół...
-Fakt. Przepraszam. Ale wychodzi na to, że Draco jest wnukiem Grindewalda. No cóż, Lucek chyba się nie zorientował, jak opłacało mu się tak często znikać z domu.
- Mam nadzieję, że nie. Mamuśce zależało, żeby to ukryć - Betha chwyciła leżącą obok niej torbę i podała ją Polańskiej. - To, o co prosiłaś. Tylko ostrożnie mi z tym, bo zdmuchnie ulicę do nieba. Masz coś jeszcze do zrobienia? Poszłybyśmy na wódkę.
- Zaczekaj. Muszę odwiedzić jeszcze jedną starą znajomą...

- Co takiego? - warknęła Noelle.
Joan westchnęła. Noelle, kuzynka Czarnego i jego prawa ręką, zaraz po Nagini, a przed Lucjuszem, z której inicjatywy zwerbowano podwójnych agentów i której przez długi czas udawało się ukrywać przed światem mroczne dziedzictwo, nie była miła. Była zła. Nie gorsza od Voldemorta, ale po prostu zła, wredna i cwana. W końcu Ślizgonka. W dodatku była wyższa od Calamity. A Calamity nie lubiła, gdy ktoś był od niej wyższy, choć dotyczyły do większości mężczyzn i niektórych kobiet.
Poza tym za cholerę nie dała się przekonać, że powinna pożyczyć Joaśce bojówkę śmierciożerców.
- Są mi potrzebni. Szef nikogo nie przyśle, bo spisał nas na straty. Noe, bądźże człowiekiem, nie Ślizgonką.
- Czemu miałabym ci pomagać?
- Bo to w waszym interesie, żeby komuchy wam nie przeszkadzali.
- Moglibyśmy najpierw zlikwidować ich, potem was.
- Nie wiecie, gdzie są. My tak.
- To nie problem. Mogłabym pomyśleć, że sama tu przyszłaś przekazać mi tę informację mniej lub bardziej dobrowolnie.
- Nic z tego. Raz zwiałam, uda mi się drugi.
- Powiedzmy, że się zgadzam. Jest coś co powinnam wiedzieć?
- Tak. Mają Glizdę. Ale tym sama się zajmę.
- To mnie nie martwi. Bardziej jak ja to wszystko wytłumaczę Czarnemu.
- Raz już sobie poradziłaś, dasz radę.
Polansky odwróciła się i opuściła gabinet Noelle, którą naszła dziwna ochotą, żeby wbić jednej ze stanowczo zbyt licznych ostatnich żyjących potomków Godryka Gryffindora nóż do listów w plecy.
Jakkolwiek nie zobowiązywałby Gryffindor, bycie jedną z dwóch ostatnich żyjących potomków Salazara Slytherina zobowiązywało jeszcze bardziej.


Ostatnio zmieniony przez Joan P. dnia Śro 16:15, 29 Sie 2007, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Aurora
szefowa młodsza



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 6548
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 21:38, 02 Sie 2007    Temat postu:

Wiesz co, Jo? Ja tam bym trochę ich szturchnęła za nieczytanie. No bo muszą nie czytać, jeśli nie komentują? <ostre, niebezpieczne spojrzenie>
Ekhym, hym. Muszę przyznać, że pokochałam joanowego Piotrka. Ha, i wiadomo już, po kim mały Malfoy to taki tchórz... Khym, nom... Wink
Rozdział 3 mało co mnie nie zabił. Nie mogłam oddychać. Uh-huh. Wplecenie Gellerta w rodowód Pettigrew jest genialne, nie sądzicie? <szeroki uśmiech>
Ach, kochany Pietro, pod którego wrażeniem są komuchy. Hi-hi-hi. <chichocze> Wódki mu dać, a nie, biedny, o suchym pysku tak...

Joan, ty wiesz, i ja wiem, że my jesteśmy chore.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Fanfiki / Lodówka trolla Świreusa Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin