Forum Lunatyczne forum Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Ruskie pierogi [NZ, sensacja, political fiction]
Idź do strony 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Fanfiki / Lodówka trolla Świreusa
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Wto 14:53, 20 Wrz 2005    Temat postu: Ruskie pierogi [NZ, sensacja, political fiction]

UWAGA!
Opowiadanie nie rości sobie prawa do historyczności i z tego powodu nie należy go czytać pod kątem prawda/fałsz, potknięcie faktograficzne/brak potknięcia. Opierałam się przede wszystkim na stereotypach, mitach i wyobrażeniach, podmalowując wszystko wyobraźnią własną. Związek Radziecki, to nie Związek Radziecki, ale jakieś państwo o ustroju totalitarnym. Moskwa, to jakieś miasto w rzeczywistości x, w którym panują takie, a nie inne warunki. Uprzedzam, żeby nie było nieporozumień, bo wolałabym później nie wyjaśniać dlaczego mój bazar moskiewski nie ma nic wspólnego z bazarem rzeczywistym itd. "Ruskie pierogi" służą wyłącznie celom rozrywkowym, a w przyszłości zostaną być może odfanfikowione.

Większość postaci nie-potterowych ma swoje odpowiedniki rzeczywiste.
Nieznajomość klucza w niczym nie utrudnia lektury.



Piątek, 15 III 1983


- Siaaatki, siateczki, reklamóweczki! Siaaaaaatki, siateczki... może dla pana? Niesamowita okazja, tylko dzisiaj, tylko teraz! Tooorby, torebki, torebecz... no niech pani spojrzy! Na całym bazarze nie ma lepszego wyboru! Serduszko, ta mała, błękitna, wprost idealnie podkreśla kolor twoich oczu! Toooorby, torebki, torebeczki!!!
Wysoki mężczyzna opatulony po czubek nosa wełnianym szalem z trudem przecisnął się przez tłum kupujących i przystanął w pobliżu sprzedawcy toreb. Rozejrzał się uważnie dookoła, ale najwidoczniej nie spostrzegł nic, co wzbudziłoby jego niepokój, bo po krótkiej chwili ruszył w dalszą drogę. Śnieg zamieniony przez setki nóg w brunatną breję radośnie chlupał pod jego ciężkimi, wojskowymi buciorami. Ociepliło się, widać nawet w Moskwie zima nie może trwać wiecznie.
Bazar, jak zwykle w piątki, po brzegi wypełniony był różnokolorowym, ludzkim tłumem. Przybysz pomyślał, że nie bez racji tłum uznaje się za całkiem odrębną formę życia, która na dodatek bywa piekielnie groźna. Niezbyt pewnie czuł się pośród potężnych handlarek otoczonych przeróżnymi fatałaszkami, pod którymi kryły się towary „drugiego obiegu”. Na moskiewskim bazarze można było kupić wszystko: od złotego zęba carycy Katarzyny, po zdezelowany czołg z okresu drugiej wojny światowej. Sasza Andriejewicz Lupow, mimo trzyletniego pobytu w ZSRR, nadal nie przestawał się dziwić. Tyle tylko, że nauczył się to zdziwienie perfekcyjnie maskować.
Jak zwykle zjawił się w tym dziwacznym półświatku w ściśle określonym celu i nie chodziło bynajmniej o broń automatyczną, ani o nielegalne, magiczne mikstury. Tym razem potrzebował informacji i to informacji z najwyższej półki. Z tego powodu skręcił w niewielką, bazarową uliczkę, która doprowadziła go aż do ogrodzenia, przy którym rozstawili się handlarze starzyzną. Miejsce nie wyglądało zachęcająco i prawdopodobnie dlatego kręciło się tam niewielu kupujących. Przy jednej z niekształtnych bud stał młodzian o pirackiej aparycji i od niechcenia bawił się nożem sprężynowym. Na Lupowie nie zrobiło to żadnego wrażenia. Podszedł bliżej, skinął głową na powitanie i bez słowa wślizgnął się do targowej budy, w której spodziewał się znaleźć swojego informatora.
Nie pomylił się. Na jego widok gruby osobnik ubrany w przydługi płaszcz podbity futrem zaniósł się gromkim rechotem.
- Saszka, dobrze trafiłeś! Jura, leć natychmiast po towar!
Rudawy chudzielec zerwał się na równe nogi i wybiegł na zewnątrz. Lupow natomiast przysiadł na drewnianym zydlu i spojrzał na grubego kupca z nieukrywaną ciekawością. Znał dobrze Wołodię, wiedział czego może się po nim spodziewać. Dlatego nietypowe, radosne powitanie szczerze go zaniepokoiło. Zrozumiał błyskawicznie, że jego podejrzenia były słuszne i rzeczywiście coś niedobrego wisi w powietrzu. Musiał się jednak upewnić, jego szef nie lubił niedopowiedzeń.
Rudzielec wrócił bardzo szybko, dźwigając butlę pełną jakiegoś – sądząc po zapachu – wybitnie alkoholowego płynu.
- Mam sprawę – Lupow zamierzał od razu przejść do rzeczy, ale coś mu mówiło, że i tym razem nie uniknie bimbru Wołodii. Westchnął w duchu i posłusznie przyjął blaszany kubek z rąk handlarza.
- Najpierw wypijemy – Wołodia był nieugięty. – Musisz powiedzieć, co o nim myślisz.
Lupow policzył do trzech, po czym jednym haustem opróżnił kubek. W jego przełyku momentalnie zalęgło się stado smoków wściekle ziejących ogniem. Nie skrzywił się jednak, po trzech latach miał już pewną wprawę.
- Słabe – rzucił, rozsupłując szalik. Zrobiło mu się bardzo gorąco. – I dziwaczne w smaku. Coś ty do tego dodał? Śledziony traszek?
Wołodia skrzywił się nieco, ale szybko opanował rozczarowanie.
- Nie, skrzydełka leśnych wróżek – skwitował ironicznie. – Oj Saszka, na ciebie chyba nie ma sposobu. Ale zobaczysz, w końcu cię pokonam. Nie urodził się jeszcze człowiek, który byłby całkowicie uodporniony na mój bimber.
Lupow uśmiechnął się powątpiewająco. W jego oczach zamigotały niebezpieczne iskierki.
- Wołodia, ja dzisiaj naprawdę nie mam czasu. Potrzebuję informacji i liczę, że mi jej udzielisz. W końcu jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, prawda?
Handlarz zbladł, ale nie zaprotestował. Pamiętał dobrze, jak przed dwoma laty ten tajemniczy mężczyzna, który po pijanemu mówił z dziwacznym akcentem, uratował mu życie. Taki dług bardzo trudno spłacić.
- Chodzi o Kamienną Armię – nie musiał pytać, doskonale wiedział czego Lupow od niego oczekuje.
Sasza skinął głową.
- Wiem, że coś się zaczyna dziać – powiedział. – Ale nie mam pojęcia co i przeciwko komu. Jurij Imanow, to nie uczniak, cholernie trudno go podejść. Dlatego przychodzę do ciebie. Nic w tym przeklętym kraju nie dzieje się bez twojej wiedzy.
Prawdopodobnie w innych okolicznościach Wołodia byłby zachwycony takim oświadczeniem. Tym razem jednak dałby wiele za możliwość natychmiastowej ucieczki za granicę. Z jednej strony stał bowiem Jurij Imanow, bezwzględny przywódca legendarnej Kamiennej Armii, a z drugiej Sasza Andriejewicz, typ co najmniej podejrzany, a już z pewnością wyjątkowo niebezpieczny.
„- Między młotem a kowadłem” – pomyślał handlarz melancholijnie. „- A mówiła mi moja Nataszka, żebym się nie pakował w interesy, z których trudno się potem wyplątać.
- Dobrze – powiedział głośno, a jego twarzy rozjaśnił wypracowany, kupiecki uśmieszek. – Dobrze, Lupow. Pomogę ci, ale potem będziemy kwita. Mam dzieci, nie mogę aż tak ryzykować. Z Kamienną Armią nie ma żartów.
- Jeśli tak stawiasz sprawę, niech będzie – zgodził się Lupow. – A teraz powiedz mi, co się tu, do diabła, dzieje. Słyszałem różne plotki, jedna mniej prawdopodobna od drugiej. Bardzo mi się to wszystko nie podoba. W tych warunkach niewiele potrzeba, żeby zburzyć równowagę.
- Jurij Imanow, to człowiek o niezaspokojonym apetycie na władzę – Wołodia ważył każde słowo. Obwarował swoją bazarową siedzibę całą masą najlepszych zaklęć, ale mimo to wcale nie czuł się pewnie.
- Czyli jednak przewrót – Lupow był przygotowany na taką informację, ale mimo to nie mógł opanować wzburzenia. – Świetnie. Jednego świra udało nam się pokonać a tu – hurra, hurra – pojawia się następny, który na dodatek doskonale wie co robi i ilorazem inteligencji przebija wszystkich służalców Andropowa. Żyć nie umierać.
- Nie doceniasz Andropowa – mruknął handlarz. – Przecież on doskonale wie, że pod bokiem wyrosła mu magiczna opozycja. Wie też, że drugi raz nie uda się sztuczka z masowym pogromem. Nie te czasy, nie ci ludzie.
- Wiedza, to nie wszystko – stwierdził Lupow. – Potrzebne jest jeszcze działanie. Słuchaj, nie wiem jak to zrobisz, ale musisz mi załatwić wejście do Kamiennej Armii. W przeciwnym razie to wszystko może się skończyć efektownym „buum”. A tego chyba nie chcemy, ani ty, ani ja. Mam rację?
- Sasza, zwariowałeś! Prędzej sam jeden wykarczuję tajgę syberyjską niż załatwię ci spotkanie z Imanowem!
Lupow bez słowa sięgnął po swoją skórzaną torbę i wyciągną z niej pakunek, w którym coś zachęcająco brzęczało.
- Trzymaj – rzucił workiem w kierunku handlarza. – I nie mów, że cię nie przekonałem.
Wołodia nie liczył. I tak wiedział, że za takie pieniądze mógłby się spokojnie urządzić razem z rodziną na jakiejś ciepłej wyspie w dalekich krajach.
- Pomyślę – obiecał enigmatycznie, ale Lupow roześmiał się tylko i jednym ruchem różdżki sprowadził pakunek z powrotem w swoje objęcia.
- Nie ze mną te numery – powiedział szczerząc zęby w niemal wilkołaczym uśmiechu. – Masz tylko dwa wyjścia. Albo się zgadzasz, albo idziesz w diabły. Przykro mi, ale ja się dzisiaj nie zamierzam bawić w dyplomatę.
Galeony kusiły. Nawet bardzo. Kupiec złapał się za głowę i chwilę siedział w milczeniu rozważając coś intensywnie.
- Zgoda – oświadczył w końcu. – Masz niesamowity dar przekonywania, panie Lupow. Zgłoś się do mnie za miesiąc, wtedy będę znał konkrety.
- Tydzień – przerwał mu Sasza wstając z miejsca. – Masz tydzień. Zgłoszę się do ciebie w przyszły piątek. Do zobaczenia... przyjacielu!
Worek z galeonami ponownie zmienił właściciela. Lupow otulił się szalikiem, naciągnął na uszy czarną, wełnianą czapę, a już po chwili zniknął w rozkrzyczanym tłumie. Mimo wszystko był zadowolony. Musiał jak najszybciej skontaktować się ze swoim szefem.

*

Margaret Dubrow, z domu Snape, kroiła marchewkę i z niepokojem obserwowała poczynania swojego kuzyna. Teoretycznie rzecz biorąc wybitny specjalista od magicznych mikstur powinien równie dobrze radzić sobie w kuchni. Teoretycznie. Praktyka przedstawiała się zdecydowanie mniej optymistycznie. Severus Snape miał jak najlepsze intencje, nie można mu było zarzucić braku zapału i chęci pomocy. Niestety, skomplikowany proces smażenia kotletów przerósł go całkowicie. Margaret miała tylko nadzieję, że po tych kulinarnych ekscesach zostanie jej chociaż jedna zdatna do użytku patelnia...
- Mamo, a może jednak pójdziemy na pizzę? – zaryzykowała Aurora, ale Meg rzuciła jej pełne dezaprobaty spojrzenie. Nie chciała robić przykrości Severusowi. Niech biedak czuje, że jest potrzebny. W końcu jeden dzień diety nikomu jeszcze nie zaszkodził.
W dzieciństwie nie mieli ze sobą dobrych kontaktów. Dużo starsza Margaret z góry patrzyła na kuzyna i nie zwracała na niego najmniejszej uwagi. Miała swoje problemy dorastającej panienki, które przysłaniały jej połowę świata z rodzinną posiadłością włącznie. Zresztą była przecież zakochana, oj jak zakochana! No a potem wszystko się zaplątało niczym w klasycznej powieści romansowej klasy „z” i na świecie pojawiła się Aurora – rozkapryszona istotka o nieokiełzananym charakterze swojego tatusia. Margaret westchnęła nieznacznie i z czułością spojrzała na córkę, która siedziała przy stole i szkicowała coś w swoim „świętym” zeszycie. Całe ręce miała w strupach, które od czasu do czasu namiętnie drapała.
„- A jednak było warto” – pomyślała Meg i dosypała równiutko pokrojoną marchewkę do innych składników. Zamierzała zrobić naprawdę apetyczną sałatkę, która złagodziłaby nieco smak przyczernionych kotletów wyrobu Severusa.
Kiedy Dumbledore poprosił ją, żeby przez pewien czas gościła u siebie kuzyna, zgodziła się bez wahania. Nigdy nie wierzyła paskudnym plotkom, które krążyły na jego temat. To znaczy i owszem, wiedziała o jego śmierciożerczej przeszłości. Miała jednak wrażenie, że to tylko część prawdy, a Dumbledore całkowicie rozwiał jej wątpliwości. Z początku Severus zachowywał się jak dzikie zwierzątko zamknięte w wymuskanym, kobiecym mieszkanku, ale wkrótce wyraźnie się odprężył. Potrzebował takiego odpoczynku, potrzebował ludzi, którym mógłby zaufać. Meg miała wielką nadzieję, że chociaż w niewielkim stopniu ona i Aurora zdołają mu pomóc.
Tego dnia rano, gdy wróciła z zakupów, zastała w domu Dumbledore’a. Siedział w kuchni razem z Severusem i coś mu spokojnie tłumaczył. Gdy spostrzegł Meg, pożegnał się szybko życząc udanego dnia.
- Severus wszystko ci powie – rzucił na pożegnanie i zniknął w kominku.
Okazało się, że Sev musi wracać do Hogwartu. Widząc jego minę – zrezygnowała z wypytywania. Nie zaprotestowała też, gdy zaproponował, że przygotuje odświętny, pożegnalny obiad.
Teraz powoli zaczynała żałować tej pochopnej decyzji...
- Sev, a może jednak ci pomóc, co? – zapytała przemierzając kuchnię w poszukiwaniu majonezu. – To naprawdę żaden problem.
- O nie – oburzył się. – I tak wystarczająco długo się ze mną męczyłaś. Teraz usiądź, weź krzyżówki i daj mi się skupić.
- Uparty stary palant – skwitowała ze słodkim uśmiechem, po czym niechętnie wróciła na miejsce. Aurora spojrzała na nią z przerażeniem nieszczęśnika skazanego na śmierć głodową, ale tym razem nie odważyła się zaprotestować. Miała zresztą poważniejsze sprawy na głowie, przy których brak posiłku wydawał się nie wartą uwagi błahostką. W końcu bycie komunistką do czegoś zobowiązuje. A Lew Trocki z pewnością nie grymasiłby na widok przypalonych kotletów.

*

Severus Snape przekroczył drzwi gabinetu Dumbledore’a i rozejrzał się nie mogąc ukryć zdumienia. A było się czemu dziwić, ponieważ pomieszczenie zostało gruntownie odmienione. Portrety dyrektorów Hogwartu, które od lat zdobiły ściany, zniknęły, natomiast na ich miejscu zawisły mugolskie czarno-białe fotografie. Nie było starych, zabytkowych mebli, poza kilkoma skromnymi krzesłami. Dyrektor pozbył się nawet ulubionego, masywnego biurka! W centralnym punkcie gabinetu, kilka metrów nad ziemią, zawisła natomiast ogromna, wielobarwna mapa Związku Radzieckiego. Kilkanaście błękitnych punkcików rozrzuconych po całej płachcie pulsowało nienaturalnie i wydawało dźwięki przypominające brzęczenie roju pszczół.
- Usiądź – zaproponował Dumbledore wskazując jedno z krzeseł. – Za pół godziny będziemy mieć połączenie z agentem działającym w Moskwie. A do tego czasu spróbuję wyjaśnić ci parę istotnych szczegółów naszej akcji. Zjesz ciasteczko?
- Nie, dziękuję – mruknął Snape. Miał ochotę na kieliszek... no dobrze, może dwa... dobrego koniaku. Albo Ognistej. Nie miał pojęcia co planuje dyrektor, ale zaimek nasza w odniesieniu do tajemniczej akcji nie bardzo przypadł mu do gustu.
- No to w takim razie ja się poczęstuję – Dumbledore sięgnął po ciastko, przełknął je błyskawicznie i uśmiechnął się szeroko do Severusa. – Bardzo smaczne. Z kremem. Ale nie wezwałem cię tutaj po to, żeby karmić cię słodyczami. Z pewnych źródeł wiemy, że grozi nam wielkie niebezpieczeństwo.
- Nam? – zapytał Snape z nieukrywaną ironią. – Mógłby pan sprecyzować, dyrektorze?
- Nam europejskim czarodziejom – Dumbledore przestał się uśmiechać. Znad okularów-połówek patrzyły na Severusa poważne aż do bólu, błękitne oczy. – Widzę, że musimy zacząć od samego początku. Mam nadzieję, że historia Związku Radzieckiego nie jest ci całkiem obca? Bo widzisz, burze zazwyczaj nadchodzą od Wschodu. A tym razem nie skończy się na mżawce, w naszym kierunku wędruje naprawdę poważny kataklizm meteorologiczny. Z piorunami i dużą ilością inteligentnych, burzowych chmur.
- Nie znam się na meteorologii – stwierdził Snape wzruszając ramionami. – I prawdę mówiąc Związek Radziecki niewiele mnie obchodzi. Wiem tyle, że rządzą tam psychopaci, a mugole nie mają zbyt wesoło. Co nie zmienia faktu, że dalej nie rozumiem co ja mam z tym wszystkim wspólnego.
- Dużo, Severusie. Bardzo dużo – powiedział spokojnie Dumbledore. – Zachowujesz się jak nasi politycy w czasie drugiej wojny światowej, a tymczasem ta sprawa dotyczy nas wszystkich, nie tylko mugoli. Za rządów Stalina magiczni mieli równie ciężko, a może i nawet ciężej niż mugole. Wielu zginęło i uwierz mi, przy syberyjskich łagrach Avada to małe piwo kremowe. Nic dziwnego, że ci, którzy przeżyli czystki, znienawidzili wszystko i wszystkich, a władzę w szczególności. Prawdopodobnie, gdyby Voldemort okazał więcej rozsądku (a dzięki ci Boże, że nie okazał), to umiałby pociągnąć za sobą tych dumnych, rosyjskich czarodziejów, dla których nie istnieją rzeczy niemożliwe. Nie zrobił tego jednak, wybierając władzę absolutną zamiast sojuszu. Oczywiście mu się nie podporządkowali chcąc, cytuję: „dążyć do śmierciożerstwa własną, krajową drogą”. Wybrali konspirację. Musieli się kryć nie tylko przed radziecką władzą mugolską, ale i przed Voldemortem! Wtedy prawdopodobnie powstała Kamienna Armia, organizacja skupiająca najbardziej radykalne jednostki ze świata wschodniej magii. Przy nich Voldemort, to liberał o łagodnym charakterze! Po upadku Toma słuch o Kamiennej Armii zaginął. Przez dwa lata łudziliśmy się, że sprawa rozwiązała się samoistnie, ale były to przedwczesne nadzieje. Okazuje się, że Armia przetrwała i znowu dochodzi do głosu. Nic jej już nie ogranicza: ani Voldemort, ani władza radziecka. Andropow, to sprytny polityk, przez wiele lat rządził w KGB, ale czasy się zmieniły. Narody Bloku Wschodniego podniosły głowy, druga Wielka Czystka by nie przeszła i Andropow doskonale o tym wie. Dlatego Jurij Imanow, dowódca Kamiennej Armii, ma pole do popisu. Nie można dopuścić, żeby ten człowiek zdobył władzę. Nie można dopuścić do kolejnej wojny.
- Związek Radziecki leży na końcu świata – Snape’a nie przekonała pogadanka dyrektora. – Nawet jeśli ten Imanow zdobędzie władzę, to co nas to, do cholery, obchodzi? Czy ktoś ze Wschodu pomagał nam w walce z Voldemortem? No dobrze, może było w Zakonie dwóch Polaków i ze trzech Rosjan, ale to przecież kropla w morzu! Gdy my walczyliśmy, oni mieli święty spokój. Teraz musimy porządnie odpocząć i zaleczyć rany.
- Członkowie Kamiennej Armii, to nie tylko śmierciożercy. To przede wszystkim komuniści, którzy zamierzają przenieść magiczną rewolucję na Zachód. Są zdeterminowani, tym razem nie dadzą za wygraną. Dlatego nasze Ministerstwo porozumiało się z rządami magicznej Francji, RFN-u i Włoch. Francja jest ostrożna, ale RFN naciska. W końcu rzecz dzieje się tuż koło ich granicy. Jest wprawdzie Polska, która dzielnie walczy o swoje prawa, ale to zbyt słaba ochrona. Nie są dobrze zorganizowani, tamtejsze magiczne służby bezpieczeństwa w bezlitosny sposób traktują opozycję. Dlatego w pierwszej kolejności musimy im udzielić wsparcia. Nie tylko moralnego, jeżeli rozumiesz, co mam na myśli.
Snape nie rozumiał już nic. Uporczywe brzęczenie coraz bardziej go denerwowało i miał zdecydowanie dosyć wielkiej polityki. Chciał tylko, żeby wreszcie przestała go boleć głowa.
- Nie rozumiem – oświadczył siląc się na spokój. – Nie widzę w tym wszystkim sensu. Ale to nie ja siedzę w Ministerstwie i to nie ode mnie zależy rozwój wypadków. Chciałbym tylko wiedzieć jaką pan odgrywa w tym wszystkim rolę. I po co mnie pan wezwał.
- Sztab generalny – zaśmiał się Dumbledore wskazując na mapę. – Ministerstwo zdecydowało, że w Hogwarcie będzie najbezpieczniej. Moim zadaniem jest zbieranie informacji i wyciąganie z nich wniosków. Widzisz te błękitne punkciki? To nasi tajni agenci. Mam nadzieję, że i ty wkrótce do nich dołączysz.

*

Sasza Andriejewicz Lupow spojrzał na zegarek i przyspieszył kroku. Do dwudziestej pozostały zaledwie dwie minuty, a szef bardzo nie lubił, gdy transmisje się opóźniały. Wszystko musiało być dokładnie zaplanowane i zrealizowane zgodnie z planem. Lupowa trochę drażniły surowe przepisy, bo nie zostawiały miejsca na improwizację. Wiedział jednak, że gra jest zbyt niebezpieczna, by pozwolić sobie na swobodne zagrywki i godził się na wszystko. Był tajnym agentem i chciał przeżyć, żeby raz jeszcze zobaczyć Pokątną w Londynie.
Biegiem pokonał schody gratulując sobie w duchu doskonałej kondycji. Mieszkał na czwartym piętrze w niewielkim, jednopokojowym mieszkaniu. Czuł się całkiem nieźle w tej szemranej dzielnicy pełnej podejrzanych osobników obu płci. Nikt go nie zaczepiał – nie raz w przeszłości pokazał, że potrafi dbać o własne interesy. Do lokalnego gangstera chodził niekiedy na wódkę i starał się nie widzieć żywego zainteresowania błyszczącego w oczach jego młodej „podopiecznej”. Z ludźmi żył raczej w zgodzie, chociaż zdarzało się, że musiał komuś porachować kości. Różdżki nie używał prawie wcale, magia nie była w Moskwie dobrze widziana.
Spóźnił się niecałe trzy minuty. W pokoju niecierpliwie brzęczało urządzenie podobne do samowara, które jednak z samowarem miało niewiele wspólnego. Lupow wlał do środka kilka kropel zielonkawego płynu, po czym wyszeptał hasło-zaklęcia, dzięki któremu mógł się połączyć z bazą. Przeniesienie połowiczne nie należało do przyjemnych, ale nie było innego rozwiązania. Kominki i świstokliki były kontrolowane, a teleportacja zbyt niebezpieczna.

*

- Lupin? – Snape miał już wątpliwości, czy to wszystko dzieje się naprawdę, czy też ma do czynienia z wyjątkowo realnym omamem wzrokowym. Zobaczył tuż przed sobą półprzezroczystą postać, która przyglądała mu się ze zdziwieniem. – Dyrektorze...?
- Trzy minut spóźnienia, panie Lupow – powiedział Dumbledore tonem generała-służbisty nie zwracając uwagi na reakcję Severusa. – To już trzeci raz w tym tygodniu.
- Przepraszam – mruknął Lupow, czy raczej Lupin. – Tym razem zatrzymały mnie sprawy najwyższej wagi. A co tu robi ten... ?
- Severus wie o wszystkim – Dumbledore przerwał mu bezlitośnie. – Będzie pracował z nami i niedługo przeniosę go na placówkę w Polsce. Wasza ścisła współpraca jest konieczna.
Cisza, jaka zapadła po tych słowach, ociekała urazą. Snape wyglądał jak nieboszczyk, któremu znudziło się leżakowanie w przytulnej trumnie. Na twarzy Lupina pojawił się natomiast typowy dla niego, ironiczny uśmieszek.
- Sielanka – stwierdził półprzezroczysty odpowiednik moskiewskiego agenta. – Jestem zaszczycony, dyrektorze. Padam na twarz z radości.
- Właśnie widzę, Lupow – w głosie dyrektora zadźwięczała stal. – I bardzo się cieszę z tego powodu. Koleżeńskie stosunki między agentami dogłębnie mnie wzruszają. A teraz powiedz, co udało ci się dzisiaj załatwić.
- Ruski film – warknął Snape ponuro. – Nie dość, że daleko od domu, to jeszcze w towarzystwie tego zwilczonego kretyna.
- Uważaj, Snape. Współpraca współpracą, ale zawsze mogę na ciebie nasłać krwiożerczego sutenera! – odparował Lupow. Snape pomyślał, że ten człowiek w niczym już nie przypomina cichego chłopaka, którym był za starych, szkolnych czasów.
- Lupow, przejdź do rzeczy! – zdenerwował się Dumbledore. – Nie ma czasu na kłótnie. Mów wreszcie, czy ci się udało!
- Myślę, że tak, dyrektorze.

sobota, 16 III

Karen Gorsky przeciągnęła się leniwie i zerknęła na zegarek – dochodziła jedenasta minut trzydzieści, czyli pora wprost idealna na drugie śniadanie złożone z kubka naturalnego jogurtu i świeżej bułeczki. Dziewczyna odłożyła dokumenty, które wcześniej przeglądała, po czym udała się do kuchni.
- Ale heca – mruknęła, rejestrując nagły ruch w okolicach stołu. - Kola, ty demonie, uciekaj natychmiast!
Pełne urazy miauknięcie było jedyną odpowiedzią na zamaszysty ruch ścierki, dzięki której Karen usiłowała zaprowadzić porządek w szeregach domowej menażerii.
- No spokój już. Tu macie jedzenie – postawiła talerz na ziemi i wkrótce potem dwa kłębki, jeden smoliście czarny a drugi łaciaty, śmignęły przez kuchnię i dopadły kocich frykasów. Przynajmniej przez chwilę Karen mogła być pewna, że te dwa małe urwisy nie zdemolują jej mieszkania. Pogłaskała aksamitne grzbiety zwierzaków, a potem wyjęła z lodówki jogurt. I wtedy właśnie, zupełnie nieoczekiwanie, zadźwięczał dzwonek.
- Kogo niesie? – zdziwiła się właścicielka kociaków i szurając włochatymi papciami ruszyła w kierunku drzwi wejściowych. Nie spodziewała się żadnych gości, niewiele osób znało adres jej londyńskiego mieszkania. Pełna nieuzasadnionego niepokoju otworzyła zasuwę i stanęła oko w oko z wysokim i piekielnie przystojnym mężczyzną, który nie wyglądał na człowieka mającego zwyczaj przepraszać za niezapowiedziane wizyty.
- Witaj, piękna – powiedział i bezczelnie pocałował ją w usta. – Nareszcie udało mi się dowiedzieć gdzie mieszkasz. Ukrywanie się przede mną naprawdę nie ma większego sensu.
- Malfoy – wyrwała mu się i parsknęła, udając oburzenie. – Ja się wcale nie ukrywam. Po prostu nie mam ochoty na spotkania z tobą.
Nigdy nie nazywała go po imieniu. Imię Lucjusz wydawało jej się przerysowane i zbyt pompatyczne, a zdrobnienia - infantylne. To był po prostu a może aż Malfoy, nieprzyzwoicie bogaty przedstawiciel nieprzyzwoicie znakomitego rodu. Człowiek, który dostosowywał świat do własnych potrzeb i robił to z niebywałym wdziękiem.
Wcale, ale to wcale nie przeszkadzało jej, że jest żonaty.
- Nie chcesz się ze mną spotykać, taak? – uśmiechnął się ironicznie. – Ciekawe, bardzo ciekawe – zanim zdążyła zaprotestować, wpadł do mieszkania i usadowił się na zielonkawej kanapie, która znajdowała się w salonie. – Powiem ci, Karen, że w tym stroju podobasz mi się o wiele bardziej niż w sukni wieczorowej.
Nie zawstydziła się, bynajmniej. Była świadoma swoich walorów estetycznych i na dodatek umiała je wykorzystywać. W przykrótkiej domowej sukience faktycznie wyglądała ponętnie, a fryzura z gatunku jakby-piorun-huknął-w-pęczek-rabarbaru tylko dodawała jej uroku.
- Jesteś najbezczelniejszym typem jakiego znam – stwierdziła, porzucając ton świętego oburzenia. – Poczekaj chwilę, zrobię herbaty.
- Niech zgadnę, że z arszenikiem – Malfoy był w świetnym humorze.
Karen wróciła do kuchni i wstawiła wodę. Herbatę parzyła naprawdę wyśmienitą. Tak wyśmienitą, że żaden z jej „znajomych” nie poczuł dotychczas nadprogramowych substancji, które do niej dosypywała. Nie, to nie był arszenik, ani żadna inna trucizna. Karen nie mordowała, ona tylko zdobywała potrzebne informacje.
- Wiesz, myślałam, żeby w lipcu przedostać się do Polski – powiedziała, gdy raczyli się herbatą przy akompaniamencie nieco psychodelicznej muzyki z dużą ilością piszczałek. Karen wiedziała, że odpowiednia atmosfera jest równie ważna, co środki chemiczne. Skoro Malfoy dobrowolnie wpadł w jej sidła, nie zamierzała go tak prędko wypuszczać. – Tylko nie bardzo wiem, jak tego dokonać. Bardzo trudno teraz przekroczyć granicę.
- A i owszem, trudno – zgodził się. Mikstura powoli zaczynała działać, bo oczy błyszczały mu nienaturalnie. – Lepiej nie ryzykuj, na Wschodzie jest teraz bardzo gorąco.
- Gorąco?- udała naiwną. – Zdaje się, że zapowiadali tam mrozy. Nieważne zresztą, bardzo zależy mi na spotkaniu z rodziną. Matki nie widziałam parę ładnych lat i trochę się już stęskniłam za rodzinnymi stronami.
- Nie wygłupiaj się, kobieto – mruknął Malfoy. – W Ministerstwie mówią, że niedługo wybuchnie wojna i może śmierciożerstwo znowu podniesie głowę. Chociaż, prawdę mówiąc, ten komunistyczny wariant niekoniecznie mi się uśmiecha... No chodź do mnie, siedzisz zdecydowanie za daleko!
Usiadła tuż koło niego, ale nie dała się ponieść emocjom. Jeszcze nie. Musiała dowiedzieć się czegoś na temat porozumienia antyśmierciożerczego. Potrzebowała konkretów.
- A wasz rząd nie może czegoś zrobić z tym fantem? – zapytała przebiegle. – Przecież to nienormalna sytuacja! Żeby porządny obywatel nie mógł spokojnie... MALFOY!
Całował coraz intensywniej, ale udało jej się przykrócić te samcze zapędy.
- Tak, coś ponoć knują te międzynarodowe gnojki – Malfoy najwyraźniej był zawiedziony. – Słyszałem, że zlecono staremu Dumbledore’owi organizację siatki szpiegowskiej. Dziwi mnie, że jeszcze nie dostałem wezwania...
- Wezwania? – udała zdziwienie.
- Śmierciożerstwo nigdy nie zginie! – oświadczył stanowczo, po czym wrócił do poprzedniej czynności ściśle związanej z dekoltem Karen. Tym razem dziewczyna nie zamierzała mu przeszkadzać.

*

- Za światową rewolucję! – wrzasnęła Aurora i do dna wypiła zawartość słoika po musztardzie. – Za towarzysza Trockiego! – słoik z trzaskiem rozbił się o przeciwległą ścianę.
- Ej, trochę ciszej, zaraz mama wparuje i dopiero będziemy miały rewolucję! – Ifigenia miała paskudny humor i nie zamierzała tego ukrywać. Ze złością zerkała na swoją starszą o dwie minuty siostrę i na jej dziwaczną koleżankę. W jej mniemaniu obie zachowywały się tak, jakby przesadziły z piwem kremowym albo z miksturą na kaszel. Lora klęczała przed ozdobionym kwiatami portretem Lwa Trockiego, kiwając się jak rasowy muzułmanin, natomiast Aurora rozbijała naczynia o ścianę i od czasu do czasu nuciła fałszywie jakieś rewolucyjne pieśni. Ona sama była pewna, że śpiewa po rosyjsku, ale Ifigenia miała wszak parę zdrowych uszu i na dodatek umiała z nich robić użytek. Nie, to stanowczo nie był rosyjski. Ten biedny Lew Trocki dostałby prawdopodobnie apopleksji gdyby usłyszał, jak te dwie wariatki kaleczą jego ojczysty język.
- Zamknij się If, bo zrobię z ciebie liść indygowca – warknęła Lora, przerywając „modły”. – Mama poszła na zakupy, nie wróci przed drugą. Czytaj sobie tego swojego Machiavellego i daj nam święty spokój. I tak nic nie rozumiesz, nie jesteś komunistką.
- A czy ty w ogóle wiesz, mądralo, co to jest komunizm? – Ifigenia prychnęła pogardliwie. – Bo mnie się wydaje, że nie masz zielonego pojęcia!
- Komunizm, to sprawiedliwość! – krzyknęła Aurora.
- Radość współistnienia – dodała Lora i uśmiechnęła się szeroko.
- Wolność!
- Równość!
- Braterstwo!
- Kompletnie wam odbiło – Ifigenia miała dosyć. Zdecydowanie dosyć. – A ocet na półkach? Szajbusy przy władzy?
Nadzieja ruchu komunistycznego w postaci dwóch nastoletnich istot płci pięknej wyraziła szczere oburzenie. Lora spojrzała na siostrę z wyraźną niechęcią i pokazała jej język. Aurora natomiast wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć, że na takie ignorantki jak If nie działa rozsądna argumentacja.
- No dobrze, jak sobie chcecie – Ifigenia chwyciła książkę i dumnie przemaszerowała przez cały pokój. – Ale żeby potem nie był: If, kochanieńka, ratuj. Oj nie, tym razem palcem nie kiwnę! Adieu.
- Ona jednak dziwna jest – szepnęła Aurora.
- Jak to młodsza siostra – podsumowała stanowczo Lora, po czym pocałowała czarno-białego Lwa Trockiego prosto w nos.

*

- Witaj Karinko – w ogromnym zwierciadle zajmującym całą ścianę gabinetu Jurija Imanowa odbijała się ponętna sylwetka tajnej agentki. Dowódca Kamiennej Armii dolał sobie koniaku, zapalił cygaro i rzucił podwładnej ponaglające spojrzenie. – Co się stało?
- Zdobyłam ważną informację – w głosie dziewczyny zabrzmiał tryumf. – Pamięta pan tego młodego śmierciożercę, Lucjusza Malfoya? – Imanow skinął głową. – Przed chwilą wyszedł. Potraktowałam go naszym... zielem. Ten człowiek to prawdziwa skarbnica wiedzy! Nadal ma wpływy w ministerstwie. Wie pan, pieniądze mogą wszystko...
- Dziwne, że dotychczas go nie zlikwidowano – mruknął Imanow. – Nigdy nie zrozumiem tych Brytyjczyków. I cóż takiego powiedział ci nasz szanowny pan Malfoy?
- Albus Dumbledore – odparła Karen. – Mówi panu coś to nazwisko?
Imanow z impetem odłożył kieliszek i zmrużył oczy. Zniknęła gdzieś wypracowana ogłada, pozostała tylko złowroga siła i zaciętość malująca się na pociągłe twarzy naznaczonej bruzdami. Imanow i owszem, wiedział kim jest Dumbledore. Więcej – miał wątpliwą przyjemność spotkać osobiście tego człowieka i nie było to bynajmniej przyjemne spotkanie. Teraz pułkownik Imanow miał już stuprocentową pewność, że po drugiej stronie barykady stoi jego stary wróg, którego Kamienna Armia nie może po raz drugi zlekceważyć.
- Dziękuję, towarzyszko Karino. To rzeczywiście bardzo ważna wiadomość. Proszę nadal zwodzić pana Malfoya i trzymać go przy sobie. Jasne?
- Rozkaz – dziewczyna zasalutowała zgrabnie. – Panie pułkowniku, niech pan tyle nie pali! – dodała jeszcze i zniknęła. Tafla lustra natychmiast zmatowiała.
- Tym razem, drogi Albusie, to ja jestem na wygranej pozycji – powiedział do siebie Jurij Imanow i sięgnął po słuchawkę telefonu. Wystukał numer i po chwili usłyszał znajomy głos Michaiła Karpowa, swojego zastępcy.
- Misza, akcja odwołana – powiedział spokojnie. – Natychmiast skontaktuj się z Panią Puszkinową. Zrozumiałeś?
- Ale Jura, przecież...
- Bez dyskusji. Lepiej odwołać jedną akcję, niż przegrać całą wojnę. Prawda? – Misza nie potwierdził. Zaklął szpetnie i szybko się rozłączył. Czekała go długa i wyjątkowo pracowita noc...

*

- Co? Jak to odwołał? Misza, szaleju się najadłeś? – dziewczyna tupnęła nogą, rozgniatając przy okazji sporego ślimaka. – Czy on ZWARIOWAŁ? Jak ja mam teraz pozdejmować ludzi ze stanowisk, co? Obiekt MUSI być dzisiaj zlikwidowany i koniec! Misza, mnie to naprawdę nie obchodzi, wiesz ile ja się namęczy... A NIECH WAS WSZYSTKICH HIPOGRYFY ROZSZARPIĄ!
Nadajnik poszybował radosnym łukiem i zniknął gdzieś w mroku. Szczęśliwa posiadaczka ogromniastych buciorów i paskudnego humoru powoli zaczynała tracić wenę twórczą w zakresie wymyślania pod adresem własnego szefa wyzwisk o iście tawernianym rodowodzie. Jak mógł jej to zrobić? Jak mógł odwołać akcję, którą tak starannie przygotowywała od ładnych paru tygodni?! Jak mógł...? A tak marzyła o sukcesie, awansie, drinku z palemką i o prywatnym gabinecie w Sztabie Głównym Kamiennej Armii. Oczyma wyobraźni widziała się już przy mahoniowym biurku a w myślach mówiła swojemu szefowi po imieniu: „- Jura, może pójdziemy na spacer przy świetle księżyca...?” Tfuu, na psa urok!!!
Nie pamiętała już, kto wymyślił dla niej tak dziwaczne przezwisko, ale przez tak długi okres działalności konspiracyjnej zdążyła się przyzwyczaić do Pani Puszkinowej i nawet darzyła ją pewnym sentymentem. Sprawozdania podpisywała podwójnym „P” i wszyscy od razu wiedzieli z kim mają do czynienia. Szanowano ją, była wszak jedną z najzdolniejszych Kamiennoarmijek, często dowodziła grupami dywersyjnymi. Misza, zastępca Szefa a jednocześnie jej najlepszy przyjaciel, nazywał ją pieszczotliwie Puszczykiem, bo przez długi czas potrafiła obyć się bez snu. Idealny wytwór podziemnego szkolenia. Idealna maszyna planująca, która bezbłędnie potrafi wyczuć odpowiedni moment potrzebny do zadania śmiertelnego ciosu.
Aktualnie złość utrudniała jej rozsądne działanie. Nawet ideał miewa od czasu do czasu kiepskie dni...
- Wątróbka w sosie grzybowym. Naleśniki z jabłkami. Śledź w śmietanie. Wódka miodowa – już podczas szkolenia wynalazła dla siebie świetny sposób na uspokojenie nerwów. Jedni liczyli do dziesięciu, inni szeptali wersety propagandowych wierszyków, a ona wymieniała głośno rozmaite potrawy i usiłowała przypomnieć sobie sposób ich przyrządzania. Jak zwykle potrawouspokajanie podziałało bezbłędnie. Po krótkiej chwili as organizacji bojowych oddychał już równo i spokojnie, a w głowie miał jasny i przejrzysty plan odwrotu. Cóż, mówi się trudno. Szefostwo chce odwoływać – niech będzie! Jej pozostawała demoniczna satysfakcja, że mogłaby – gdyby tylko jej pozwolili – zabić Jurija Andropowa. Dokładnie o godzinie dwudziestej trzeciej minut piętnaście przywódca konkurencyjnej, mugolskiej partii komunistycznej byłby trupem w pełnym tego słowa znaczeniu.
- Cholera, i po co ja wyrzucałam ten nadajnik? – mruknęła do siebie z irytacją. – Accio złom! – dodała, a smętne resztki urządzenia przyfrunęły do niej posłusznie. Kolejnym zaklęciem podrasowała magicznie mechanizm i wywołała swoich podwładnych. Znała ich bardzo dobrze i wiedziała, że może na nich liczyć. Szybko przekazała instrukcje i usłyszała jedynie tradycyjne „ta jest, P.P.”. Nie mogła powstrzymać uśmiechu. Obiecała sobie, że jak Armia przejmie władzę, to osobiście zaprosi wszystkich swoich ludzi na wódkę i da się namówić na popisy wokalne przy akompaniamencie bałałajki.
Wyłączyła sprzęt i wystrzeliła w niebo dyskretną racę. Potem teleportowała się błyskawicznie do tymczasowej bazy założonej w jednej z piwnic i uruchomiła wajchę Zawiadamiacza Zbiorowego, który miał przesłać odpowiedni impuls do wszystkich rozproszonych po mieście szeregowców.
- Oby tylko poprawnie odczytali kod – westchnęła, przypominając sobie maleńki dysonans, który nie tak dawno mógł skończyć się tragicznie dla całej komórki dywersyjnej. Prosiła Miszę, żeby załatwił nowego Zawiadamiacza, ale wprost jej odpowiedział, że szanse są nikłe i musi sobie radzić z tym, który posiada. Wadliwym i niebezpiecznym dla otoczenia.
Zgodnie z poleceniem – radziła sobie jak mogła.
Nie miała już nic do roboty, nie mogła przecież osobiście nadzorować wszystkich szeregowców, musiała się zdać na swoich zastępców. Dalej czuła niesmak z powodu odwołanej akcji i bała się, że Zawiadamiacz nie zadziała narażając jej ludzi na niebezpieczeństwo.
- Wracajcie, do czorta! – ponaglała ich w myślach, ale nikt się nie zjawiał. Po dziesięciu minutach, gdy poczuła, że powoli zaczyna ogarniać ją panika, rozległ się charakterystyczny trzask i w sztabie wylądowała trójka oficerów ubranych w szare, kameleonowe płaszcze.
- Trzy trupy – oświadczył najwyższy z trójki, barczysty rudzielec o kanciastej gębie. – Nie wycofali się na czas.
- Karo i Piżmak aresztowani. Trzeba będzie ich unieszkodliwić. – dodał wysoki blondyn bezbarwnym głosem.
P.P. skrzywiła się lekko. Oczywiście jej oficer miał rację, nie można było pozostawić aresztowanych przy życiu. Co nie zmieniało faktu, że nie był to zbyt przyjemny obowiązek...
Podeszła do pulpitu pełnego migających przycisków. Jeden z nich, ozdobiony trupią czaszką, wyzwalał śmiertelną energię, która wędrowała prosto do miniaturowego, osobistego odbiornika. Każdemu Kamiennoarmijcowi wszczepiono taki odbiornik, jej też. Gdzieś tam, w Sztabie Głównym, stała podobna machina z podobnym guzikiem. P.P. dobrze wiedziała, że Jurij Imanow jest panem jej życia i śmierci.
A ona była panią życia i śmierci swoich podwładnych.
- Karo, numer 558 – powiedziała głośno i wyraźnie przekręcając pokrętło głośności. – Szesnasty. Marzec. Rozpoczynam procedurę – nacisnęła guzik. Nie mogła postąpić inaczej. Na torturach jej ludzie powiedzieliby wszystko. – Piżmak, 562 - kolejny numer i kolejny człowiek stracony.
- Trzeba zrobić nabór – powiedziała do swoich następców. – Nie możemy sobie pozwolić na luki.
- Tak jest – odpowiedzieli jednogłośnie oficerowie i rozpłynęli się w powietrzu.

niedziela, 17 III

Pociąg toczył się tak leniwie, jakby ktoś umyślnie nie pozwalał mu się rozpędzić. Severus Snape z początku nie zwracał na ten fakt uwagi, tłumacząc wszystko tragicznym stanem Polskich Kolei Państwowych, ale po dwóch godzinach iście żółwiowej podróży poczuł ukłucie niepokoju. Przypomniał sobie słowa Lupina, który ostrzegał go przed rewizjami i plastycznie opisał wnętrze dwudziestowiecznej sali tortur.
- Jakby pociąg zwalniał w szczerym polu, to natychmiast wyskakuj. Agentów tajnych służb nie widać i nie słychać. Władze masę pieniędzy wydają na produkcję Eliksiru Niewidzialności. I nie myśl, że z twoim doświadczeniem alchemicznym jesteś w stanie wyczuć niebezpieczeństwo. Nie, Snape. Jeśli chodzi o alchemię, to chyba tylko ludy bałkańskie przewyższają Polaków.
Za oknem rozciągał się płaski i błotnisty krajobraz. Nie dało się ukryć, były to pola, urozmaicone od czasu do czasu jakąś chatynką otoczoną szajerkami gospodarczymi. A pociąg – czemu trudno było zaprzeczyć – zwalniał coraz bardziej. Snape nie miał ochoty na kaskaderskie wyczyny, ale przede wszystkim wolał nie ryzykować spotkania z tajniakami. Dlatego zarzucił torbę na ramię i wyszedł z przedziału.
Na korytarzu było całkiem pusto, jeśli nie liczyć pochrapującego mężczyzny skulonego przy ścianie tuż koło drzwi prowadzących do toalety. Snape postanowił pójść dalej i minął leżącego człowieka, przyglądając mu się przy tym uważnie. Martwy? Chory? Nie, z pewnością nietrzeźwy, spowijały go bowiem charakterystyczne, alkoholowe opary. Snape prychnął pogardliwie i niemal zupełnie uspokojony rozsunął drzwi prowadzące do następnego wagonu. Już chciał zrobić następny krok, gdy zupełnie nieoczekiwanie uderzyło w niego zaklęcie spowalniające ruchy.
- Do kolejnej stacji dotrzemy dopiero za godzinę – powiedział ktoś i zachichotał radośnie. – Czyżby źle się pan poczuł?
Snape zgrzytnął zębami i spróbował wydostać różdżkę z kieszeni płaszcza. Nie zdążył, potężne accio wzbiło ją w powietrze i odrzuciło w niewiadomym kierunku.
- Nie radzę – mruknął inny głos i Snape zobaczył tuż przed sobą śmiesznego, siwowłosego facecika, którego chwilę wcześniej uznał za niegroźnego pijaka. – Nie chce pan chyba zrobić sobie krzywdy?
- Nie rozumić polski – skłamał, pokazowo kalecząc słowa. – Jestem obcokrajowcem. Ich spreche nur deutsch.
- Patrz, Karolek, nasz pan obcokrajowiec nie rozumie po polsku! – zaśmiał się siwowłosy. – A ja jestem chiński uczony i hoduję Smoka Sułtańskiego w ogródku. Na ziemię, ale już!
Snape nie miał wyjścia. Uklęknął i zgodnie z poleceniem założył ręce na kark. Myślał przy tym intensywnie w jaki sposób mógłby się z tak absurdalnej sytuacji wykaraskać. Przypomniał sobie o Wybuchowych Miętówkach, które miał w kieszeni spodni. Dostał je na wszelki wypadek od Dumbledore’a. Nie miał pojęcia jak działały, ale musiał zaryzykować.
- Mogy wyjąć cukurka na kaszela? – zapytał. – Ja chory być.
- Nie ruszaj się – zdenerwował się drugi jegomość, nazwany Karolkiem. Młody, wysportowany i prawdopodobnie świetnie wyszkolony. Nie posługiwał się różdżką, doskonale opanował magię słowną.
Snape poczuł kolejne uderzenie i jęknął mimowolnie. Miętówki, koniecznie musiał wydostać z kieszeni miętówki! Miał tylko nadzieję, że polscy agenci nie czytają w myślach.
- Heinrich Gross, lat dwadzieścia pięć. Inżynier. Spokojnie Karolku, oszczędzaj siły. Musimy dostarczyć naszego... inżyniera do pana komendanta. Pan komendant nie lubi uszkodzonych inżynierów, jasssne?
- Ta jest – odwarknął Karolek niechętnie. – Ja tylko chciałem tak na zachętę. No wie pan...
- Wiem, wiem. Od dawna należy ci się awans. Przeszukaj jego torbę.
Snape całe szczęście nie zapakował do torby żadnych przedmiotów, które mogłyby go pogrążyć. Chciał wziąć swój przybornik alchemiczny, ale Dumbledore stanowczo zaprotestował. Tylko dwie rzeczy mogły go zdekonspirować i obie miał przy sobie – niewidzialny kolczyk-magiczny-tłumacz i Wybuchowe Miętówki.
- Nic, szefie. Same łachy – sterta czarnych koszulek poszybowała w górę i po chwili spłynęła żałośnie na posadzkę. – Nawet elektronicznego budzika.
- Na pewno ma przy sobie magicznego tłumacza – stwierdził siwowłosy i zachęcająco skinął głową na młodego. Snape momentalnie wyczuł, że to odpowiednia chwila. Gdy silne łapy zaczęły grzebać mu po kieszeniach płaszcza, wygiął się błyskawicznie i zanim agenci zdążyli zareagować – rzucił w nich jedną z Miętówek. Nie przyglądał się efektom, zerwał się na nogi i dopadł drzwi. Niestety, jego ruchy nadal były ograniczone z powodu zaklęcia spowalniającego. Cudem uchylił się przed kolejnym magicznym atakiem i szarpnął klamkę. Puściła. Starając się nie myśleć zbyt wiele – skoczył. Poczuł przeraźliwe zimno, a potem stracił przytomność.


*

Ktoś, kto przypadkowo znalazłby się w niedzielę o siódmej rano w Toruniu, prawdopodobnie zdziwiłby się niewymownie, gdyby trasa jego wędrówki przebiegała w pobliżu szarego domostwa mieszczącego się przy ulicy Most Pauliński. Na pierwszy rzut oka kamienica wyglądała niewinnie: ot dziewiętnastowieczna budowla nadgryziona zębem czasu, przysadzista i pozbawiona uroku. Nawet świeżo wymienione okna w białych okiennicach przyglądały się światu z wyraźną nieufnością właściwą istotom, które w pełni zdają sobie sprawę z własnych niedoskonałości. Coś jednak tkwiło w tych murach, jakaś niewidoczna siła przyciągająca uwagę. Fantasta i romantyk przypisałby wszystko „klimatowi toruńskiej starówki” i „powiewowi historii”, ale uważny obserwator nie dałby się nabrać na takie ogólniki. Przyczyna niesamowitości kamienicy była jak najbardziej fizycznym zjawiskiem, nie mającym nic wspólnego ze sferą duchową.
Ogromny gmach tkwił niewzruszenie dwa metry nad ziemią.
To niemożliwe! – mruknąłby prawdopodobnie do siebie ów uważny obserwator obdarzony przy okazji zdrowym rozsądkiem. Uspokoiwszy się takim stwierdzeniem ruszyłby w dalszą drogę wkrótce zapominając o anormalnym zjawisku. Wyrzuciłby je z pamięci, ale mimo wszystko gdzieś w głębi duszy jeszcze przez kilka dni czułby niesprecyzowany niepokój.
Tymczasem kamienica rzeczywiście dryfowała w powietrzu. Unosiła się wyżej po to tylko, żeby chwilę później opaść w dół. Jej miarowe ruchy przywodziły na myśl proces oddychania: wdech, wydech, wdech, wydech. Aż dziw, że mieszkańcy tego przybytku nie obudzili się dręczeni chorobą morską. Wszędzie jednak panowała cisza, przerywana jedynie od czasu do czasu ponurym szumem wiatru igrającego z czerwonymi dachówkami. Dopiero koło godziny siódmej minut dwanaście jedno z okien niezwykłej kamienicy uchyliło się nieznacznie i w tej samej chwili rozległ się przeciągły gwizd.
W ciągu kilku sekund całe niebo pokryło się piórami. Ceres uśmiechnęła się ironicznie i poczekała, aż gołębie przysiądą na okolicznych parapetach.
- No dobrze, kochani – powiedziała stanowczo. – Mam do was sprawę. Pilną, jak się zapewne domyślacie.
Ogromy ptak o upierzeniu barwy grafitu błysnął okiem i zagruchał ponaglająco. W jego spojrzeniu czaiła się przesadna ilość żywej inteligencji.
- Wiem, Grochołazie, że macie mnóstwo pracy – wzruszyła ramionami. – My także. Tyle tylko, że my mamy więcej do stracenia. Zniknął brytyjski agent i obawiamy się, że mógł wpaść w Ich ręce. Ale nie jesteśmy tego pewni. Dlatego weźmiesz swoich ludzi i pofruniesz trasą pociągu Berlin-Warszawa. Może uda wam się wpaść na jakiś trop. Dobrze?
Gołąb przechylił głowę. W jego bursztynowym oku dostrzegła potwierdzenie. Pokazała mu jeszcze zdjęcie Grossa, po czym zezwoliła na odlot.
Mieszkanie znajdujące się na trzecim piętrze kamienicy urządzone było nader skromnie. Ceres zamknęła okno, profilaktycznie zasunęła zasłony i udała się do kuchni. Stała tam tylko drewniana ława i trzy pluszowe pufy, których świetność przeminęła prawdopodobnie kilkadziesiąt lat wcześniej.
- Znowu brakuje kubków – Ceres bez zdziwienia popatrzyła na groteskowo niewielką ilość naczyń poustawianych równo na podłodze pod ścianą. – Trzeba będzie dokupić. Ach to nasze Piekiełko, własną głowę kiedyś zgubi.
Teoretycznie mieszkały we trzy, ale praktyka przedstawiała się zdecydowanie mniej optymistycznie. Ciągle kręcili się po domu obcy ludzie, rozkładali wszędzie jakieś dziwne papiery, kłócili się o kostkę mydła i do późna grali w pokera. Ceres nie miała nic przeciwko pokerowi, ale nie podobało jej się, że placówka konspiracyjna zmienia się w pijacką melinę. Przecież mieli tu pracować, walczyć o Lepsze Jutro! Nikt nie wspominał o brodatych typach pędzących bimber i nałogowo kopcących tanie papierosy. Przez nich nie tak dawno omal nie zostali zdekonspirowani, bo ktoś zapomniał zabezpieczyć bazę Barierą Ciszy i zdziwieni sąsiedzi o piątej rano usłyszeli serię pieśni o treści bynajmniej nie „poprawnej ideologicznie”. Całe szczęście sprawę udało się zatuszować jeszcze zanim zjawiła się na miejscu mugolska milicja i magiczne służby bezpieczeństwa. Nie to jednak było najgorsze, Ceres mogłaby znieść nawet śpiewy! Gorsze było nicnierobienie. Tracili czas na plany i mrzonki, a nie potrafili załatwić kilku kubków do herbaty! Nie tak wyobrażała sobie konspiratorów, nie tego oczekiwała wstępując do organizacji.
- No i jeszcze ta Hekate... – Ceres westchnęła ciężko. Ostatnimi czasy obie wspólokatorki zaczęły ją drażnić. Hekate całe noce spędzała w piwnicy i eksperymentowała ze środkami chemicznymi niewiadomego pochodzenia, a Enfer, młoda Francuzka o ujmującym uśmiechu i naturze diablicy, wyprowadzała ją z równowagi swoim roztrzepaniem i lekkomyślnością.
- Cholera, tylko ja jeszcze trzymam ten burdel w pozycji pionowej – Ceres sięgnęła po butelkę bimbru i łyknęła sobie zdrowo. – Beze mnie już dawno wszystko by się zawaliło. Idealnie się dobrały, nawet pseudonimy mają piekielne! Do szczęścia brakowało mi tylko problemów z zaginionym szpiegiem...
- Mówisz do siebie? – zdziwiła się Hekate zaglądając do kuchni przez uchylone drzwi. – Oj niedobrze, Ceresiu, niedobrze.
Ceres rzuciła wspólokatorce mordercze spojrzenie i pociągnęła z butelki jeszcze jeden łyk. Miała paskudny humor, zdecydowanie paskudny.
- Nie ma kubków – mruknęła ponuro. – Mąka się skończyła. Nie mogę patrzeć na to Coś Dziwnego z puszek. Śmierdzi i jest zielone.
- Przecież sama marudziłaś, że brakuje ci nowalijek – Hekate uśmiechnęła się niewinnie. – Idę spać na stryszek. W razie niebezpieczeństwa nie budzić, tylko wynieść w bezpieczne miejsce. Jasne?
- Jak twoja usmarowana sadzą gęba – parsknęła Ceres. – Mogłabyś wreszcie skończyć z tą zabawą w małego alchemika, bo potrzebuję przełożonej a nie zdechlaka, który przesypia całe dnie z flaszką pod bokiem. Musimy znaleźć brytyjskiego agenta.
- A co, ktoś go schował? – Hekate ziewnęła rozdzierająco. – Ceres, co mnie obchodzi jakiś... CO? AGENTA?
- Narszcie trzeźwiejesz – ucieszyła się Ceres mimowolnie. – Widać te chemikalia nie zniszczyły ci wszystkich szarych komórek. Tak, agenta. Brytyjskiego, piekielnie dla nas ważnego agenta. Jak go nie odnajdziemy, to się możemy pożegnać z dofinansowaniem. Strajki strajkami, ale bez kasy nie zdziałamy nic. Pamiętaj, że Imanow nie musi się martwić o mamonę...
- Jasny pierun – Hekate przysiadła na podłodze w pobliżu naczyń i bezwiednie zaczęła bawić się szczerbatym widelcem. – To niedobrze. Szefostwo wie?
- A myślisz, że skąd ja się niby dowiedziałam? Jasne, ze wie. I delikatnie mówiąc nie jest zachwycone. Załatwią nas na cacy, jeżeli ci z bezpieki będą szybsi. Wysłałam na zwiady gołębie, mam nadzieję, że na coś wpadną. Postawiłam też na kończyny wszystkich agentów na trasie pociągu Berlin-Warszawa, jeżeli ten Gross nie trafił na Nich, to jest nadzieja, że uda nam się go dopaść.
- Jak do tego doszło? To znaczy dlaczego w ogóle zniknął nam z oczu? – w głosie Hekate zaczął pobrzmiewać ton służbisty. Rangą była wyżej od Ceres, tyle tylko, że najczęściej o tym zapominała.
- Typowa sztuczka z pociągiem. Tak typowa, że aż mnie trzęsie ze złości, że nie udało nam się przeciwdziałać. Ponoć jednak Gross zwiał, przynajmniej tak twierdzi nasz informator. Jest nadzieja, że jeszcze nie wszystko przepadło.
W tym momencie w przedpokoju rozległ się niesamowity rumor skwitowany francuskim przekleństwem. W kuchni pojawiła się trzecia mieszkanka konspiracyjnej siedziby, odziana w zwiewną koszulę nocną zdobioną motywem biedronek.
- Czemu tak wrzeszczycie od rana? – zapytało potargane zjawisko płynną polszczyzną bez śladu obcego akcentu. – Nie dajecie spać porządnym ludziom. Wiecie która godzina?
- Późna – odparła Ceres. – Coś ty znowu zdemolowała w przedpokoju, hę? Mam nadzieję, że to nie była szafka na buty. Miniaturowe wampiry, to nie są przyjazne stworzonka.
- Na pewno sympatyczniejsze od was – odcięła się właścicielka biedronkowej koszuli i zasiadła na jednej z puf. – Dostanę kawy?
- Jak pojedziesz do Brazylii i sobie nazrywasz – Ceres miała dosyć. – Ubieraj się szybko, bo za godzinę musimy być na dworcu a wolałabym nie ryzykowac aportacji.
- Stało się coś? – Enfer wytrzeszczyła oczy a potem skrzywiła się niemiłosiernie. – Czy to nie może poczekać do dziesiątej?
- Nie może – stwierdziły jednocześnie.
- Hekate? – w oczach Ceres błysnęła groźba.
- No?
- Tylko przed wyjściem odstaw kamienicę na miejsce, dobrze?

*


Wchodzili grupkami, po dwie, trzy osoby. Nie rozmawiali wiele, wymieniali tylko grzecznościowe ukłony i pytające spojrzenia. W końcu Owalna Sala wypełniła się całkowicie a metalowe drzwi zamknęły się z trzaskiem. Dochodziła dziesiąta, Imanow dumny był z punktualności i dyspozycyjności swoich ludzi.
Nie wszystkich znał z imienia i nazwiska, czasem nawet nie pamiętał pseudonimów. Kojarzył jednak twarze, o tak, twarze zapamiętywał błyskawicznie i ich obraz przez lata tkwił w jego pamięci. Niewielu zostało starych wyjadaczy z pierwszego konspiracyjnego oddziału. Przed sobą widział tłum młodych, gotowych na wszystko ludzi. Nic dziwnego, wszak Kamiennoarmijec często nie dożywał trzydziestych urodzin! Z tego powodu tak bardzo szanowano starszych działaczy, byli to bowiem ludzie wybitni, którzy potrafili wyjść cało z wielu krytycznych sytuacji. Imanow był jednym z nich, tak jak i jego zastępca, trzydziestopięcioletni Misza Karpow siedzący w pobliżu. Wiele razem przeżyli i rozumieli się bez słów. Imanow wprawdzie nie był zbyt sentymentalny, ale czasami łapał się na myśli, że Karpow przypomina mu młodszego brata, który zginął przed laty z rąk tajniaków Voldemorta. Ta sama wściekła determinacja i zdolności przywódcze. Tyle tylko, że Misza był ostrożny, Stiopa natomiast miał problemy z chłodną analizą i zawsze stawiał na instynkt. To go w końcu zgubiło.
- Dziękuję za przybycie – zaczął, z trudem maskując despotyczny ton. – Tym bardziej, że wiadomość o zebraniu otrzymaliście w nocy. Zmieniła się jednak sytuacja zagraniczna i dlatego musimy rozszerzyć dotychczasowy plan działania.
Imanow machnął różdżką i w samym centrum sali pojawiła się – doskonale widoczna ze wszystkich miejsc – tablica. Niewidzialna dłoń wypisała na niej cztery punkty:

1.Walka z wrogim elementem (szpiedzy, donosiciele, mugolskie służby bezpieczeństwa itd.)
2. Intensywne szkolenie oddziałów dywersyjnych (z nastawieniem na nowe, brytyjskie technologie magiczne)
3. Działania mające na celu zlikwidowanie mugolskiej władzy na terenie ZSRR
4. Operacja o kryptonimie „Maska”


Salę wypełnił szept. Imanow uciszył zebranych ruchem dłoni.
- Mam nadzieję, że punkt drugi i trzeci są jasne – stwierdził stanowczo. – Nadal będziemy szkolić agentów i żołnierzy w tajnych bazach syberyjskich. Nie zmieni się też nasze postępowanie w stosunku do Andropowa i jego zauszników.
- Dlaczego mamy się skupić nad brytyjskimi technologiami? – zapytała jedna z Kamiennoarmijek, w której Imanow rozpoznał Panią Puszkinową. – Przecież zgodziliśmy się nie tak dawno, że w walce będziemy stosować przede wszystkim magię wschodniochińską i bałkańską. W Związku Radzieckim technologia Zachodu może się nie sprawdzić.
- Oczywiście, towarzyszka Puszkinowa ma rację – zgodził się bez oporu. – Nie będziemy jednak UŻYWAĆ technologii brytyjskiej. Przynajmniej nie na naszym podwórku. Musimy ją jednak dobrze poznać, bo Wielka Brytania stanowi ogromne niebezpieczeństwo dla idei Magicznej Rewolucji. Mam też informacje o szpiegach przebywających na terenie naszego kraju. Może dojść do bezpośredniego starcia a nie wygramy, jeżeli nie będziemy znać ruchów przeciwnika.
- Czemu dopiero teraz...? – Pani Puszkinowa nadal nie była przekonana.
- A dlatego, że po przeciwnej stronie barykady stanął nie kto inny, tylko Albus Dumbledore.
Wybuchła wrzawa. Tym razem Imanow z trudem uciszył uczestników zebrania. Nie dziwił się jednak ich reakcji, nazwisko Dumbledore’a działało na Kamiennoarmijców niczym płachta na byka.
- Tak, towarzysze, znów przyjdzie nam się zmierzyć ze starym wrogiem komunizmu. Tym razem jednak będziemy dużo lepiej przygotowani do wojny. Stąd punkt pierwszy, ostatnim razem przegraliśmy właśnie przez szpiegów, którzy krępowali nasze ruchy. Teraz będziemy mądrzejsi.
- A „Maska”? Czym jest „Maska”? – rozległy się liczne głosy. Imanow uśmiechnął się nieprzyjemnie.
- „Maska”, to kryptonim operacji, która powinna na jakiś czas odwrócić uwagę Dumbledore’a od naszych spraw. Stworzymy na terenie Wielkiej Brytanii masową organizację mago-komunistyczną. Z pewnych źródeł wiem, że już w tej chwili działa tam wielu zwolenników Wielkiej Idei.
- Mają świetnie wyszkolone oddziały aurorów – mruknął ktoś ponuro. – Taka akcja nie ma szans na powodzenie.
- Szybko ich wyłapią – dodał ktoś inny. – Przecież już nie raz usiłowaliśmy przenieść Ideę na Zachód. Jak dotąd, bez skutku.
- Oczywiście, że akcja nie wypali – uśmiech Imanowa stawał się coraz bardziej demoniczny. – Nie taka jest jej rola.
- Kozły ofiarne – mruknęła Pani Puszkinowa. – No tak, w zasadzie to jest jakiś plan.
- Nie mają wygrać, mają po prostu narobić sporego zamieszania. – podsumował Imanow i kolejnym ruchem różdżki zlikwidował tablicę z punktami. – Jutro o godzinie ósmej rano chcę widzieć w swoim biurze dowódców wszystkich grup operacyjnych. Dziękuję za uwagę, można się rozejść.

cdn


Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Śro 22:21, 23 Lip 2008, w całości zmieniany 10 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Joan P.
moderator upierdliwy



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5924
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tęczowa Strona Mocy

PostWysłany: Wto 17:33, 20 Wrz 2005    Temat postu:

Oj, Szefowo, na pirogi czekałyśmy, i pirogi dostałyśmy. Siateczki jak zwykle wymiatające, Piekiełko jako Francuzka... I tożsamośc Pani Puszkinowej.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kira
kryształkowa dama



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z <lol>andii ;)

PostWysłany: Śro 15:27, 21 Wrz 2005    Temat postu:

Ach, pierożki kochane wróciły! No, tego mi brakowało. Po prostu uwielbiam łączenie świata HP z Rosją (odchylik, wiem, ale cóż poradzę że prawdziwy?). Mam nadzieję, Hekate, że wena będzie Ci służyć bez wytchnienia Wink
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Czw 16:44, 22 Wrz 2005    Temat postu:

Noc głęboka, z 17 na 18 marca


Długo spadał w dół, a przedziwne, wielobarwne obrazy migały mu przed oczami.
Mamo, to nie tak, nie ja! Trzask rozbitej butelki i rozdzierający szloch. Przepraszam, przepraaaa...
Tunel przeplatany srebrem. Błędny rycerz walczący z wiatrakami i te oczy, takie nieludzkie, pełne sadystycznej uciechy. Nie mogę jej zabić, to przecież... etyka... nie jestem, nie jestem mordercą! Kręcone włosy rozrzucone w nieładzie na nagiej posadzce. Ostatni błysk przerażenia i śmierć, która przecież nie miała prawa... nie tam... Skrzypiąca huśtawka, nie! To szubienica! Ponury chrzęst sznura. Mała, maleńka figurka w szarym płaszczu... Pęd, niesamowity, nieokiełznany pęd! Kolory plączą się, dźwięki rozsadzają czaszkę! I w dół, w dół, w dół, w...

- ... taki z niego Niemiec, jak ze mnie drzewko oliwne! – z kakofonii dźwięków wyłoniła się nagle konkretna linia melodyczna. Szorstki, chropowaty ton.
- Ale przyznaj, na Ich człowieka też raczej nie wygląda – kolory uspokoiły się nieco. Wszystko utonęło w przytulnej, nierealnej szarości.
- Jasne, bo akurat na pierwszy rzut oka można poznać kto jest z bezpieki, a kto nie. Jakby to było takie proste, nie musielibyśmy siedzieć w lesie.
- Te, Kordian, mógłbyś wreszcie spuścić z tonu. Lu dobrze gada, nie możemy faceta zamordować tylko dlatego, że ma lewe papiery. Zresztą ludkowie z bezpieki nie gruszki, przy torach kolejowych ich nie uświadczysz.
- A skąd wiesz, że to nie pułapka? Wybacz Rej, ale ja nie zamierzam skończyć na torturach. Na tamten świat zresztą też mi się nie spieszy.
- Zaprawdę powiadam wam, ja go kiedyś publicznie zlinczuję! Konspirator od siedmiu boleści! Narażać się nie chce, a koczuje w lesie z wyrzutkami społeczeństwa. Żona cię spławiła, czy co?
- Rejuś, daj spokój, lepiej zastanówmy się co zrobić z naszym najświeższym nabytkiem...
Severus, do którego po dłuższej nieobecności wracała świadomość, z pewnym trudem rozkleił powieki. Nie było tunelu, nie było czeluści piekielnych, stwory z rogami nie czaiły się za zakrętem. W zamian za to coś wyjątkowo ładnie pachniało, a zapach ten bynajmniej nie przypominał diabelskiej siarki.
- Ma zwichniętą nogę i jest bardzo potłuczony, ale poza tym nic mu się nie stało. Miał cholerne szczęście.
- No i widzicie? Od razu mówiłem, że coś jest nie tak. Przecież normalny człowiek po takim upadku...
- Kordian, kto tu jest lekarzem, hę? O tym, czy to normalne, czy nie, zdecyduję ja i to w odpowiednim czasie. Nie mogę niczego więcej powiedzieć, dopóki się nie ocknie. A ty lepiej nie rzucaj oskarżeń, jeżeli nie masz dowodów.
Czwórka ludzi siedzących przy ognisku nie wyglądała zbyt groźnie, ale Severus na wszelki wypadek postanowił nadal udawać nieprzytomnego. Chciał przede wszystkim rozeznać się w sytuacji i poznać z kim ma do czynienia. Gdyby coś poszło nie tak, zawsze przecież mógł użyć ostatniej Wybuchowej Miętówki. Chociaż, prawdę mówiąc, czuł się tak fatalnie, że trudno mu było wyobrazić sobie kolejną walkę.
- Swoją drogą, to mogliby już wrócić – dziewczyna uczesana w dwa zabawne kitki westchnęła, po czym nadziała na patyk kolejny kawałek chleba. – Mam nadzieję, że nie wpadli na żaden patrol.
- Gdzie tam, Joaśka jest dobra w te klocki, nie da się złapać!
- Obyś miał rację. Szkoda tylko, że nie możemy ich zawiadomić o „znalezisku”...
- Kordian, poszedłbyś po drzewo, darmozjadzie jeden. Zimno się robi, a do szałasu dzisiaj iść nie możemy, bo nas Bolko zamorduje – druga z dziewcząt, którą Snape zdążył ochrzcić mianem diablicy, ziewnęła rozdzierająco. – Pieski świat, pieskie życie, pieski brak koca!
- Nie marudź, tylko ciesz się, że mrozu nie ma, bo w przeciwnym wypadku facet by na bank wykitował.
- Mareczku, proszę, tylko jedno malutkie accio, nie bądź małpa! Przecież nie możemy leżeć na gołej ziemi!
- A kto w ogóle mówi o leżeniu? To las, a nie partyjniacki dom wypoczynkowy. I żadnych czarów, Rej. Nawet o tym nie myśl.
Magiczna partyzantka! Severus ucieszył się mimowolnie, bo to oznaczało, że przez przypadek trafił tam, gdzie trafić powinien. Wprawdzie Dumbledore kazał mu nawiązać kontakt z toruńską komórką wywiadowczą, ale z „leśnych ludzi” też powinien być zadowolony. Najważniejsze wszak, że byli po tej właściwej stronie i prawdopodobnie mieli dostęp do informacji, na których dyrektorowi zależało.
Z kontekstu wynikało, że dowódcą tego miniaturowego oddziału jest chudzielec w zielonkawej kurtce, którego Rej nazwała Mareczkiem. Severus domyślił się, że ów człowiek jest też przy okazji lekarzem i to on udzielił mu pierwszej pomocy.
Dalsze udawanie nie miało sensu i Snape doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Leżał zresztą w wyjątkowo niewygodnej pozycji na płaszczu przeciwdeszczowym i było mu coraz zimniej. Z takiej perspektywy ognisko i pieczony chleb wydawały się najlepszą opcją, niezależnie od towarzystwa, które trzeba by było przy okazji znosić.
- Ocknął się! – syknęła dziewoja w kitkach, szturchając swoją towarzyszkę. Osobnik o wyjątkowo odpychającym wyrazie twarzy chwycił różdżkę i podszedł do Severusa.
- Gadaj kto jesteś – zażądał. – I bez wykrętów. Masz magicznego tłumacza, więc jesteś czarodziejem. No i z całą pewnością nie jesteś Niemcem, bo takiego szajsu jak te papiery w Niemczech nie sprzedają.
- Grzeczniej proszę – Snape uśmiechnął się nieładnie. Mimo ćwiczeń nadal dziwnie się czuł używając tłumacza. Sam nie poznawał własnego głosu. Miał wrażenie, że to ktoś inny korzysta z jego gardła. – I z łaski swojej skończ z tym poszturchiwaniem.
- Kordian! – w głosie dowódcy zadźwięczało ostrzeżenie. – Pomóż mu wstać, przy ognisku jest cieplej.
Snape nie wziął pod uwagę faktu, że ucieczka z pociągu tak bardzo wyczerpała jego siły fizyczne. Chciał zerwać się z podłoża, żeby pokazać złośliwemu typkowi w okularach co o nim myśli, ale szybko okazało się, że przecenia swoje możliwości. Zwichnięta noga pulsowała nieprzyjemnie, a potłuczenia doskwierały przy każdym gwałtownym ruchu.
- No oprzyj się o mnie – warknął okularnik, a Severus chcąc nie chcąc musiał się zgodzić na taki układ.
Przy ognisku faktycznie było przyjemniej i wilgoć tak bardzo nie dawała się we znaki. Snape w iście nieszlachecki sposób rzucił się na jedzenie, które mu podano. Nikt nie zadawał mu przez ten czas żadnych pytań, ale świdrujące spojrzenia usiłowały przewiercić czaszkę i wtargnąć do umysłu.
- Bardzo lubimy słuchać ciekawych opowieści – stwierdziła od niechcenia Rej, której milczenie sprzykrzyło się znacznie szybciej niż Severusowi.
- I najlepiej zacznij od początku – powiedział dowódca, stawiając przed szpiegiem butelkę pełną jakiegoś mętnego płynu.

*

Gdy w niedzielny poranek Sasza Andriejewicz Lupow odebrał zaszyfrowaną wiadomość dotyczącą zaginięcia agenta Heinricha Grossa, pomyślał, że to jakiś niesmaczny żart. Niestety, wkrótce okazało się, że faktycznie Gross rozpłynął się w powietrzu i wszelki ślad po nim zaginął. Od tego momentu we wszystkich komórkach wywiadu brytyjskiego rozpętało się piekło i trwało nieprzerwanie przez cały dzień.
Dochodziła czwarta po północy, a Lupow nadal tkwił w konspiracyjnym mieszkaniu na przedmieściach Moskwy, gdzie znajdował się na prędce skonstruowany sztab kryzysowy. Z upływem kolejnych godzin szansa odnalezienia tajnego agenta malała coraz bardziej. Lupow musiał przyznać sam przed sobą, że najprawdopodobniejszym scenariuszem jest przejęcie Grossa przez tajne służby. Niestety, szanse na wydobycie jakiegokolwiek człowieka z przepastnych podziemi ciągnących się nieprzerwanie od zachodniej granicy NRD aż po samą Moskwę, były minimalne. Prawdę mówiąc nikomu wcześniej nie udało się dokonać tej sztuki. Sasza wprawdzie nie przepadał za Grossem, ale aż tak tragicznego losu mu nie życzył. No i przede wszystkim bał się dekonspiracji, która zawisła nad całą pajęczą strukturą wywiadowczą, do której należał przecież i on. Heinrich Gross wiedział zbyt dużo i jego strata wiązała się z ogromnym ryzykiem.
- Cholera, nie dość, że mam na głowie Kamienną Armię, to jeszcze pokarało mnie tym nieżyciowym bałwanem! – warknął do siebie ze złością. – Snape, gdzie ty się do stu tysięcy dementorów podziewasz?
- Saszka, połączenie z Torunia – niewesołe monologi brytyjskiego agenta przerwała młoda dziewczyna, która pełniła w sztabie funkcje starszego technika. – Ktoś z polskiego wywiadu chce z tobą rozmawiać.
- Już idę, Kira. Przełącz na mój gabinet.
Pomieszczenie, które Lupow pieszczotliwie nazywał „gabinetem” było ni mnie, ni więcej, tylko komórką przykuchenną pełniącą niegdyś funkcję spiżarni. Pokój miał tylko jedną, jedyna zaletą – należał wyłącznie do Saszy i nikt nie mógł tam wejść bez pozwolenia.
Aparat do połowicznych przenosin był już nastawiony na odbiór. Wkrótce przed agentem stanęła półprzezroczysta postać odziana w czerwony płaszcz i takąż czapeczkę.
- Hekate, toruńskie podziemie – powiedziała po polsku, po czym płynnie przerzuciła się na rosyjski. – Przejdę od razu do rzeczy, bo nie ma czasu. Gdy przed południem dowiedzieliśmy się o waszych problemach z niejakim Heinrichem Grossem, wysłaliśmy na zwiady gołębie. Zdaje się, że wpadły na jakiś trop. Widziały, jak grupa ludzi niosła do lasu rannego. Istnieje prawdopodobieństwo, że mógł to być właśnie Gross, chociaż pewności nie mamy. Od godziny próbujemy nawiązać kontakt z oddziałem partyzanckim stacjonującym w pobliżu.
- Wydaje wam się, że to partyzanci przejęli Grossa? - zapytał Lupow tonem surowego zwierzchnika, chociaż Hekate wcale nie była jego podwładną. – Jaki procent szans?
Dziewczyna skrzywiła się i coś przez chwilę w myślach kalkulowała.
- Sześćdziesiąt – powiedziała po chwili. – To i tak więcej niż połowa. Gołębie mają świetny wzrok i fotograficzną pamięć. Widziały zdjęcie i rozpoznały tego człowieka, ale ciemność mogła być zdradliwa. Gdybym była większą optymistką, zwiększyłabym szanse procentowe do siedemdziesięciu.
- Co z tym oddziałem partyzanckim?
- Nic. Ich odbiorniki milczą, nie mamy pojęcia dlaczego. Może są poza zasięgiem albo maszyny im siadły.
- Oby to nie było nic gorszego – mruknął Lupow, bardziej do siebie, niż do agentki. – No nic, dzięki za informację.
- Ależ proszę. Chociaż Merlin świadkiem, najchętniej rzuciłabym w ciebie zgrabnym zaklęciem plątonogim. Wy Brytyjczycy musicie się wreszcie nauczyć, że to my narażamy się najbardziej i chociażby dlatego należy nam się odrobina szacunku – zniknęła, zanim Lupow zdążył zareagować.
- Szlag by to wszystko trafił, przewrażliwiona jest – wzruszył ramionami, chociaż w rzeczywistości miał trochę inne zdanie na ten temat. - Kira, natychmiast łącz mnie z szefem! – krzyknął, uchylając drzwi. – Coś mi się wydaje, że dzisiaj już sobie nie pośpię...


Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Śro 22:25, 23 Lip 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Joan P.
moderator upierdliwy



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5924
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tęczowa Strona Mocy

PostWysłany: Czw 16:54, 22 Wrz 2005    Temat postu:

Cytat:
Gdzie tam, Joaśka jest dobra w te klocki, nie da się złapać!

Nie wiedzieć, czemu, ten fragment najbardziej mi sie spodobał... Joaśki nigdy nie dają się złapać!
A ogólnie rzecz biorąc bałagan, jak w ruskim czołgu. To chyba trafnę og=kreślenie, nieprawdaż? Kiruś jako starszy technik?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Czw 16:56, 22 Wrz 2005    Temat postu:

A tak Kiruś starszym technikiem jest. A wyjasniać kim jest partyzantka Joaśka chyba nie muszę, hm? Wink
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Joan P.
moderator upierdliwy



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5924
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tęczowa Strona Mocy

PostWysłany: Czw 16:59, 22 Wrz 2005    Temat postu:

Nie musisz. Joan się domyśliwia.
Partyzatka, powiadasz? Robi sie ciekawie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Aurora
szefowa młodsza



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 6548
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 17:00, 22 Wrz 2005    Temat postu:

Oho, wreszcie nowa porcyja! Pierwsza część mi szczególnie do gustu przypadła, to polskie poczucie humoru, huh, huh. Drugo może troszki mniej, ale też okej. Taki niemiły jest ten agent Lupow, no. Chociaż, jak dla nie dziwnym jest, że brytyjczycy zajmują się taką głupiutka Polską...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Czw 17:01, 22 Wrz 2005    Temat postu:

Oni Polskę mają generalnie gdzieś. Chcą tylko wykorzystać jej potencjał do walki z Kamienną Armią. Tyle.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Joan P.
moderator upierdliwy



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5924
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tęczowa Strona Mocy

PostWysłany: Czw 17:06, 22 Wrz 2005    Temat postu:

Buuu... Jak zwykle. Znowu jesteśmy biedni i wykorzystywani.
Nosz kurczę, to się dość często zdarza.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kira
kryształkowa dama



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z <lol>andii ;)

PostWysłany: Pią 19:18, 23 Wrz 2005    Temat postu:

Technik... no, takiej roli bym się nie spodziewała, ale tym chętniej przeczytam następne części! Co ze mnie wyrośnie? Laughing
Odcineczek naprawdę wciągający, a pan Lupow taki... brutalny! Wink Mam nadzieję, że na następną część nie będziemy czekały długo.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Noelle
robalique



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 2024
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 14:45, 24 Wrz 2005    Temat postu:

Hmm, osobiśćie bardzo lubię Rosję. Rosyjski ff, dużo ich... Czasy nie wiem jakie. Nieprawdopodobne, tak myślę. Niekanoniczność? Czasem. Severus Snape robiący kotlety - trudno mi go sobie wyobrazić podczas wykonywania tak przyziemnej rzeczy. Ciekawe zresztą, czym się on żywi... I jak to pożywienie zdobywa. Lupinowi, jak widzę, Snape użył sporo CIS-u, czyż nie?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Sob 15:28, 24 Wrz 2005    Temat postu:

Niekanoniczność jest jak najbardziej zamierzona. "Pierogi..." to taka sobie moja zabawa. Igraszka z kanonem i historią.
Hmm, Lupina może i faktycznie troszkę przerysowałam, ale kto wie jak się facet zachowywał w czasie tajnych misji?

No, ja nie wiem. Nigdy nie brałam udziału w takich misjach... I, Hekatko, kiedy następna porcja? Bo ja głodna jestem...
Ori
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Nie 19:15, 20 Lis 2005    Temat postu:

Piątek, 22 III


Wołodia nie zawiódł i chociaż rzecz graniczyła niemal z cudem – kontakt z Kamienną Armią został nawiązany. Agent Lupow postanowił zastosować taktykę „teatru w teatrze” i stworzyć dla siebie kolejną tożsamość, ściśle związaną z komunistyczną wersją kamiennoarmijskiego patriotyzmu. Krótko mówiąc, zamierzał przeniknąć do struktur magicznej organizacji kierowanej przez legendarnego pułkownika Imanowa i wywalczyć sobie w niej wysoką pozycję. Tylko w taki sposób mógł zdobyć potrzebną wiedzę i zająć się trudną sztuką dyplomatycznej dywersji. Wiedział co ryzykuje, ale też doskonale zdawał sobie sprawę, co może zyskać.
- Nie będę cię do niczego zmuszał – powiedział przełożony podczas ich ostatniej dyskusji. – Nie mam do tego moralnego prawa. Mogę tylko bez owijania w bawełnę przedstawić wszystkie plusy i minusy. Ostateczną decyzję musisz podjąć sam.
Wbrew pozorom decyzja nie była trudna i wydała się Saszy oczywistością. Nie miał rodziny, ze względu na szkolenie i późniejszą praktykę szpiegowską zerwał wszystkie kontakty z dawnymi przyjaciółmi, jego dobytek bez specjalnych problemów mieścił się w skórzanej walizce. Co miał do stracenia? Tylko a może aż swoje życie. Z którego zresztą – nawiasem mówiąc – nie był specjalnie zadowolony.
Szef bez zdziwienia przyjął jego decyzję. Omówili dokładnie plan działania, po czym doszli do wspólnego wniosku, że bezpieczeństwo wymaga tymczasowego zerwania kontaktów między bazą, a moskiewskim agentem. Lupow miał też „zniknąć” z oczu miejscowej komórce brytyjskiego wywiadu, przekazując uprzednio dowództwo młodej i ambitnej Kirze.
- Musisz zatrzeć wszystkie ślady – tłumaczył Dumbledore. – Przede wszystkim nie pojawiaj się na bazarze.
- Fakt, to jest ten przysłowiowy słaby punkt – zgodził się niechętnie Lupow. – Tylko Wołodia zna prawdę i tylko on może mnie połączyć z szemraną działalnością opozycyjną. Sądzę, że domyśla się kim jestem.
- Załatwimy to jakoś – oczy szefa były zimne i stanowcze. – Ty się w to w ogóle nie mieszaj. Zapomnij, że kiedykolwiek znałeś tego człowieka.
Zapomniał. Niestety za nic nie mógł zapomnieć o własnym sumieniu.

Godzina 10.00

Echa niedawnej rozmowy nadal dręczyły Saszę, gdy o godzinie dziesiątej czekał na kamiennoarmijskiego werbownika przy wózku z oranżadą. Nie mógł sobie jednak pozwolić na luksus wątpliwości, bo decyzja została już podjęta, a drzwi do odwrotu zamknięte na klucz. Szybko więc odrzucił od siebie chmary niepotrzebnych myśli i skupił się wyłącznie na obserwacji.
Mimo dość wczesnej pory ulicę wypełniały głosy ulicznych sprzedawców i kłótnie starszych kobiet umilających sobie w ten sposób nudę kolejkowego wyczekiwania. Ludzie gnali dokądś nie zważając na kaprysy przedwiosennej aury, która po krótkotrwałej odwilży sypnęła śniegiem i zmroziła kałuże lodowatym oddechem. Uważny wzrok Lupowa ślizgał się po młodych i starych twarzach połowicznie ukrytych za wełnianymi szalami i różnorakimi nakryciami głowy. Gdzieniegdzie mignął radosny uśmiech, ale w sposób zdecydowany dominowała apatia. Tak, jakby szarość trudnej egzystencji wyżłobiła ludzkie rysy pozbawiając je wszelkich znamion świeżości. Nawet w oczach młodych dziewcząt błyszczała rezygnacja tak charakterystyczna dla starców żegnających się z przyjemnościami życia.
- Spóźnia się – mruknął Sasza, usiłując zgrabiałymi od zimna palcami zapalić papierosa.
Wiedział, że Kamienna Armia go sprawdza. Od momentu, gdy kilka dni wcześniej otrzymał zaszyfrowaną informację o spotkaniu, bez przerwy czuł na sobie czyjeś przenikliwe spojrzenie. Czujne oczy śledziły każdy jego krok. Nawet mieszkanie zostało dokładnie sprawdzone, chociaż pozornie wszystkie rzeczy znajdowały się na swoich miejscach. Zerwana taśma na drzwiach mówiła jednak swoje i Lupow cieszył się bardzo, że na czas zdążył pozbyć się podejrzanych przedmiotów z urządzeniem do połowicznego przenoszenia włącznie.
- Nawet teraz tu są – uśmiechnął się nieładnie i z gracją dmuchnął nikotynowym dymem. Papieros smakował obrzydliwie, ale przynajmniej pozwalał zebrać myśli.
W końcu dostrzegł osobę, na którą czekał. Od razu wiedział, że to ona, chociaż w liście nie było rysopisu. Ba, nie powiadomiono go nawet jakiej płci będzie tajemniczy wysłannik Kamiennej Armii!
Kobieta szła szybko i z gracją, a obcasy jej butów bezlitośnie rozgniatały grudki lodu. Krótkie, kręcone włosy wymykały się spod kraciastej czapeczki, dodając twarzy filuteryjności. Wyglądała jak córka rządowego oficjała – drogi płaszcz mówił sam za siebie! – ale mimo to Lupow momentalnie zrozumiał, że z całą pewnością ma do czynienia z werbownikiem. Nie zastanawiając się długo zgasił papierosa i ruszył za dziewczyną.
Nie dała po sobie poznać, że dostrzega idącego w ślad za nią mężczyznę. Jej ruchy wręcz emanowały pewnością siebie i dumą, która odstraszała potencjalnych, ulicznych dowcipnisiów. Nawet bezczelni zazwyczaj gazeciarze omijali ją z szacunkiem – żaden z nich nie odważył się na niewybredne komentarze, które zwykle niczym grad spadały na ładne i elegancko ubrane dziewczęta. Lupow czuł, że tajemnicza Kamiennoarmijka fascynuje go coraz bardziej. Żeby jej nie zgubić, dyskretnie przyspieszył kroku.
Wkrótce skręcili w jedną z bocznych ulic, przy której zresztą mieściła się dobrze znana Saszy knajpa z gatunku najczarniejszych mordowni. Przez chwilę agent myślał, że to właśnie tam prowadzi go werbowniczka, ale szybko uznał takie podejrzenia za całkowicie niedorzeczne. Dziewczyna z pewnością zwróciłaby na siebie uwagę klientów lokalu, a tego nie chciałby żaden szanujący się działacz tajnej organizacji.
Szła dalej, a Lupow dzielnie jej towarzyszył. Zatrzymała się dopiero przy ostatniej kamienicy i otaksowała ją badawczym spojrzeniem, jak gdyby upewniając się, że to właściwy budynek opatrzony właściwym numerem. Potem gwałtownie pchnęła rudawe drzwi obłażące z farby i zniknęła wewnątrz domostwa. Lupow odrzucając wszelkie pozory naturalności podbiegł do wejścia i chwilę potem ogarnął go zapach charakterystyczny dla zaniedbanych i zawilgoconych klatek schodowych.
Usłyszał stukot obcasów, a potem chrzęst kluczy. Błyskawicznie wspiął się na drugie piętro i przez uchylone, pozostawione na pastwę losu drzwi, wślizgnął się do mieszkania numer siedem. Miał nadzieję, że tym razem siódemka będzie dla niego szczęśliwą liczbą.
W pierwszej chwili nie dostrzegł Kamiennoarmijki, gdyż jego uwagę zwrócił przepiękny, staroświecki piec kaflowy. Trochę wbrew sobie podszedł do niego i dotknął żłobionej powierzchni. Była zimna jak lód.
- Od dawna nikt tu nie mieszka – dźwięczny głos przerwał ciszę. Lupow odwrócił się gwałtownie, siłą woli opanowując chęć natychmiastowego użycia różdżki. – Dlatego jest tak strasznie zimno. Cud, że rury jeszcze nie popękały.
Dziewczyna siedziała z gracją, założywszy nogę na nogę i patrzyła na Lupowa z lekką kpiną pomieszaną z zaciekawieniem. Wkrótce jednak te typowo kobiece odcienie zniknęły z jej twarzy, ustępując miejsca najwyższej czujności.
- Usiądź – wskazała krzesło po przeciwnej stronie drewnianej ławy przykrytej naddartą ceratą. – Musimy porozmawiać.
Bez słowa spełnił polecenie, ani przez chwilę nie spuszczając z niej wzroku.
- Jakie nazwisko widnieje na drzwiach mieszkania numer trzy? – zapytała pozornie lekkim tonem, od niechcenia bawiąc się postrzępionym końcem ceraty. – Pamiętasz?
- Rostow – odparł bez wahania. – M. A. Rostow. Czyżby to początek jakiegoś testu?
- Może tak – uśmiechnęła się lekko. – A może nie. Wiesz ile schodów prowadzi na drugie piętro?
- Dwadzieścia cztery. No i jeszcze trzy przed wejściem do kamienicy – teraz on się uśmiechnął. – To moja mała słabostka. Od dzieciństwa liczę schody, po których wchodzę.
- Interesujące. Naprawdę wielce mnie zainteresowałeś, Saszo Andriejewiczu – odparła. – Jak widać dziecięce przyzwyczajenia też się czasem na coś przydają. Ciekawa jestem jeszcze, czy zawsze słuchasz swojej intuicji. Mnie rozpoznałeś bezbłędnie, ale przecież nie byłam sama...
- No tak, był przecież jeszcze sprzedawca oranżady. Żaden uliczny kupiec nie patrzy w tak świdrujący sposób. Nawet wtedy, gdy wypatruje klienta z wypchanym portfelem i zerowym talentem do rachunków.
- Punkt dla ciebie – powiedziała bez cienia podziwu. – Ale brakuje jeszcze...
- ... dwóch – przerwał stanowczo. – Macie chyba jakąś obsesję trójkowej obstawy. I kiepskich agentów. Tak mi się jakoś wydaje, że starsze kobiety w kwiecistych chustkach nawet w Związku Radzieckim nie noszą przy sobie broni palnej... a może się mylę?
- Co z trzecim? – tym razem nie umiała ukryć zdziwienia.
- Pijaczek w futrzastej czapie. Za bardzo się zataczał.
Test nie był jeszcze zdany, ale Lupow czuł, że jest bliski celu. Czekało go jeszcze jedno, ostateczne starcie. Niestety nie był wizjonerem i nie umiał przewidzieć jaką treść przyniesie ze sobą kolejne pytanie.
- Powiedz mi w takim razie dlaczego chcesz wstąpić do Kamiennej Armii. Są przecież inne sposoby wykorzystania wrodzonych talentów obserwacyjnych – w głosie dziewczyny zabrzmiała zapowiedź ironii. Prawdopodobnie niejeden kandydat na „bojownika o Sprawę” przepadł na tak pozornie prostym pytaniu.
Nie odpowiedział od razu. Przez chwilę kłócił się w myślach czy rzucić patriotycznym frazesem, czy mówić szczerze. W końcu postawił na szczerość, która jednocześnie nie kłóciła się z tajemnicą obowiązującą tajnego agenta.
- Chcę sprawdzić, czy urodziłem się we właściwych czasach – powiedział spokojnie i zastygł w oczekiwaniu na wyrok, który zapadł jeszcze zanim werbowniczka głośno wyraziła swoją aprobatę. Wyczytał to z jej wyrazu twarzy i zrozumiał błyskawicznie, że trafił w czuły punkt.
- Niezwykła odpowiedź – odezwała się w końcu. – Zastanawiam się, czy ma to coś wspólnego z twoją... przypadłością.
- O wilkołactwie też wiecie? – mruknął bez zdziwienia. Skinęła głową. – Jeśli pytasz, czy chcę walczyć po to, żeby się mścić, to mogę cię zapewnić, że nie mam takich planów. Trudno zresztą zemścić się na Losie, prawda?
- Raczej trudno – sięgnęła po czapkę. Widać podjęła już ostateczną decyzję i uważała dyskusję za zakończoną. – Z naszego punktu widzenia wilkołactwo to tylko twój atut. Mam nadzieję, że nie pożałuję swojego wyboru.
- Nie pożałujesz – odparł śmiejąc się w duszy.
- Wyjdziesz dziesięć minut po mnie, bo nikt nie powinien nas razem zobaczyć. O godzinie dwudziestej otrzymasz informację o następnym spotkaniu. Zostaniesz oficjalnie przyjęty do Kamiennej Armii. Do zobaczenia, Wilku.
- A jak ja mam ciebie nazywać?
Była już przy drzwiach, ale odwróciła się jeszcze. Kraciasta czapka spadła jej na oczy.
- Pani Puszkinowa – odparła i zniknęła na klatce schodowej.


Godzina 20.35

Nie wypił dużo – ot tyle, żeby rozgrzać się od wewnątrz i dodać sobie odwagi. Trzy kieliszki? Może. Ale z całą pewnością nie więcej. Poza tym minęło sporo czasu, prawie dwie godziny! Alkohol już dawno powinien wywietrzeć mu z głowy pozostawiając po sobie smugę przyjemnego ciepełka... Zupełnie nie mógł zrozumieć skąd ta nieostrość widzenia i dziwaczny uśmieszek, który bezwiednie unosił do góry kąciki ust.
- Musieli mi czegoś dosypać – myśli Lupowa plątały się tak, jak i jego nogi, gdy powoli zmierzał ku miejscu przeznaczenia. – To przecież niemożliwe, żeby zwyczajna Ognista tak na mnie podziałała! Psiakrew, że też nie mogę się teleportować!
O teleportacji nie było jednak mowy, takie eksperymenty na terenie Związku Radzieckiego groziły bardzo nieestetycznym rodzajem śmierci. Lupow musiał własnonożnie dostać się do centrum, chociaż niekoniecznie uśmiechała mu się taka wycieczka. Wiedział, że przełożony skląłby go w żywy kamień, gdyby dowiedział się o alkoholowych ekscesach tuż przed piekielnie ważnym spotkaniem z przedstawicielami Kamiennej Armii. Sam zresztą też przeklinał swój jakże fenomenalny pomysł rozgrzewki przy pomocy herbaty „z wkładką”.
A raczej „wkładki” z herbatą.
- Nic mi nie jest, nic mi nie jest... – mruczał do siebie, wzywając na pomoc zdezelowaną autosugestię. – Poza tym, że ze mnie kawał matoła – dodał krytycznie i przystanął w pobliżu zamkniętego na głucho kiosku. Było ciemno, zimno i nieprzyjemnie. Iście pogrzebowa pogoda.
Na chwilę przymknął oczy opierając się ciężko o ścianę kamienicy. Kolorowe plamy migające pod powiekami wbijały w czaszkę dotkliwe szpileczki bólu. Był coraz bardziej pewny, że złe samopoczucie nie ma związku z wypitymi wcześniej trzema kieliszkami wódki.
Atak nastąpił nagle. Z ciemności wyłoniła się jakaś postać i chwilę potem Lupow poczuł na twarzy zimny dotyk ośnieżonego bruku.
- Nie ruszaj się – gdzieś w pobliżu zgrzytnął nieprzyjemny, męski głos. – Chyba, że chcesz zbierać organy wewnętrzne po wszystkich wiochach środkowej Azji.
Przez chwilę Lupow miał wrażenie, że spada gdzieś w dół. Otoczyła go ciemność. A potem uświadomił sobie nagle, że śnieg jest ciepły, a ściany kiosku zdobi aksamitna materia opadająca w kaskadach aż do ziemi.
Grawitacja zastygła w oczekiwaniu.
Wielki wóz rozpadł się na kawałki, rzucając na oślep gwiazdami.

*

- Obudź się – chropowaty głos napastnika wybudził go z przedziwnego, hipnotycznego letargu. – Czekają na nas w Pandemonium.
- Pa.. pandemonium? – z trudem rozpoznawał własny głos. Miał tylko nadzieję, że niechciany akcent nie udziwaczni rosyjskiej wymowy i nie zniweczy wszystkich planów.
- Tak. Uroczystość inicjacyjna rozpocznie się za kwadrans. Wstań, muszę zawiązać ci oczy.
Ostrożność nie była potrzebna, Lupow i tak miał problem żeby cokolwiek wokół siebie zobaczyć. Mrok zlewał wszystko w jednolitą masę. Rozróżnienie jakichkolwiek szczegółów było czystą niemożliwością.
- To konieczne – nieznajomy odpowiedział jego myślom, jakby bez trudu otwierając zamknięte szufladki umysłu. Lupow szybko wymruczał bezróżdżkowe zaklęcie bariery antytelepatycznej. Nie mógł sobie pozwolić na nieostrożność.
- Bez obawy, mam wprawę w asekuracji ślepców – tym razem w głosie przewodnika zabrzmiała leciutka ironia. – Wszyscy kandydaci na Działaczy przechodzą przez moje ręce.
- Niewdzięczna robota – mruknął Sasza. Powoli zaczynał wracać do siebie. – Każdemu dosypujecie środki halucynogenne do wódki?
- Nie, to wyjątkowa procedura. Widać masz fory u szefostwa.
Szli wolno, bo Lupow miał jeszcze problemy z koordynacją ruchów. Kolejne pomieszczenia wypełniał szum i dźwięki organowej muzyki.
- Gdzie my u czorta jesteśmy? – Lupow w końcu nie wytrzymał. – Niby podziemia, a jednak ciepło. Niby w środku, a jednak na zewnątrz. To jakieś cholerne...
- ... czary? – zarechotał przewodnik. – Wszyscy się dziwią, a mi nie wolno udzielać żadnych wyjaśnień.
- Świetnie – odparł Sasza, któremu przypomniała się piekielna część „Boskiej komedii”. – Mam nadzieję, że niedługo dotrzemy do tego Pandemonium, bo w przeciwnym razie ciekawość wyssie ze mnie wszystkie siły życiowe.
Okazało się, że nie musiał długo czekać. Kurczowo trzymając się Kamiennoarmijca przeszedł jeszcze kilkanaście metrów, po czym zasłona samoistnie spadła mu z oczu. Gdy się odwrócił, poszukując wzrokiem swojego niedoszłego przewodnika – zobaczył tylko pustą przestrzeń ogromnego pomieszczenia. Gdzieś w górze rozbłysły setki świateł zalewając wszystko srebrzystą mgłą.
- Merlinie... – mruknął do siebie porażony tym świetlno-muzycznym widowiskiem. Najwidoczniej Kamienna Armia chciała na wstępie oszołomić swój szpiegowski „narybek” i – co Lupow musiał przyznać – w pełni udało jej się zrealizować to zadanie.
Ściany komnaty obwieszone były aksamitem. Na środku stał kamienny, z grubsza ociosany stół, sprawiający dość groźne wrażenie. Na jego blacie połyskiwał nóż..
- Stół ofiarny – szepnął Lupow. Niczym ćma krążył po pomieszczeniu usiłując odkryć wszystkiego jego tajemnice. Podświadomie zdawał sobie jednak sprawę, że nigdy nie dowie się wszystkiego. Niedopowiedzenia są konieczną materią każdego obrzędu – a właśnie z obrzędowością musiała wiązać się uroczystość przyjęcia kandydata do Kamiennej Armii.
- Podejdź do stołu – głos, który przerwał organowy koncert miał w sobie coś z Absolutu. Lupow zadrżał, nogi same poprowadziły go do „ołtarza”. Wrażenie nierealności jeszcze się pogłębiło.
- Czy przysięgasz wiernie służyć Idei?
- Przysięgam – odruchowo spojrzał w górę, szukając w sklepieniu komnaty źródła dźwięku. Nie wypatrzył jednak niczego poza sufitem.
- Czy przysięgasz spełniać rozkazy przełożonych?
- Przysięgam!
- Czy przysięgasz, że będziesz walczyć z wrogiem aż do ostatniej kropli krwi?
- Przysięgam...
- Uklęknij!
Posłusznie rzucił się na kolana. Nóż, który dotychczas spoczywał na stole uniósł się w powietrze i poszybował w kierunku Lupowa. Ostrze błyskawicznie zanurzyło się w przedramieniu...
- Od dzisiaj będziesz nosić w sobie Śmierć – Lupow jęknął, gdy coś zimnego uderzyło go w otwartą ranę i zniknęło pośród czerwonej mazi. – Należysz do nas, a my należymy do ciebie. Wstań i nieś Światło dalej!
- Niechaj się stanie!



cdn


Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Śro 22:26, 23 Lip 2008, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Aurora
szefowa młodsza



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 6548
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 20:06, 20 Lis 2005    Temat postu:

Ech... i co tu dużo pisać?
Genialne. Jak zwykle.
A, tak na boczku, czy ja nie złapałam, czy oni "wszczepili" Lupowowi "Śmierć"??? A cóż tą śmiercią jest? Bo mi pierwszy do głowy przyszedł wirus HIV. Ale mam skojarzenia, coraz mroczniejsze sie Pierożki robią...
*a w książce od historii mam Trockiego, je, je, je!*
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Fanfiki / Lodówka trolla Świreusa Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Następny
Strona 1 z 8

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin