Forum Lunatyczne forum Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Ruskie pierogi [NZ, sensacja, political fiction]
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Fanfiki / Lodówka trolla Świreusa
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Aurora
szefowa młodsza



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 6548
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 21:45, 15 Sie 2006    Temat postu:

Ori wie, ze jest be i fe, bo nie komentuje ne bieżąco. ALe czyta, och tak, czyta, czyta, czyta...
Hekate, ja nie chcę nic sugerować do porzucania fandomu potterowskiego, ale ty napisz może jakąś taką sensacyjno-historyczną książkę, co?... <uśmiecha się lekko>
Uwielbiam twój styl i lekkość pióra. Uwielbiam agenta Grossa i te scena Ceres vs. Sev... miodzio... w ogóle - cud, miód i orzeszki.
Wyencey plosim...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Natalia Lupin
lunatyczka gondorska



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3952
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Minas Tirith

PostWysłany: Czw 10:55, 17 Sie 2006    Temat postu:

Muszę przyznać, że ta część Pierożków podobała mi się najbardziej. Hekate była taka ludzka, taka bezbronna, no i Cereska pękła... chlip... martwię się o nie. Ale mam szczerą nadzieję, że uda im się wyjść z tego wszystkiego cało. No i tradycyjnie proszę o jeszcze!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Sob 11:25, 26 Sie 2006    Temat postu:

No, Szefowa wróciła i niedługo wrzuci kolejną porcję z nowymi bohaterami w środku Wink Płci męskiej jak najbardziej Wink
A co do sensacyjnej powieści - tak sobie pomyślałam, że jak skończę Pierogi, to je przerobię i przestaną być fanfikiem. Nie będzie trudno. Zrobię z tego rzecz o reżimie jako takim, o reżimie W OGÓLE.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
niepoprawna hobbitofilka



Dołączył: 09 Wrz 2005
Posty: 2126
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Świętokrzyska Łysa Góra ;)

PostWysłany: Sob 11:39, 26 Sie 2006    Temat postu:

Szefowa to niech pojedynek leci czytać, bo ubaw po pachy jest.
Nu. Smile
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Sob 14:52, 02 Wrz 2006    Temat postu:

*

- Nie była jeszcze na przesłuchaniu – powiedział czarnowłosy mężczyzna i zaciągnął się skrętem. – Stawiam pół paczki papierosów, że jest tu najwyżej od kilkunastu godzin.
- A udław się tymi swoimi cholernymi skrętami, Kola – parsknął inny więzień, na oko czterdziestokilkuletni. – Przecież doskonale wiesz, że nikogo nie trzymają tu tak długo bez urokliwego sam-na-sam ze specjalistą od wyrywania paznokci. Śmierdzi podstępem aż miło! Ta dziewuszka, to wtyczka, nie widzę innej możliwości.
- Cierpi pan na manię prześladowczą, Leonie Maksymowiczu – zaśmiał się Kola, nic sobie nie robiąc z podejrzliwości kompana. – A zresztą nawet gdyby faktycznie chcieli nam dokoptować do celi jakiegoś szpiega... co by to zmieniło? Wlepią nam podwójną karę śmierci? Nie bądź pan śmieszny! Nie może być już gorzej, za to może być o wiele zabawniej...
- Tfu, cholerny erotoman! - Leon Maksymowicz splunął z rozmachem. – Że też musiałem trafić właśnie na ciebie! No i na tego pieprzonego wariata – dodał, znacząco zerkając na młodego, wychudzonego chłopca, który siedział w kącie w pozycji kwiatu lotosu i medytował zawzięcie.
Hekate jęknęła, pomacała rozbitą głowę i z niechęcią wróciła do świata realnego, który – jeżeli już o tym mowa – bardziej przypominał koszmar senny, niż cokolwiek innego. W każdym razie osobnik otoczony kłębem papierosopodobnego dymu z całą pewnością miał w sobie więcej z diabła niż z człowieka, a na dodatek trudno było zaprzeczyć, że jest nieprzyzwoicie przystojny. No cóż, nie bez powodu mówi się w pewnych kręgach, że Szatan z całą pewnością ma w sobie coś z Gruzina. Urodę, znaczy się. Bo w szatańską mocną głowę autorka – znając moc bałkańskiej przepalanki – bezczelnie wątpi.
- Ano zaraz się dowiemy co w trawie piszczy – diabeł uśmiechnął się drapieżnie, nie spuszczając oka z Hekate. – Leonie Maksymowiczu, teraz może pan spróbować tych swoich żołnierskich kogli-mogli, dzięki którym najtwardszy twardziel mięknie niczym budyń... Ach, chwila moment, zdaje się, że budyń nie mięknie, a twardnieje! Metaforyka jakoś przestała mnie lubić odkąd znalazłem się w tym siedlisku rozkoszy. W każdym razie...
- Zamknij się wreszcie, pajacu! – przerwał Leon, który na wolności musiał być co najmniej pułkownikiem. Takie właśnie wrażenie odniosła Hekate, rejestrując nienaganną sylwetkę mężczyzny i jego przywykły do rozkazywania ton. – Nie słyszę własnych myśli!
Hekate też nie słyszała. Za to miała wrażenie, że bierze udział w jakiejś grotesce, a za plecami słyszy oklaski niewidzialnych widzów. Z jej percepcją działo się coś dziwnego, obrazy nakładały się na siebie. Cela jednocześnie była teatrem, natomiast trzej wymęczeni do granic możliwości więźniowie – aktorami ubranymi w ekstrawaganckie kostiumy. Na pierwszy rzut oka trudno było dostrzec ślady po oparzeniach widoczne na twarzy Leona Maksymowicza, a tylko uważny obserwator zauważyłby, że ciemne, ironiczne oczy Koli przede wszystkim błagają o coś do jedzenia. Nawet medytujący chłopiec wyglądał bardziej śmiesznie, niż strasznie, chociaż jego obłąkanie, efekt uboczny licznych przesłuchań, powinno budzić grozę.
- Chwileczkę, panowie – postanowiła wejść w rolę, którą dla niej przygotowano. Nie było celi śmierci, tylko powieść przygodowa z piratami w środku. Tej wersji należało się trzymać, chociażby rzeczywistość miała na ten temat całkiem inne zdanie. – Oskarżony też ma chyba prawo głosu, zgadza się? Najpierw dostaję czymś ciężkim w głowę, a potem chcecie jeszcze ze mnie zrobić kozła ofiarnego! Nie za dużo na raz?
- Cóż za popis erudycji! – Kola wybuchł śmiechem, jakby był tak wolny, jak gołąb na dachu. – Widzi pan, Leonie? Nie mówiłem, że będzie zabawnie?
- Nie jestem żadną wtyczką – dodała, patrząc byłemu żołnierzowi prosto w oczy. – Chociaż nie przeczę, że byłoby mi o wiele przyjemniej, gdybym wiedziała, że mogę stąd w każdej chwili wyjść. Lokal niezbyt przekonujący, z tego co widzę. Na dodatek posiłki mało wykwintne...
Wszyscy jak na komendę spojrzeli na garnek czegoś, co przy odrobinie humoru przypominało glony, a zatwardziałemu racjonaliście skojarzyłoby się pewnie z mało apetyczną, glutowatą wydzieliną. Potrawa nie pachniała morzem, oj co to, to nie! Za to falowała podobnie i trudno było oprzeć się wrażeniu, że gdzieś na dnie rozwija się całkiem nowy ekosystem.
- Fakt, kucharz stawia raczej na pożywność, niż na smak i estetykę – mruknął Kola po chwili wahania. – Jak trochę odstoi, to da się zjeść. Wtedy przestaje...hmmm... pachnieć.
- Zawsze można podczas jedzenia nie oddychać – Leon skrzywił się nieładnie. – Czyli powiadasz, że nie jesteś wtyczką... Cóż, każda wtyczka tak mówi, to część jej...
- ... wtyczkowatości! – dokończył czarnowłosy diabeł z udaną powagą.
- No właśnie - zgodził się pułkownik, udając, że nie dostrzega ironii. – Ale jak zauważył ten cholerny Gruzin, to i tak nie ma już żadnego znaczenia. Za to jest nadzieja, że będą nas lepiej karmić. Po co mieliby głodzić własnego człowieka?
W ten oto sposób, niejako przez żołądek, Hekate wkupiła się w łaski towarzyszy niedoli i została wtajemniczona w zagadki więziennej egzystencji. Nikt nie pytał ją o przeszłość, bo w miejscu takim, jak to, przeszłość jest demonem, który zadaje ból. Liczyło się tylko tu i teraz, czy może raczej to, co obok, w drugim pokoju, w nieco innym wymiarze. Pierwsza zasada obowiązująca w celi mówiła, że niczego nie można brać serio. Toruńska agentka bardzo szybko zrozumiała, że tylko kpina jest w stanie obronić umysł przed skrajnym szaleństwem.

*

Gdy po trzecim gongu zgasły wszystkie światła, Sasza Andriejewicz Lupow zapadł się w wygodny fotel i głęboko odetchnął. Szmery powoli milkły, a wraz z nimi znikała cała rzeczywistość, cały nagromadzony od wielu tygodni stres. Lupow kochał teatr tak mocno, jak można kochać jakikolwiek produkt cywilizacji. Tylko na widowni czuł, że odradza się na nowo i jest w stanie sprostać kolejnym zadaniom. Oczywiście nie przyznawał się głośno do tej swojej słabostki, ale i nie krył się z nią zbytnio. Jurij Imanow dobrze wiedział, że każdy członek Kamiennej Armii sam musi zmierzyć się z własną psychiką - dlatego przymykał oko na niecodzienne zainteresowania swojego nowozwerbowanego wywiadowcy. Dziwił się wprawdzie, że Sasza zamiast spijać się do nieprzytomności w towarzystwie niedrogich dziwek, każdy wolny wieczór spędza w teatrze, ale w końcu wzruszył ramionami i dał spokój wykładom na temat burżujskich rozrywek. Sam zresztą przepadał za baletem i operą, więc uznał, że mania Lupowa jest niegroźnym dziwactwem, które z czystym sumieniem można tolerować.
Dla Saszy każdy spektakl był niemal mistycznym przeżyciem. Kiedyś ukuł nawet teorię, że teatr jest prawdziwszy od rzeczywistości i stanowi Środek Rzeczy. Gdyby jednak ktoś zapytał go co ma na myśli, prawdopodobnie nie umiałby odpowiedzieć. Nie próbowałby też formułować racjonalnych argumentów, zbywając natręta krótkim: „Niektórych spraw nie powinno się wyjaśniać”.
Tym razem w Teatrze Wielkim wystawiano Szekspirowskiego „Hamleta”, bezlitośnie okrojonego przez cenzurę. Lupow znał tę sztukę niemal na pamięć, zresztą w swoim czasie bardzo wiele dla niego znaczyła, dlatego cierpiał przy każdym zbezczeszczonym fragmencie tekstu. W takich chwilach z całej duszy życzył reżimowi, żeby go wreszcie wzięli diabli. Zniekształcanie dzieła sztuki uznawał za zbrodnię potworniejszą od morderstwa, bo przeszłość przecież nie może się bronić i jest zależna od łaski lub niełaski zuniformowanych urzędników, którzy Szekspira kojarzą co najwyżej z nazwą sklepu monopolowego. Niestety, zwykle jest tak, że o sprawach najwyższych decydują ci, którzy nadają się wyłącznie do kopania rowów. Z tego powodu Lupow mógł być spokojny o własną prawomyślność – zaraza komunizmu nie groziła mu w najmniejszym stopniu.
Podczas przerwy uznał, że czasami lecznicze właściwości teatru zawodzą z kretesem. Zamiast odetchnąć powietrzem Środka Rzeczy, nabawił się tylko potężnego bólu głowy. Ponieważ nie mógł sobie pozwolić na luksus prymitywnej wściekłości, która mógłby go zdekonspirować, postanowił darować sobie drugą część spektaklu i jak najszybciej opuścić budynek teatru. Kubek herbaty z rumem w domowych pieleszach wydał mu się zdecydowanie lepsza opcją, niż oglądanie na własne oczy masakry z Hamletem Czerwonym Ideowcem w roli głównej. Są rzeczy, których człowiek naprawdę nie jest w stanie przyjąć do wiadomości.
Był już na schodach prowadzących do wyjścia, gdy nagle wpadł na niego jakiś wyfrakowany jegomość mocno pachnący zagraniczną wodą kolońską. Kolizja skończyłaby się znacznie gorzej, gdyby nie poręcz, która uchroniła Lupowa od upadku.
- Przepraszam najmocniej – powiedział elegant, a w jego ustach rosyjskie słowa zostały przyprawione wyraźnym, francuskim akcentem. Efekt był tak komiczny, że z Saszy momentalnie wyparowała cała złość. Więcej, miał straszną ochotę się roześmiać i tylko cudem udało mu się zachować należytą powagę.
- Nic się nie stało – odparł uprzejmie, po czym bez żadnych już nadprogramowych przeszkód zbiegł na dół. Dopiero na ulicy parsknął śmiechem i śmiał się tak donośnie, że z kamienicznych okien posypał się na niego grad mało cenzuralnych komentarzy.
Do domu niespecjalnie mu się spieszyło. Zresztą co to był za dom? Ot klitka, w której ledwie mieściło się łóżko, stół i szafa, skrzypiąca straszliwie przy każdej próbie odemknięcia drzwi. Fakt, na stole stała butla rumu, ale to wcale nie było wielkie pocieszenie. Od swojego lokum przypominające trumnę, Lupow zdecydowanie wolał moskiewskie ulice. Nawet, a może szczególnie te, które budziły grozę wśród uczciwych obywateli.
Sasza nie bał się opryszków czatujących w bramach na spóźnionych przechodniów. To raczej oni bali się jego, Wilka polującego nocną porą. Wśród narybku zbrodniczej Moskwy czuł się tak bezpiecznie, jak na własnym podwórku i wbrew sobie szanował tych ludzi, którzy musieli wydzierać śmierci każdy kolejny dzień. Nie jest łatwo żyć na ulicy, ale to wciąga jak nałóg, jak wolność, której nikt nie jest w stanie odebrać, bo zawsze jest nóż i kawał sznurka, który może zakończyć ziemskie cierpienia.

Wolność bezwzględna i mroczna jak beczka dziegciu.
Wolność szczurzych korytarzy i niskich stropów.
Bezwzględna wolność ulic.


Zatrzymał się, ot tak, żeby zapalić, tuż przy wejściu do Baru Grubego Joszki. Słyszał pijackie śpiewy, ale nie zamierzał się przyłączać – tym razem odpowiadała mu rola niemego obserwatora. Chwilę szperał w kieszeniach w poszukiwaniu papierosów, najtańszych i tak paskudnych, że tylko desperaci decydowali się je palić. W końcu wyciągnął paczkę, a na ziemię nieoczekiwanie sfrunęła zmięta kartka papieru.
Śpiew przeszedł w krzyk zwiastujący bójkę.
Wszystko zrozumiał w ciągu ułamka sekundy i rzucił się na kartkę, jakby to była ostatnia deska ratunku. Przypomniał sobie twarz nieznajomego Francuza, każdy szczegół jego ubrania, każdy gest. Dopiero teraz przyszło mu na myśl, że ten człowiek był przerysowany, jak manekin lub postać z włoskiej komedii dell’arte. Wpadł na niego po to, żeby mu przekazać wiadomość, trik stary i genialny w swojej prostocie. Musiało stać się coś bardzo ważnego, skoro Dumbledore zdecydował się złamać zakaz milczenia i zaryzykował kontakt.

Kira w więzieniu. Musisz wyprowadzić M. Karpowa poza punkt X. Jutro 16.00.
Nie pakuj się w kłopoty. D.


Nie pakować się w kłopoty?! Lupow usiadł na krawężniku i zwiesił głowę. Trwał w tej pozycji ładnych parę minut, gdy tymczasem bijatyka u Joszki musiała osiągnąć punkt kulminacyjny. Jakiś chłopak w podartym ubraniu wyskoczył z piwnicy i zniknął w ciemności. Gdzieś dalej butelka roztrzaskała się o beton, a ktoś przeklinał bełkotliwie
Nie pakować się w kłopoty? Co on miał na myśli? Co kryje się za tymi słowami, bo przecież nie troska o jego, Saszy, zdrowie psychiczne. O fizycznym nie wspominając. Kira, Kireczka w więzieniu...!
ICH więzieniu.
- Staryyy, daj drobne na piwo! – Lupow nie zareagował. Zresztą kulawy pijak, zrażony brakiem zainteresowanie, szybko potoczył się własną drogą. Może z innym przechodniem miał więcej szczęścia.
Nie pakować się w kłopoty...! No dobrze, rozkaz. Rozkaz jest po to, żeby go wykonać, bo przecież Dumbledore wie co robi. Lupow stłumił niepokój, który przez chwilę miał nad nim władzę. Odrzucił złe przeczucia. Zebrał się w sobie i marszowym krokiem ruszył do domu, zapominając o papierosach, które zostały na ziemi i szybko zmieniły właściciela. Desperatów nigdy na świecie nie brakowało.
Wiedział już co powinien zrobić. Godzinę później dostał skierowanie do Więzienia Międzyrzeczywistego, w celach szkoleniowych. Zdawał sobie sprawę, że Kamienna Armia szanuje głód wiedzy dręczący elity wywiadowcze i stara się go, w miarę możliwości, zaspokajać. Zamierzał ten fakt wykorzystać do własnych celów.


30 IV, godz. 14.05

Czuła każdy mięsień, każdą najmniejszą kosteczkę. Kręgosłup bolał ją tak bardzo, że co pewien czas odpływała w przyjemną bezświadomość i dyżurny funkcjonariusz musiał doprowadzać ją do porządku. W przeciwnym razie z pewnością wylądowałaby na posadzce, bo nie potrafiła już wytrwać w pozycji siedzącej. Miała wrażenie, że metalowe krzesło jest częścią jej organizmu, że zrasta się z nią i jak pasożyt wysysa wszystkie soki życiowe. Nie była już nawet w stanie płakać - oczy wyschły całkowicie pod wpływem ostrego światła lampy, która od wielu godzin świeciła jej prosto w twarz.
Enfer wiedziała, że właśnie w miejscu takim, jak ta niewielka cela, wyposażona jedynie w ogromne biurko, lampę i dwa krzesła, może się skończyć jej wielka przygoda z konspiracją. Nie była naiwną panienką z dobrego domu, chociaż za kogoś tego pokroju brali ją wszyscy, którzy widzieli ją po raz pierwszy. To prawda, lubiła ładne, kolorowe sukienki, starannie układała fryzurę i potrafiła uśmiechać się z prawdziwie dziecięcym wdziękiem – co nie zmieniało faktu, że w razie niebezpieczeństwa chwytała odziedziczony po prababce sztylet i potrafiła zrobić z niego użytek. Dodatkowo świetnie znała się na truciznach i miała smykałkę do elektroniki. Czasami z przyzwyczajenia zachowywała się jak rozkapryszona dziesięciolatka, ale pod strzechą zalotnych loczków pracował nieustannie potężny, matematyczny umysł. Ci, którzy uprowadzili ją z toruńskiej siedziby wywiadu, doskonale zdawali sobie z tego sprawę i nie dali się nabrać na żadne gierki.
Początkowo wszystko szło gładko i dyplomatycznie. Funkcjonariusze byli wyjątkowo uprzejmi i obchodzi się z nią jak z hrabiną, proponując to kawę, to schłodzone napoje, żeby broń Boże nie poczuła się zmęczona. Enfer od razu wyczuła podstęp, zresztą nie było trudno zauważyć, że starają się ją przekonać do „współpracy”. Gładkie słówka, komplementy... Odpowiadała chłodno i wykwintnie, jakby piła popołudniową herbatkę w towarzystwie podstarzałej krewnej, której się nie lubi, ale którą trzeba szanować ze względu na więzy krwi i ogromny majątek. „- Ależ skąd, nie miałam pojęcia, że w tym mieszkaniu ukrywają się bandyci!” – zalotne spojrzenie. „- Dowiedziałam się przypadkiem, w kolejce, że mieszka tam znakomita krawcowa i pomyślałam... No wie pan, każda kobieta lubi od czasu do czasu uszyć sobie ładną sukienkę...”
Potem było coraz gorzej. Dalej starała się ich zwodzić, ale na przystojnej twarzy funkcjonariusza zaczynało przebłyskiwać zniecierpliwienie. Skończyły się herbatki i lekkie dyskusje, ustępując miejsca konkretnym, ostrym pytaniom, a nawet groźbom.
„- Enfer? Proszę pana, czy ja wyglądam na osobę, którą można by w ten sposób nazywać?” – faktycznie, w swojej niebieskie sukience wyglądała bardziej jak elf, niż mieszkanka piekieł. „- Mówiłam tysiąc razy, nazywam się Natalia Tolewicz, moja mama jest Francuzką. Ależ skąd! Od lat rodzice mieszkają w Polsce!”
Nie pozwolili jej wyjść do toalety, niewygodna pozycja dręczyła coraz bardziej. Funkcjonariusze zmieniali się, ona natomiast nie miała chwili odpoczynku. Pytania stawały się natarczywe, a zmęczenie powoli brało górę nad poczuciem własnej wartości. Wkrótce myślała już tylko o tym, żeby położyć się na ziemi i zamknąć oczy.
Gdy po raz kolejny padło pytanie o nazwiska członków organizacji konspiracyjnej, drzwi otworzyły się i do pomieszczenia wszedł jeszcze jeden mężczyzna. Enfer nie widziała go zbyt dobrze, bo jasne plamy tańczyły jej przed oczami. Była zresztą krótkowidzem, a już na samym początku grzecznie, acz stanowczo, odebrano jej okulary. Nie widziała, ale wyczuła, że tym razem przysłano do niej kogoś ważnego, bo dyżurni momentalnie wyprężyli się w oczekiwaniu rozkazów.
- Możecie odejść – głos miał nieco zachrypnięty, ale przyjemny. Gdy usiadł naprzeciw niej, mogła mu się wreszcie lepiej przyjrzeć. To, co zobaczyła, zmroziło ją do szpiku kości.
W oczach miał jakąś rozpaczliwą stanowczość, jak samobójca, który gotuje się do skoku z dziesiątego piętra. Enfer wiedziała, że nie czeka ją nic dobrego, bo ten człowiek zgniecie ją jak robaka, nawet, jeżeli w ten sposób sam skaże się na zagładę. Nie pomyliła się. Misza Karpow, bo to właśnie on miał zakończyć przesłuchanie dziewczyny, miał w rękawie cały zestaw asów i bez zbędnych wyjaśnień rzucił je na stół.
Enfer jęknęła.
Z czarno-białych fotografii uśmiechała się do niej jej mama i młodsza siostra, obie ubrane w domowe fartuszki, z bukietami kwiatów w dłoniach. Pamiętała to zdjęcie, pamiętała dzień, w którym zostało zrobione. Sama zresztą stała wtedy po drugiej stronie obiektywu...
- Przed chwilą moi ludzie teleportowali się do Białych Błot – powiedział Karpow spokojnie, jakby z góry przewidywał, że partia skończy się z korzyścią dla niego. – Być może właśnie w tej chwili pukają do drzwi, a twoja matka wpuszcza ich do sieni. To taki stary, drewniany dom, prawda? Z dużym ogrodem.
Kurczowo ściskała zdjęcia. Gryzła wargi. Łzy nie mogły popłynąć, chociaż być może przyniosłyby ulgę.
- Nie musi im się stać krzywda. Moi ludzie są rozsądni, napiją się tylko herbaty, zjedzą knedle – czy twoja matka robi knedle? – i pójdą sobie. Wszystko zależy wyłącznie od ciebie.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, jakby chcieli się nawzajem sprawdzić. „- Nie zrobisz im nic złego, prawda?” – zapytała Enfer, chociaż głośno nie powiedziała ani słowa. „- One nie są niczemu winne!”. „- Mów, co wiesz" – odparł, nie przerywając milczenia. „- Obiecuję, że będą bezpieczne.”

- Dobrze - odpowiedziała niemal bezgłośnie.


cdn


Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Śro 22:32, 23 Lip 2008, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kira
kryształkowa dama



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z <lol>andii ;)

PostWysłany: Sob 15:30, 02 Wrz 2006    Temat postu:

Muszę Cię pochwalić, Szefowo - fragmenty opisujące więzienne realia wychodzą Ci perfekcyjnie. Tym razem sama nie wiem który był lepszy, ten o Hekate czy ten o Enfer Smile No i wreszcie pojawił się Saszka! Gosz, znów mi motylki w żołądku latają ^^ Piękny odcinek!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Czw 15:37, 16 Sie 2007    Temat postu:

Ciekawe, czy poznacie Panią, która pojawia się w tym odcinku... Smile
Smacznego życzę po długiej głodówce! Łoczywiście wdzięczna będę za wszystkie uwagi, szczególnie, że wrzucam na gorąco - tekst może być upstrzony literówkami i innymi dziwolągami. Będę poprawiać. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj nie mam już siły...



30 IV, godz. 15.00


- Wypadki chodzą po ludziach, towarzyszu Karpow – technik wzruszył ramionami. Jego mięsista twarz nie miała wyrazu, była jak maska. – Wydawało się, że dawka jest odpowiednia, ale tego nigdy nie da się przewidzieć na sto procent. Jedno bum i mamy trupa! Może pan to zgłosić, gdzie się panu żywnie podoba, ale my jesteśmy czyści. Stosowaliśmy się tylko do pańskich zaleceń.
Misza Karpow nie dał się sprowokować, chociaż niewiele brakowało, a potraktowałby tego szczura Cruciatusem. Powstrzymał się jednak, bo w jednym szczur miał rację – działali z jego polecenia. Jeżeli wysłałby raport do Imanowa, otrzymałby suchy list z naganą, a między wierszami wyczytałby ostrzeżenie. Jeszcze raz zawiedziesz, to koniec z tobą. Skoro nie panujesz nad współpracownikami i nie umiesz utrzymać przy życiu ważnego świadka, to jaki jest z ciebie pożytek?
- Na twoim miejscu zacząłbym się pakować – powiedział spokojnie. To fakt, oficjalnie nic nie mógł zrobić temu typowi o szczurzej gębie, ale istniała jeszcze ogromna szara strefa nieoficjalności, w której wszystkie chwyty były dozwolone. – I wyjechałbym jak najdalej. Bardzo, bardzo daleko.
Technik nawet się nie skrzywił, ale jego oczy rozbłysły – dobrze zrozumiał pogróżkę. Jako pracownik Więzienia Międzyrzeczywistego nie miał wszczepionego nadajnika, podlegał radzie więziennej, nie zaś szefowi wywiadu. Mimo to wiedział dobrze, że Karpow ma szerokie możliwości i jest mocno zdeterminowany, a to nie wróżyło zbyt dobrze. Jeżeli technik jeszcze nie zaczął się bać, to tylko dlatego, że po dwudziestu latach służby po prostu zapomniał jak to się robi.
- Mogę już odejść? – zapytał sucho. – Czy czegoś pan jeszcze potrzebuje, towarzyszu Karpow?
- Idź w diabły, Tieczorkin – odparł Misza. – I zapamiętaj moją radę. Ja nie rzucam słów na wiatr.
Trzasnęły drzwi i Karpow został sam w nieprzytulnym biurze, które mu niedawno przydzielono. Było coraz gorzej. Z dnia na dzień jego sytuacja się pogarszała i miał wrażenie, że już nie uda mu się wyjść z niej cało. Zaczęło się od wysadzenia w powietrze „Bezimiennej”, a śmierć tej dziewczyny postawiła kropkę na końcu zdania. W gruncie rzeczy to on powinien zastosować się do rady, którą przed momentem zaserwował technikowi – spakować się, zmienić tożsamość i uciekać gdzie pieprz rośnie. Problem w tym, że Imanow prędzej czy później by go odszukał.
„- Stiopa uciekł” – pomyślał, ale rozsądek szybko wziął górę nad mrzonkami. „- To były inne czasy. Poza tym Imanow nie mógłby zabić własnego brata...”
Niestety. Pewność nie istniała. Wokół ucieczki młodszego Imanowa narosły legendy i trudno je było oddzielić od prawdy. Pewne było jedynie to, że chłopak nie chciał dłużej współpracować z Kamienną Armią, a rok później wyłowiono go z Tamizy. Porządnie śmierdział.
Karpow potrząsnął głową, próbując uspokoić myśli. Musiał się skupić na śledztwie, od tego zależało jego życie. Wiedział, że zanim przesłuchiwana dziewczyna wyzionęła ducha, zdążyła wspomnieć o kilku interesujących szczegółach – Tieczorkin zostawił na stole szkatułkę, która służyła za przenośną myślodsiewnię (1). Należało zapoznać się z jej zawartością... ale najpierw musiał potwierdzić zgon. Oczywiście wszyscy dobrze wiedzieli, że dziewczyna nie żyje, nie było żadnych wątpliwości. On jednak musiał to potwierdzić i wypełnić odpowiedni formularz. Biurokracja. Jakby naprawdę nie miał innych problemów...!
Odwiązano ją już od krzesła i leżała na podłodze z rozrzuconymi rękami. Błękit sukienki przedziwnie kontrastował z szarością posadzki. Wyglądała jak lalka, którą ktoś odrzucił ze zniecierpliwieniem, wybierając inną zabawkę. Nie było widać twarzy. Szczelnie przykrywały ją splątane, ciemnobrązowe loki, stanowiące niegdyś dumę i chlubę Enfer, działaczki polskiego magicznego ruchu oporu.
- Niech to szlag – mruknął Karpow i wycofał się z komnaty przesłuchań, bo nie mógł dłużej patrzeć na zmarłą. Myślał, że już się uodpornił na tego rodzaju widoki, ale nie, jego umysł znowu zaczął płatać mu figle. Zupełnie jak przed laty, gdy dopiero rozpoczynał swoją przygodę z wywiadem i każde zabójstwo odpokutowywał kacem moralnym, o alkoholowym nie wspominając. – Chyba faktycznie jestem już za stary do tej roboty...
Miała żyć. Gdy zobaczyła zdjęcia rodziny, od razu zgodziła się na wszystko, złamał ją jak zapałkę. Nie byłoby z nią żadnych problemów. Więc dlaczego? Dlaczego w ogóle użyli Odsysacza Wspomnień? Przecież to nie miało najmniejszego sensu!
- Nie powinienem w ogóle wychodzić z tego przesłuchania – powiedział do siebie, niespodziewanie werbalizując swoje myśli. – Gdybym nie wyszedł, to może ci idioci nie spartaczyliby wszystkiego i dalej by żyła. A teraz jest już za późno... Co mi po jakiejś cholernej myślodsiewni?
Był zły także z innego powodu. Na siebie. Czuł, że dzieje się z nim coś dziwnego, że mięknie, a przecież robił w swoim życiu o wiele gorsze rzeczy i nawet nie drgnęła mu przy tym powieka. Błękitna plama na posadzce... Nie! Szef wywiadu, który mięknie, to martwy szef wywiadu!
Szybko się opanował, szczególnie, że z przeciwka szedł ten nowy wywiadowca, którego zwerbowała Pani Puszkinowa. Wilk. Karpow nie wiedział z jakiego powodu pojawił się w Więzieniu Międzyrzeczywistym, ale też specjalnie go to nie obchodziło. Pewnie jakieś szkolenie, ostatnio ciągle jakieś organizowano, chyba tylko po to, żeby zająć czymś Kamiennoarmijców bez przydziału. Musieli przecież z czegoś żyć.
- Dzień dobry, towarzyszu – powiedział Wilk takim tonem, jakby spotkał na spacerze dobrego znajomego.
- Dzień dobry – odparł Karpow, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że to nie na miejscu, że zwykłe „dzień dobry” absolutnie nie współgra z miejscem, w którym musieli przebywać. No i z jego własną rangą, w końcu Wilk był niższy stopniem. Z mieszaniną irytacji i zainteresowania przyjrzał się nowemu wywiadowcy; wcześniej widział go tylko raz i to przelotnie. Werbownikiem była Puszkinowa – on tylko odbierał gotowy, sprawnie działający „produkt” szkolenia i decydował jak go użyć. A czasem nawet i to pozostawiał zastępczyni, zadowalając się koordynacją.
Coś niepokojącego było w tym człowieku. Karpow pomyślał, że to może dlatego, że jest wilkołakiem, ale chyba nawet jego samego ta teoria nie przekonała. „To idealny materiał na wywiadowcę” – mówiła Puszkinowa, a przecież tak rzadko posługiwała się superlatywami. „- Strzeż się, Misza, bo zanim się obejrzysz, wygryzie cię ze stanowiska.” Żartowała. Misza znał ją jednak na tyle dobrze, żeby wyciągnąć z tych żartów odpowiednie wnioski.
- Możemy chwilę porozmawiać? – zapytał, chociaż pytanie niebezpiecznie przypominało rozkaz.
- Oczywiście – odparł Wilk i uśmiechnął się uprzejmie.
W oczach nie było uśmiechu. Była czujność.

*

Włodimir Tieczorkin nie czuł się zdrajcą, nie umiał myśleć w tych kategoriach. Lubił swoją pracę, odcedzanie cudzych wspomnień sprawiało mu sporą satysfakcję, ale równie dobrze mógłby robić całkiem co innego. Oczywiście za duże pieniądze. Nie umiał już żyć bez dużych pieniędzy.
Kiedy tamtej nocy w jego mieszkaniu pojawił się niepozorny człowieczek, który na pierwszy rzut oka przypominał drobnego urzędnika, nawet się nie zdziwił. Wyczuł dobry interes. Żaden drobny urzędniczyna, śrubka biurokratycznej machiny, nie zdołałby przełamać zaklęć ochronnych, którymi Tieczorkin obwarował swoje lokum. Nie udałoby się to nawet wykwalifikowanemu funkcjonariuszowi Magicznych Służb Bezpieczeństwa. Tieczorkin umiał zwodzić tajniaków, wszak przez długie lata sam był jednym z nich. Dostał nawet medal za odwagę, chociaż prawdę mówiąc więcej miał wtedy szczęścia niż rozumu... Kto byłby w stanie włamać się do mieszkania i przeżyć, zachowując przy tym wszystkie kończyny na właściwych miejsca? Wniosek nasuwał się sam - wrogowie Idei. Chcieli go zwerbować, a on zamierzał im na to pozwolić.
- Potrzebujemy pana – powiedział nocny gość, a Tieczorkin uśmiechnął się w duszy, bo rozmowa potoczyła się właśnie tak, jak przewidywał. Nawet sakiewka brzęczała dokładnie tak, jak w jego wyobraźni.
Nie czuł się zdrajcą także dlatego, że nigdy nie uważał się za ideowca i w gruncie rzeczy było mu wszystko jedno kto rządzi, komuniści, kapitaliści, mugole, czy czarodzieje. To nie miało znaczenia. Ważne było, że jemu jest dobrze i może robić to, co lubi.
A lubił przede wszystkim zabijać.
Człowieczek w szarym garniturze musiał o tym wiedzieć, bo od razu przeszedł do rzeczy. I rzucił taką sumę, że Tieczorkinowi nawet nie chciało się udawać cnotliwej dzierlatki.
Decyzji pożałował dopiero po rozmowie z Karpowem – nie spodziewał się, że szef wywiadu zareaguje aż tak ostro, w końcu wszystko wydawało się takie prawdopodobne! Nie raz więźniowie ginęli w trakcie przesłuchań, nie raz tracili zmysły i przestawali być użyteczni. To było naturalne, niejako wliczone w cenę, i nikt nie miał pretensji do przesłuchujących, że przekraczają pewne granice. Wymagano od nich przede wszystkim efektów, a Tieczorkin mógł się pochwalić naprawdę niezłymi osiągnięciami. Ludzkie wspomnienia nie miały przed nim tajemnic, a metody... cóż. Metody były jego sprawą i zawodową tajemnicą.
Postanowił działać szybko, bo ignorowanie Karpowa nie było rozsądnym pomysłem. Wszedł do swojego biura z mocnym postanowieniem natychmiastowej ewakuacji; należało spakować niektóre przedmioty, przede wszystkim zaś kompromitujące dokumenty poupychane do teczek. Biuro w zasadzie przypominało kanciapę, w której od czasu do czasu można się zdrzemnąć i napić kawy, ale jemu to nie przeszkadzało. Pamiętał o pieniądzach ukrytych w bezpiecznym miejscu - miał ich tyle, że do końca życia mógł sypiać w jedwabiach i korzystać z usług luksusowych dziwek. Ta myśl od razu poprawiła mu humor.
Działał sprawnie i mechanicznie, wiedział, co robić. Część papierów od razu potraktował zaklęciem likwidującym, a część zminiaturyzował i włożył do kieszeni. Mogły się jeszcze przydać, szczególnie, że ich zawartość nieprzyjemnie zdziwiłaby wielu wysoko postawionych członków Kamiennej Armii... Tieczorkin był zapobiegliwy, od lat gromadził materiały. Miał ku temu wiele sposobności, bo nikt nie patrzył mu na ręce – specom od czarnej roboty zwykle pozostawia się wiele swobody i uważa za maszyny do konkretnych zadań. Oni nie czują, nie planują, nie organizują, oni mają wykonywać rozkazy, wykazując się inwencją twórczą wyłącznie w dziedzinie zadawania bólu. Tieczorkin uśmiechnął się paskudnie i zminiaturyzował kolejną teczkę. Odmówienie technikom sprytu i żywej inteligencji mogło w przyszłości drogo kosztować pułkownika Jurija Imanowa.
Był już prawie gotowy. Rozejrzał się raz jeszcze po pomieszczeniu, żeby przypadkiem czegoś nie przeoczyć, a następnie sięgnął po klamkę. Wtedy w oczy rzuciła mu się niewielka skrzyneczka leżąca na samym szczycie piramidy ułożonej z akt. Zaklął cicho. Byłby zapomniał o najważniejszym!
Ze swoją myślodsiewnią nie rozstawał się nigdy, nie byłby w stanie normalnie funkcjonować, gdyby od czasu do czasu nie wyrzucił z głowy kilku najintensywniejszych wspomnień. Oczywiście ich ślad pozostawał, ale traciły ostrość i nie były już dla niego groźne – psychikę miał wyjątkowo odporną, właściwie odznaczał się amoralnością typową dla przedstawicieli swojego fachu, ale wolał nie ryzykować. Nie chciał skończyć tak, jak jego ofiary. Nie uśmiechała mu się utrata zmysłów.
Oczywiście istniało ryzyko innego rodzaju, myślodsiewnia mogła przecież wpaść w niepowołane ręce i poważnie swojemu właścicielowi zaszkodzić. Tieczorkin nie martwił się jednak zbytnio tą ewentualnością, bo dobrze zabezpieczył swoje wspomnienia. Trzeba było zneutralizować skomplikowane zaklęcia, a następnie podać hasło, zanim udałoby się rozgryźć system, minęłoby wiele miesięcy. Jeżeli w ogóle włamanie by się powiodło, w co Tieczorkin szczerze wątpił, wierząc w swój kunszt i dobrą passę.
Gdy wziął do ręki myślodsiewnię, przestał wierzyć. Zsiniał jak trup.
To, co się później działo, trwało najwyżej minutę. Włodimir Tieczorkin odstawił szkatułkę na biurko, wyciągnął różdżkę i przystawił ją sobie do skroni.
- Avada Kedavra! – powiedział wyraźnie; głos nawet mu nie zadrżał. Nikt nie usłyszał łoskotu padającego ciała, kanciapa technika znajdowała się na końcu korytarza i rzadko ktoś do niej zaglądał. Dopiero po godzinie znalazła go jedna z Kamiennoarmijek, która przybiegła z pisemną wiadomością, że na terenie Więzieniu Międzyrzeczywistym ogłoszono alarm.
Na widok trupa pisnęła rozdzierająco i zemdlała. Białe płachty zawiadomień unosiły się jeszcze przez chwilę w powietrzu, a potem – jakby ktoś wydał im rozkaz – w jednej sekundzie pospadały na ziemię.


15.30


Właściwie nie miał pojęcia, dlaczego się zgodził. Nie istniał żaden racjonalny powód, przecież równie dobrze mogli rozmawiać w gabinecie! To byłoby o wiele rozsądniejsze, niż błąkanie się po zakamarkach Więzienia, szczególnie, że drugi człon nazwy – Międzyrzeczywiste – nie był nadany ot tak sobie, z przyczyn estetycznych. Ta przestrzeń faktycznie składała się z kawałków różnych rzeczywistości, niekiedy bardzo od siebie odległych. Pomyłka była tylko kwestią czasu.
Nie żałował jednak. Wręcz przeciwnie. Czuł, że musi chociaż na chwilę wyjść poza Więzienie, odetchnąć innym powietrzem, bo w przeciwnym razie przestanie nad sobą panować. Nie ufał Wilkowi, różdżkę trzymał w pogotowiu, a na dodatek miał dziwne wrażenie, że krążą w kółko i wciąż mijają te same drzwi, wielkie, brązowe, prowadzące do sali, w której zwykle obradowała rada więzienna. Mimo to, zupełnie paradoksalnie, czuł się lepiej. Zdecydowanie lepiej niż pół godziny wcześniej.
- Panie majorze, zaraz będziemy na miejscu – powiedział Lupow. Misza nareszcie przypomniał sobie jego nazwisko. – Za tymi drzwiami...
- Zdaje się, Lupow, że za tymi drzwiami jest sala konferencyjna – przerwał, nie mogąc odmówić sobie lekkiego sarkazmu. – Mijamy ją już z dziesiąty raz.
Lupow uśmiechnął się tylko i wymówił zaklęcie.
- Iluzja, panie majorze – wyjaśnił, gdy brązowe, eleganckie drzwi zmieniły się w coś, co do złudzenia przypominało wejście do wygódki. Z otworem w kształcie serduszka i absolutnie zardzewiałymi zawiasami.
Nieco powyżej klamki czyjaś niewprawna ręka wydrapała napis:

Nie znajdzie ten, kto szuka, żeby zrównać z ziemią.

- Interesujące – mruknął Karpow. – Jesteś tu na szkoleniu, tak? Dwanaście godzin? Czternaście?
- Dziesięć – poprawił Lupow.
- Dziesięć. A już wiesz więcej niż pracownicy z kilkunastoletnim stażem. Nie sądzisz, że to o czymś świadczy?
- Prawdopodobnie o braku spostrzegawczości pracowników więzienia – Lupow uśmiechnął się raz jeszcze, groźniej, po wilczemu. Karpow po raz kolejny zapytał sam siebie co u licha robi w tym miejscu w towarzystwie tego dziwnego człowieka. I po raz kolejny nie znalazł na to pytanie sensownej odpowiedzi.
- Szara strefa? – raczej stwierdził, niż zapytał. Lupow skinął głową.
- Wyspa Straceńców – powiedział. – Ciekawe miejsce, majorze. Bardzo ciekawe. Myślę, że w karczmie Rudej Karioszki będzie nam się rozmawiało zdecydowanie lepiej niż w pańskim biurze. No i mają tam świetny bimber!
W tym momencie Karpow powinien zareagować krótko, a treściwie. Bratanie się z podwładnymi nie było dobrze widziane, nie wtedy, gdy dzieliła ich przepaść rang i kompetencji. Ale nie powiedział ani słowa. Być może była to jego prywatna zemsta na Juriju Imanowie i jego „żelaznym systemie”, a może po prostu miał ochotę się napić. Trudno powiedzieć. Fakt był taki, że gdy Lupow otworzył drzwi, Misza Karpow, major Kamiennej Armii i zastępca naczelnego dowódcy, przekroczył próg i znalazł się w miejscu, które dotąd znał jedynie z szemranych opowieści.
Nikt nie wiedział kiedy dokładnie powstała Wyspa Straceńców, zagubiony między rzeczywistościami eden nieprawości i... wolnomyślicielstwa. Podejrzewano, że założycielami byli więźniowie, którzy powpadali w szczeliny czasoprzestrzenne – Więzienie nie było jeszcze wówczas stabilne i często zdarzały się tego rodzaju wypadki. Ludzie ginęli bez śladu. Sprawę oczywiście zatuszowano, bo szło o bandytów dużego kalibru; fakt, że tego rodzaju „element” rozpłynął się w powietrzu z pewnością nie spotkałby się ze społeczną aprobatą i nie przysporzyłby władzy zwolenników. Dlatego władza wolała nie ryzykować.
Ludzi „politycznie niepewnych” zaczęto zamykać dużo później. Mimo to Więzienie Międzyrzeczywiste znane było w świecie przede wszystkim jako miejsce odosobnienia tych, których uznano za nieprawomyślnych. Nic dziwnego, że legenda o Wyspie Straceńców rozbujała wkrótce niczym kąkol, po prostu jej potrzebowano! Dobrze było pomyśleć, że gdzieś tam, między rzeczywistościami, żyją ludzie, którzy wodzą władzę za nos i mogą robić wszystko, na co im przyjdzie ochota. Marzenie o Wyspie Straceńców było, zniekształconym przez system, marzeniem o Raju Utraconym.
I właśnie w tym Raju Utraconym niespodziewanie znalazł się Michaił Karpow, przedstawiciel znienawidzonej władzy. Ot ironia! Legenda była mu potrzebna tak samo, jak wyjętym spod prawa buntownikom.
- Jak się masz, Saszka! – przez gwar karczmy przebił się donośny, kobiecy głos. – Widzę, że przyprowadziłeś kompana... Szklanka wywrotówki, jak zwykle? Na koszt firmy!
W cytrynowej, falbaniastej spódnicy i fantazyjnej bluzce o wyraźnie cygańskiej proweniencji, przypominała motyla. Rzeczywiście była ruda, ogniście ruda, co tylko dodawało jej uroku. Karpow od razu domyślił się, że ma przed sobą Karioszkę, właścicielkę jedynej na Wyspie Straceńców, karczmy. Chociaż nie miał zielonego pojęcia, jak w ciągu zaledwie dziesięć godzin Lupow zdołał wkraść się w łaski tej kobiety tak dalece, że z własnej, nieprzymuszonej woli proponowała mu wódkę. Oczywiście czas mógł płynąć na Wyspie całkiem inaczej, niż w Więzieniu. Albo Lupow nie mówił prawdy, co zresztą wcale by Karpowa nie zdziwiło.
Karczma była dziwna, wielopoziomowa, i przypominała ul. Budynek nie miał żadnych ścian wewnętrznych, poszczególne tarasy wisiały w powietrzu jak latające dywany, a na każdym z nich stały stoły i krzesła. Karpow patrzył przez chwilę w górę, ale wkrótce zrezygnował z obserwacji, bo zakręciło mu się w głowie. Tarasy od czasu do czasu zmieniały swoje położenie, krążyły w powietrzu razem z rozbawionymi gośćmi, przyzwyczajonymi widocznie do tego rodzaju huśtawek. Karpow miał wrażenie, że znalazł się wewnątrz jakiejś maszyny, a tarasy, to nic innego, jak śrubki, dzięki którym maszyna funkcjonuje. Tylko do czego służyła ta maszyna? I kto był na tyle szalony, żeby ją skonstruować?
Usiedli na parterze, przy jednym z drewnianych stołów. Nikt nie zwrócił na nich większej uwagi.
- Prawda, że robi wrażenie? – zapytał Lupow i postawił przed przełożonym butelkę tajemniczej wywrotówki. – Jak pierwszy raz tu przyszedłem, to...
- Po co mnie tu przyprowadziłeś, Lupow – Karpow wpadł mu w słowo, już drugi raz w ciągu krótkiego czasu. – Jaki masz w tym cel? Skąd pewność, że nie wyślę wiadomości do rady więziennej i nie spalę tego miejsca do fundamentów?
- Nie zrobi pan tego – Lupow najspokojniej w świecie odkorkował butelkę i rozlał jej zawartość do szklanek. – Gdyby miał pan taki zamiar, nigdy by pan nie trafił na Wyspę Straceńców. Pamięta pan napis na drzwiach? To nie żart, tylko zaklęcie. Nikt, kto pragnąłby zaszkodzić Wyspie i jej mieszkańcom, nie znalazłby wejścia. Proste, ale jakie praktyczne! – zamilkł i wypił swoją porcję wódki. Jednym haustem. – Wie pan, co myślę? To nie jest przypadek, takie przypadki się nie zdarzają. Wpuszczono pana tu z jakiegoś konkretnego powodu. Zawsze tak jest.
Nie dokończył myśli, czy może raczej ubrał ją w eufemizmy, ale Karpow wiedział w czym rzecz. Był desperatem. Tylko tacy ludzie trafiali na Wyspę Straceńców.
- Mogę cię zniszczyć – powiedział Karpow, nie patrząc na rozmówcę. Przyglądał się butelce, tak jakby to ona mogła mu pomóc w rozwiązaniu problemów. – Jedno moje słowo i jesteś trupem, Lupow. A jednak zaryzykowałeś.
- Nie ma o czym mówić, szefie – odparł Sasza. W jego oczach znowu zamigotało coś wilczego, coś, co powinno wzbudzić w Karpowie niepokój. Ale nie wzbudziło. Miszy było już wszystko jedno, czy to podstęp, czy też zwyczajna niesubordynacja Lupowa. Wziął z wywiadowcy przykład i wypił swoją porcję wywrotówki – była bardzo mocna i smakowała jakoś... ziołowo. Poza tym szybko uderzała do głowy.
Potem wypił jeszcze jedną szklankę. I jeszcze jedną. Wszystko zaczęło się rozmywać i wirować, a kolory nabrały niesamowitej głębi. Zrozumiał wtedy, że wywrotówka musi w jakiś specjalny sposób wpływać na wzrok – nie było to przykre uczucie, wręcz przeciwnie! Dziwne, to prawda, ale przyjemne. Człowiek zaczynał patrzeć na świat, jak na obraz szalonego artysty.
- ... i proszę państwa, główny punkt programu! - krzyczał pękaty jegomość, siedzący po turecku na jednym z wirujących tarasów. – Zatańczy dla nas nasza kochana gospodyni, panna Karioszka Romanowna! Oklaski!
Oklaski zabrzmiały jak wybuch dział, wywrotówka wpływała także na słuch. Karpow chciał wstać, ale nie był w stanie, miał wrażenie, że po pas grzęźnie w gęstych jak kisiel kolorach. Lupow siedział tuż obok i gwizdał na palcach. Był trzeźwy jak niemowlę, ale o tym już Misza Karpow nie mógł wiedzieć.
Zafurkotały spódnice; rozległy się dźwięki ni to rosyjskie, ni to bałkańskie, w każdym razie z dużą ilością piszczałek, przewiercających mózg. Dopiero po chwili Karpow zorientował się, że grają żywi muzycy – kapela zajęła jeden z najwyżej położonych tarasów, ale muzykę słychać było w każdym zakątku karczmy.
- Czardasza! – krzyknęła Karioszka, a tłum zafalował i zakrzyczał, aprobując widocznie tę decyzję. Skrzypek dał znak i po chwili popłynęły szalone tony, które zarażały energią i zmuszały do tańca. Karpow jak zahipnotyzowany przyglądał się ruchom Karioszki; tańczyła cała, nie tylko stopy, ale i dłonie, biodra, ramiona, a nawet włosy – ogniste loki płonęły w świetle pochodni, zwijały się w niesamowite esy-floresy. Ktoś zanucił. Wkrótce śpiewała już cała karczma, szaleństwo dźwięków i ruchu pogłębiło się jeszcze bardziej, chociaż wydawałoby się, że to już niemożliwe. Tarasy nie tylko fruwały, zaczęły też pulsować, migotać, zmieniać kształty – przynajmniej w oczach Karpowa, który już wiedział z jakim mechanizmem kojarzy mu się karczma Rudej Karioszki. Organizm. Ludzki organizm, buzujący krwią i czystą radością istnienia.
Żyć...!
Coraz bardziej kręciło mu się w głowie, nie widział już nawet tancerki, wir dźwięków i kolorów całkowicie go otumanił. No i nadmiar wywrotówki, która coraz bardziej mu smakowała; z każdym łykiem miał ochotę na więcej i więcej. W końcu Lupow musiał pójść po kolejną butelkę.
Dziewczyna kręciła się w kółko, szybko, coraz szybciej. Żółta plama spódnicy i ognista włosów zlały się w jedno, a publiczność szalała. Niewiele osób zgromadzonych w karczmie wiedziało, że w tym tańcu jest coś więcej, niż uroda i bujność ruchów. Niewiele osób zdawało sobie sprawę, że falbany spódnicy aż trzeszczą od typowo kobiecej magii, która narodziła się dawno temu za murami haremów.
Sasza Andriejewicz Lupow wiedział. Nie tylko o spódnicy. Korzystając z chwilowej niedyspozycji swojego przełożonego przejął wiadomość, którą aż na Wyspę Straceńców przyniósł w dziobie srebrzysty zimorodek, widmowy posłaniec rady Więzienia:

Przypadek X2. Świadek T501 zaatakowany. Natychmiast stawić się w biurze dyrektora naczelnego. Pobrać z magazynu wyposażenie bojowe.

Lupow sięgnął po szklankę; tym razem nie markował, rzeczywiście wypił do dna.


cdn


(1) Doszłam do wniosku, że to nie przedmiot (kamienna misa zdobiona runami) jest istotą myślodsiewni, a coś więcej. Tak jak prawdziwa wiedźma może użyć zwykłej deski od płotu, żeby unieść się w powietrze, tak prawdziwy czarodziej może „składować” wspomnienia w zwykłej skrzynce. Bez pompatycznych inskrypcji. Wszystko zależy od chęci i umiejętności.


Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Śro 22:33, 23 Lip 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Aurora
szefowa młodsza



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 6548
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 16:01, 16 Sie 2007    Temat postu:

Ach!
<zachwyt>
Opis karczmy zachwycający. Ogólnie, och, ach, ech, uch, mru! <3
Mhru, mhruuu, mhruuuuuu... Taniec Karioszki świetny. Strasznie bolly (mówi osoba, która oglądała pół jednego bollyfilmu xD). To chyba nasza Yadire, prawdaż?

A Enfer nie żyyyyje. Ojej. Ale bardziej zajęłam się późniejszą częścią opowiadania i jakoś tak mało mnie ruszyło. Jestem Zua. Zua Ori, zua! <przytrzaskuje sobie uszy drzwiczkami od piekarnika>

Ale odcinek zachwycający, moim skromnym zdaniem.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Czw 16:08, 16 Sie 2007    Temat postu:

A jakże, Direk! Wink Widzę, że jest do rozpoznania, to pocieszające Wink

ZUA Ori, ZUA! Nie-karczemny fragment nie jest może tak porywający, ale za to nasączony różnymi ciekawymi informacjami. Sasasa. Teraz ja jestem ZUA. A przyszły odcinek przenoszę do Angli, ha!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Aurora
szefowa młodsza



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 6548
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 16:21, 16 Sie 2007    Temat postu:

<pejczyk>
ZUA, bardzo ZUA!
W ogóle, Ori musi wydrukować Pierożki i sobie wszystko przypomnieć. <mina winiątka>
A oczekiwać na następny odcinek i tak będzie Smile
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Czw 16:24, 16 Sie 2007    Temat postu:

Toż zbankrutujesz, dziołcho, wiesz ILE to już ma stron? Koszmar. Ja wprawdzie piszę z przerwą między wersami (tzw. znormalizowany maszynopis - jak na razie 84 strony), ale podejrzewam, że w normalnym wyszłoby ponad 50...
Jejuniu, chyba nigdy tego nie skończę. Więcej. Ja chyba całkiem zapomniałam JAK chciałam to skończyć.

(kwik)
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
niepoprawna hobbitofilka



Dołączył: 09 Wrz 2005
Posty: 2126
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Świętokrzyska Łysa Góra ;)

PostWysłany: Czw 21:01, 16 Sie 2007    Temat postu:

I tu otwiera się przed Tobą, kochana Hekatko, morze możliwości... Smile

Meg jest zachwycona tańcem Karioszki.
I tą trzeszczącą od magii spódnicą Smile
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kira
kryształkowa dama



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z <lol>andii ;)

PostWysłany: Sob 22:17, 18 Sie 2007    Temat postu:

Aaaaaaaaaaa, przepraszamzatakbeznadziejnienicniewnoszącypoczątekkomentarzaaleniemogęnormaaaaaaaalnieeeee!!!

*uspokaja się z wolna*

Merlinie Niecnoto, cudowny był ten odcinek! Strasznie mi smutno z powodu Enfer, zupełnie niepotrzebnie dziewczątko wykończyli Sad Misza Karpow zaczyna mnie coraz bardziej interesować - te jego rozterki - a w jego duecie z Lupowem widzę dosłownie migające błyskawice. Dwie tak silne, niesamowite osobowości...
Scena samobójstwa Tieczorkina mnie ómarła. Ośmielę się stwierdzić, że dzięki swej dosadności i nagłości jest jedną z najlepszych w całym opowiadaniu. A to już coś mówi.
Łiii, i Dirka jest! Rozsypałam się na proszek kiedy doszłam do tego, że ma na nazwisko Romanowna (bo w jednym z moich totalnie alternatywnych dzieuek Remus wchodzi w bardzo zażyły związek właśnie z potomkiem rodziny carskiej!). I ten taniec... chętnie sama bym zobaczyła coś takiego.
Opowiadanie jak zwykle przerwane w morderczym punkcie Very Happy Nie wiem jak inni, ale mnie dosłownie do szału ekscytacji doprowadzają te notatki, które otrzymuje Lupow. Co się za nimi kryje? Co się kryje za tą ostatnią?!Hekaciu, od następnego odcinka zależy moje zdrowie psychiczne, pamiętaj o tym!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Sob 23:05, 18 Sie 2007    Temat postu:

Ojojoj Kircia, niedobrze! Bo ja nie mam ani literki nowego rozdziału, nawet w głowie tylko tak ledwo-bo-ledwo naszkicowane... Sad
Ale może jak teraz wyjadę, to pokombinuję, a jak wrócę napiszę. Żeby twoja psychika jakoś przetrwała Wink

Dziękuję za komentarzyk, bardzo mi się miło zrobiło, że ktoś to może tak dobrze odbierać!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Pon 11:42, 05 Lis 2007    Temat postu:

2 V 1983, Londyn



Samochód palił się leniwie, jakby miał bardzo dużo czasu. Przypominał ogromnego żuka; spłaszczony, pchający przed sobą kulę ulepioną z płomieni. Płomienie odbijały się w okularach Aurory, która nie mogła oderwać od nich wzroku, chociaż – w przeciwieństwie do samochodu – czasu miała bardzo niewiele. Krzyki były coraz bliżej, a dźwięk policyjnych syren niemile kąsał słuch.
Wybuch rozerwał pojazd od wewnątrz, rozorał trzewia i plunął snopem iskier. Ktoś popchnął Aurorę i własnym ciężarem przydusił do ziemi. Jęknęła, bo szkła rozbitych okularów skaleczyły jej policzek.
- Nic nie widzę – jęknęła, usiłując zrzucić z siebie napastnika. – Nic nie widzę!
Nie mogła też oddychać, jak zwykle, gdy bardzo się bała. Atak paniki przypominał atak astmy, nie była w stanie go powstrzymać. W głowie pulsowała ognista kula, odbierając resztki zdrowego rozsądku.
- Uspokój się! – krzyknął Steve. – Nie szarp się tak! Czyś ty doszczętnie zwariowała?
Miasto tańczyło. Domy złapały się za ręce i ruszyły w tany, prawdziwe dance macabre, dookoła ogniska buzującego aż po samo niebo. Znowu wybuch, pewnie ktoś do dna wypił koktajl Mołotowa, następny, i następny! Już nie krzyczeli, śpiewali, Aurora wyraźnie rozróżniała słowa "Międzynarodówki":

Wyklęty powstań, ludu ziemi,
Powstańcie, których dręczy głód.
Myśl nowa blaski promiennymi
Dziś wiedzie nas na bój, na trud...



- Wyklęty... powstań... ludu... – szeptała gorączkowo. Nie rozróżniała już konturów, tylko barwne plamy, okulary doszczętnie zdruzgotał but jednego z nadchodzących rewolucjonistów. Steve podniósł ją z ziemi, zachwiała się, jakby sama nie była w stanie zrobić ani jednego kroku. – Wyklęty... powstań...
- Ma gorączkę – słyszała jak przez mgłę. – Trzeba ją natychmiast stąd zabrać! Cholera, Chris, czy ty mnie w ogóle słuchasz...?
Śpiew rósł w siłę, zagłuszył nawet policyjne syreny. Widziała wokół siebie mnóstwo cieni, jakby nagle znalazła się w samym środku dantejskiego piekła. A to przecież byli jej znajomi, bracia, Czerwona Młodzieżówka. Jeszcze dzień wcześniej, na ostatniej odprawie, wszystko wyglądało inaczej, miało swój kształt, smak, sens, aż chciało się skakać z radości! Było jej do twarzy w czerwonej czapeczce, filuternie nasuniętej na ucho. Cieszyła się, że chwalą jej transparenty, które już z daleka krzyczały intensywnością barw, powabem literowych kształtów. Po raz pierwszy czuła się częścią jakiejś całości, tak naprawdę, do głębi. Oczywiście bała się trochę, bo trzeba się było przełamać, otworzyć na innych, ale przede wszystkim czuła, że jest we właściwym miejscu i czasie, w towarzystwie właściwych ludzi. Niektórzy oddaliby połowę życia za taką pewność.
- Aurora, ocknij się! – Steve był coraz bardziej zdenerwowany, szczególnie, że ściśle zaplanowana akcja powoli przeradzała się w chaos. Młodzi już nie słuchali dowódców, robili, co chcieli, wysadzali, co popadło, narażając na niebezpieczeństwo nie tylko siebie, ale i przypadkowych przechodniów.
Miało być bez ofiar. Nie chcemy nikogo skrzywdzić, mówili na ostatnim zebraniu, chcemy tylko pokazać rządzącym, że się nie zgadzamy. I jest nas dużo. Żaden człowiek nie ucierpi, a samochody, które zamierzamy spalić, należą do bogatych ludzi. Może nareszcie zwrócą na nas uwagę, może będzie inaczej. Lepiej...
Miało być bez ofiar...!
- Aurora! – potrząsnął nią, ale i to nie pomogło. W końcu wziął ją na ręce, chociaż tym samym pozbawił się możliwości obrony; stał się łatwym celem i dla pijanych ogniem młodzieżowców i dla policji. Radiowozów było mnóstwo, ale pożary uniemożliwiały skuteczną pacyfikację. Poza tym rewolucjoniści dawali opór, przestali nawet dbać o pozory, zupełnie jawnie posługując się magią. Akcja magicznych służb była nieunikniona.
- Ministerstwo sporo się napracuje, żeby to zatuszować – Steve ucieszył się, gdy usłyszał głos Chrisa, jednego z dowódców. Spojrzał na przyjaciela przez splątane włosy Aurory, czekając na jakąś decyzję.
Czekał na próżno.
- Nie zamierzasz nic z tym zrobić – stwierdził w końcu, skręcając w jedną z wąskich uliczek. – Wiesz, że nie przygotowaliśmy nawet planu awaryjnego?
To właściwie nie było pytanie, obaj wiedzieli, że plan „b” nie istniał, mieli po prostu wrócić do domów. Nikt nie przypuszczał, że cała akcja wymknie się spod kontroli, nikt nie przewidywał tańców wokół płonących samochodów, ani bitwy z mugolskimi policjantami. To nie miało się tak skończyć.
Chris milczał, a nieprzytomna Aurora jęczała przy każdym nieostrożnym kroku Steve'a. W końcu, tak jak to było do przewidzenia, natknęli się na barykadę. Usłyszeli chrzęst ładowanej broni i delikatne, magiczne wibracje – ślady zaklęć. Ani Chris, ani Steve nie byli na tyle zdesperowani, żeby walczyć ze świetnie wyszkolonymi policjantami, szczególnie, że wśród nich z całą pewnością znajdowali się aurorzy incognito. Dlatego żaden z nich nie wyciągnął różdżki; Steve tylko mocniej objął Aurorę; nie była ciężka, ale ręce i tak powoli odmawiały posłuszeństwa.
- Stać! – wszystko działo się jak na zwolnionych obrotach. Stanęli posłusznie, Chris nawet podniósł ręce do góry, jakby w ten sposób chciał wyrazić swoją dobrą wolę. Ostre reflektory na chwilę całkiem ich oślepiły.
Świat stanął w miejscu. Steve nie wiedział już co się wokół niego dzieje, dopiero po dłuższej chwili był w stanie skupić się na tym, co mówi jego przyjaciel. A mówił krótko, rzeczowo i spokojnym tonem. Ani na chwilę nie stracił zimnej krwi.
- ... i wracaliśmy z kina. Wtedy natknęliśmy się na tych bandytów. Ktoś popchnął dziewczynę mojego kolegi tak, że upadła i rozbiła okulary, myślę, że potrzebny jej lekarz. Udało nam się wydostać, ale było strasznie, mam nadzieję, że szybko aresztujecie tych drani...
Nie mieli rewolucyjnych czapeczek, to dlatego. Steve zaczął się budzić z letargu i ogarnęła go zimna furia, miał ochotę zdrapać z twarzy Chrisa ten uprzejmy, zdradziecki uśmieszek, którym właśnie wybłagał im wolność. Nie mieli czapeczek. Musiały spaść, gdy padli na ziemię, wtedy, podczas wybuchu. A Chris swoją wyrzucił niedaleko, w bramę jednego z budynków.
Sprytny drań.
Nieprzytomna dziewczyna uprawdopodobniła jego opowiastkę.
- Już jedzie karetka, niech pan położy dziewczynę tutaj, przecież pan się ledwo trzyma na nogach!
Nie mógł. Nie mógł jej puścić, dopiero czyjeś silne dłonie rozluźniły uścisk, rozerwały kleszcze palców. Zachwiał się wtedy, jakby nagle odzyskana swoboda pozbawiła go sił.
Napotkał spojrzenie Chrisa. Zagryzł wargi do krwi, tłumiąc przekleństwo.


2 V, Wyspa Straceńców


Ogień buzował w kominku, ale jemu w dalszym ciągu było zimno, mimo że siedział bardzo blisko płomieni. Miał wrażenie, że już nigdy się nie rozgrzeje. Ciągle nie mógł odtajać po włóczędze podziemnymi korytarzami, chociaż od wydostania się na powierzchnię minęło już parę godzin.
Powierzchnię...! Skrzywił się nieładnie, wycierając włosy ręcznikiem, który chwilę wcześniej przyniosła pomocnica Rudej Karioszki. Powierzchnia okazała się więzieniem pilniej strzeżonym od Azkabanu; uciekając z obławy wpadli w jeszcze gorsze tarapaty. Mieli wprawdzie co jeść i co pić, ba, mogli nawet grywać w pokera przy akompaniamencie bałkańskiej muzyki, ale stracili coś bardzo ważnego – pole manewru. Byli całkowicie uziemieni, a ani Ceres, ani tym bardziej Gross, nie umieli znieść bezczynności. Bezczynność doprowadzała ich do szaleństwa.
Mieli przejść na drugą stronę Wisły korytarzem, zbudowanym w piętnastym wieku przez magów z Zakonu Najświętszej Marii Panny. Okazało się jednak, że czasoprzestrzeń labiryntu jest niestabilna, jeżeli nie po prostu nadgryziona zębem czasu, i zamiast w Zamku Dybowskim, wylądowali w samym sercu Więzienia Międzyrzeczywistego. Szczęściem w nieszczęściu trafili nie do celi, ale na Wyspę Straceńców, na której byli stosunkowo bezpieczni. Chociaż i z tą tezą można by dyskutować, biorąc pod uwagę zbiorowisko podejrzanych osobistości przesiadujących dniami i nocami w knajpie Rudej Karioszki. Pozornie nikt tu nie zwracał uwagi na nowych gości, ale w praktyce wystarczyło jedno słowo, żeby wywołać awanturę. Mieszkańcy Wyspy nie tylko lubili pić, spiskować i marzyć o lepszym jutrze. Lubili też bijatyki. Szczególnie, że nie było tu zbyt wielu innych rozrywek.
- Za pięć minut zaczyna się zebranie – Ceres weszła bez pukania, ale zawahała się, widząc Grossa w negliżu. – Jesteś ślamazarny jak baba przed Sylwestrem – dodała, odwracając wzrok. – Tylko nie zapomnij o makijażu!
Gross nie skomentował, tylko błyskawicznie wciągnął spodnie. Koszulę dopinał na korytarzu, chociaż zgrabiałe palce odmawiały mu posłuszeństwa.
- Cholerna szkoda, że minęliśmy się z Lupowem – mruknął, gdy dotarli wreszcie do pokoju obrad. – Nie, żebym za nim jakoś tęsknił, ale on, w przeciwieństwie do nas, wie przynajmniej na czym stoi.
Na Lupowa nie było jednak co liczyć, nie pojawił się więcej na Wyspie Straceńców. Na dodatek – jak twierdziła Karioszka – w więzieniu musiało się coś poważnego wydarzyć, bo wstrzymano dostawy alkoholu. Nigdy wcześniej kryzys nie trwał aż tak długo.
- To dlaczego nie sprawdzicie, w czym rzecz? – zapytał Gross, w pół słowa przerywając Karioszce. Uśmiechnęła się wtedy z dobrotliwą ironią, jakby jej rozmówcą był nie brytyjski agent, ale naiwny uczniak, któremu wszystko trzeba tłumaczyć wielkimi literami.
- Nikt z nas nie może opuścić Wyspy – powiedziała. – Tylko ten, kto tu wejdzie dobrowolnie, jest w stanie wrócić. Problem w tym, że coraz trudniej w dzisiejszych czasach o masochistów...
W ten sposób Gross dowiedział się, że przez głupi przypadek został wyłączony z gry i zdany na łaskę bądź niełaskę sił zewnętrznych. Nie był z tego powodu szczęśliwy, wręcz przeciwnie. Miał ochotę rozszarpać kogoś na strzępy.
- Wrosłeś w podłogę? – Ceres wyczuwała nastrój towarzysza, ale lubiła igrać z ogniem. W końcu popchnęła go lekko i sama chwyciła klamkę. Drzwi skrzypnęły, zapachniało dymem. Zebranie musiało już się zacząć.
Siedzieli dookoła fajki wodnej, na poduchach haftowanych w orientalne wzory. Stoliki, okrągłe, o postrzępionych końcach, niewiele wyrastały ponad poziom podłogi. Ruda Karioszka właśnie zaciągała się dymem, w skupieniu, tak, jakby od tej czynności zależało być albo nie być Wyspy Straceńców. Sine opary kadzideł otaczały jej postać, odrealniając ją trochę i przenosząc w krainę baśni Wschodu.
Ceres kichnęła. Zapach fajki wodnej pomieszany z zapachem kadzideł, to było zbyt wiele jak na jej wrażliwy zmysł powonienia. Nigdy zresztą nie przepadała za pokazówkami; szczególnie wtedy, gdy wyczuwała, że poza oprawą nie istnieje żaden ukryty sens.
- Siadajcie – mężczyzna w wojskowej kurtce wskazał dwie wolne poduchy, idealnie wpasowujące się w krąg. – Czekaliśmy na was.
Karioszka podała Ceres ustnik fajki, ale dziewczyna potrząsnęła głową. Nie zamierzała truć się dla wyższych idei. Kątem oka dostrzegła niezadowolenie malujące się na twarzach dowództwa Wyspy Straceńców, ale udała, że aluzje do niej nie docierają. Gross natomiast przyjął fajkę bez protestu i zaciągnął się z widoczną przyjemnością. Ceres podejrzewała, że po prostu nie chce zabierać głosu w dyskusji, a fajkę uważa za doskonałe usprawiedliwienie milczenia.
Najdziwniej wyglądał młody chłopak, który siedział w pozycji kwiatu lotosu, pogrążony w medytacji, albo po prostu odurzony jakimiś silnymi środkami. Był niemal przezroczysty. Ceres pomyślała, że gdyby spróbowała dotknąć jego ręki, to z całą pewnością jej palce przeszłyby przez nią na wylot.
- Nie zwracaj na niego uwagi – usta Karioszki znowu ułożyły się w pobłażliwy uśmieszek i toruńska agentka poczuła, że nie jest w stanie polubić tej kobiety. – To jeden z wędrujących. Pojawiają się tutaj od czasu do czasu, ale jeszcze nie udało nam się nawiązać z nimi kontaktu. Odchodzą tak nagle, jak się pojawiają.
- Wędrujących? – Ceres w ostatniej chwili powstrzymała się od kichnięcia.
- Odmiana duchów – wyjaśnił Gross, wyprzedzając Karioszkę. – Albo, jak wolisz, podświadomości, które zostały oderwane od rzeczywistego ciała. Nie uczyli was tego na tych waszych polskich akademiach magicznych?
Oczy Ceres zwęziły się w szparki.
- Może byśmy przeszli do rzeczy? – zapytała zimno. – Chyba, że mamy w planach zbiorowe taplanie się w gównie.
- Racja – Karioszka skinęła głową. – Przejdźmy lepiej do sedna.

*

- Zdurniałaś doszczętnie, job twoju mat'! Czyś ty się szaleju najadła, kobieto? - Iwaśko, jeden ze straceńców, gestykulował tak gwałtownie, że uderzył w lampę, rozbijając ją w drobny mak. Zrobiło się całkiem ciemno, jeśli nie liczyć smug sinawego dymu wydobywającego się z kadzideł. Dopiero Gross wykazał się odrobiną rozsądku i sięgnął po zapałki – świece wydobyły z mroku twarze zebranych, zniekształcone silnymi emocjami.
Ceres była blada jak trup. Uśmiechu, jaki skrzywił jej wargi, nie powstydziłby się sam Mefistofeles. Obok niej Grocki, Rosjanin polskiego pochodzenia, pokładał się ze śmiechu; tarzał się wręcz po podłodze, a jego wielki brzuch falował pod przyciasną koszulą-rubachą. Kolejny straceniec, Mitia, skamieniał ze zgrozy. Papieros wypadł mu z ust.
Policzki Karioszki poczerwieniały, ale nie powiedziała ani słowa, czekając, aż się uspokoją. Patrzyła na Grossa, jakby od niego domagała się wsparcia, ale on tylko przeżuwał jakąś myśl, której nie zdecydował się zwerbalizować.
Młody wędrowiec nawet nie drgnął. Świat zewnętrzny nie interesował go w najmniejszym stopniu.
- Jeśli dobrze cię zrozumiałam – Ceres rozsmakowywała się w każdej sylabie. – To zamierzasz wysłać nas wszystkich w diabły. Chyba, że nie zauważyłam jakiegoś podwójnego dna...
- Osobiście wpakuję cię do spiżarni i przykuję do ściany – parsknął Iwaśko. – I zaknebluję, żebyś się nie darła. Czy ty myślisz, że wszystko ci wolno, cholerna ruda małpo? To, że piję twój bimber, nie znaczy, że dam się głupio zabić!
- Nie powinnam z tobą sypiać, Iwo – głos Karioszki był nienaturalnie spokojny. – Jaja przysłaniają ci rozum.
- Ty...!
- Bez rękoczynów, proszę – Gross złapał Iwana za przedramiona, uniemożliwiając atak. – Siadaj!
Iwaśko szarpnął się raz jeszcze, splunął z rozmachem, ale usiadł. W głosie Grossa było coś, czemu nie można się było sprzeciwić.
- Chciałbym wiedzieć – stwierdził Anglik. – jakie mamy szansę na przeżycie. Czy to w ogóle wchodzi w grę – dodał, a potem zaciągnął się fajką. Dym wydobywający się z jego ust do złudzenia przypominał hipogryfa w locie.
Karioszka wzięła głęboki oddech, a potem wypuściła powietrze, nie mówiąc ani słowa. Pokiwała przecząco głową.
Grocki parsknął histerycznym śmiechem, który jednak błyskawicznie się urwał. Zapadła cisza.
- Są piwnice – szepnął Mitia. – Grube ściany. Tyle, że wszystko na Wyspie, to po części iluzja i nie wiadomo nawet, czy uda się wywołać pożar...
- Dużo nam dadzą piwnice, skoro wcześniej całe więzienie zwali nam się na łby – mruknął Iwaśko. – Pożar, to najmniejszy kłopot. Przeprowadzaliśmy już próby.
- Pytanie, czy w ogóle jest sens ryzykować – Ceres wzruszyła ramionami. – Głupia bohaterszczyzna straszliwie mnie drażni. Jeżeli mamy zaczynać, to chciałabym mieć pewność, że ten wybuch naprawdę będzie początkiem końca, a nie końcem bardzo kiepskiego początku...
- Wróciła łączność – wyjaśniła Karioszka. – To dlatego zwołałam zebranie. Tam na górze wszystko jest już przygotowane, czekają tylko na nasz sygnał. Bunt jest nieunikniony.
- W takim razie proponuję się napić – twarz Grossa nie miałaby wyrazu, gdyby nie oczy.
W oczach błyszczała desperacja.

*

Z zebrania wracali w milczeniu, bo nie było już nic do dodania. Gross, mimo że sporo wypił, nie umiał stłumić ostrości widzenia, a Ceres męczyła się z własnymi myślami tak dalece, że w końcu postawiła wszystko na jedną kartę.
- Wejdziesz? – zapytała, gdy wreszcie znalazła klucze i otworzyła drzwi na oścież.
Skinął głową.

cdn


Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Śro 22:34, 23 Lip 2008, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Fanfiki / Lodówka trolla Świreusa Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Następny
Strona 5 z 8

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin