Forum Lunatyczne forum Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Ruskie pierogi [NZ, sensacja, political fiction]
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Fanfiki / Lodówka trolla Świreusa
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kira
kryształkowa dama



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z <lol>andii ;)

PostWysłany: Pon 17:30, 05 Lis 2007    Temat postu:

Cytat:
- Wejdziesz? – zapytała, gdy wreszcie znalazła klucze i otworzyła drzwi na oścież.
Skinął głową.


?

???

Zakończenie, przyznaję, co najmniej dwuznaczne Very Happy

Odcinek piękny, a jakże! Coś mi się widzi, że przygoda Aurory z Międzynarodówką nie okaże się drogą usłaną różami. Przedstawiłaś nam tutaj tylko krótki epizodzik, ale on niesamowicie rozbudził moją wyobraźnię. I zainteresował, ale to jest chyba oczywiste, prawda? ^^
Co do fragmentu o Ceres, Grossie i Więzieniu Międzyrzeczywistym, to mnie osobiście brakuje słów na jego opis. Hekatko, przyznaj się, ten odcinek to jest taki przedsmak prawdziwej, TOTALNEJ bomby, prawda? To się normalnie czuje, to się widzi! Bunt. BUNT. Zabije mnie ten następny odcinek!

*wzdycha rozmarzona*

Błędy zauważyłam trzy:

Cytat:
Musiały spać, gdy padli na ziemię, wtedy, podczas wybuchu.
- spaść

Cytat:
Chociaż i z tą tezę można by dyskutować [...]
- tą tezą

Cytat:
Przejdźmy lepie do sedna.
- lepiej Wink

Duuuzio Wena życzę, bo niecierpliwość już mnie zżerać zaczyna!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Aurora
szefowa młodsza



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 6548
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 17:38, 05 Lis 2007    Temat postu:

<zgon>
Uwielbiam być noszona na rękach przez Steve'ów. Szkoda tylko, że nieprzytomna i po nienajmilejszym incydencie Razz Współczuję Meg, która zapewne się o wszystkim dowie (a może nie? moze nie? xD).

I popieram, powrót do Więzienia, boshu, cały opis <pada> Już się nie mogę doczekać.

A co do zakończenia - czyli że mogę do Ceres mówić 'ciociu'? XD <3

<przeprasza za nieskładność>
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Pon 21:01, 05 Lis 2007    Temat postu:

Ha, a ja myślałam, że końcówka jest jak najbardziej jednoznaczna Wink

Dziękuję, Kirek, za wykrycie literówek - już poprawiłam.
Jeżeli jest jeszcze coś, czego nie zauważyłam, a co trzeba by wyszlifować, to bardzo proszę o pomoc.

Bunt i owszem tak. Ale na razie Syberia. Bardzo mi przykro, najpierw mrozik, potem pożarek. Innej kolejności się nie przewiduje Wink

(idzie knuć)
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
niepoprawna hobbitofilka



Dołączył: 09 Wrz 2005
Posty: 2126
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Świętokrzyska Łysa Góra ;)

PostWysłany: Wto 12:06, 06 Lis 2007    Temat postu:

Mamusia Meg właśnie stoi z pasem, kochana Very Happy Nieładnie, moje ty międzynarodówkowe, buntownicze dziecko, oj nieładnie ;P

Że tak powiem, wciagam się. Bardzo. Ukłony dla Ceres. BTW - fajka wodna to fajna rzecz (a wiśniowa w szczególności) Smile

<cichutko> Hekatko, a może coś o mamusi Meg by było? Wink
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Pią 13:02, 23 Lis 2007    Temat postu:

Syberia, okolice Jakucka, 1930 rok


Wystarczył jeden nieostrożny ruch i iskierki bólu natychmiast przyćmiły wzrok. Kostia Ustinowicz (1) jęknął, usiłując podnieść się ze śniegu, a chwilę później zaklął szpetnie, bo uświadomił sobie, że noga jest ewidentnie złamana. W takim stanie nie mógł, rzecz jasna, kontynuować wędrówki, a nie kontynuowanie jej groziło rychłą śmiercią. Wprawdzie najgorsze miesiące zimy już minęły, ale syberyjska wiosna wcale nie oznacza kwitnących bzów i dodatniej temperatury. Kostia dobrze wiedział, że jeżeli nikt go nie znajdzie w przeciągu kilku najbliższych godzin, to będzie niedobrze.
Właściwie, to nawet bardzo źle.
Z początku rozgrzewała go wściekłość, no i gruba warstwa ubrań, w które przewidująco się zaopatrzył. Wściekły był przede wszystkim na siebie – chodził tą drogą wiele razy, znał ją jak własną kieszeń, a jednak nie udało mu się uniknąć wypadku. Głupiego. Po prostu zamyślił się - ostatnio wiele myślał na temat poglądów Marksa, czytał dużo książek, o które wcale nie było łatwo w jego sytuacji – i nie zauważył bryły lodu. Zachował się jak byle smarkacz, a przecież był już dorosły, miał całe dziewiętnaście lat i świetlaną przyszłość przed sobą.
Przynajmniej we własnym mniemaniu. Bo jego ojciec najchętniej widziałby go z siekierą w ręku. Twój dziad ścinał drzewa, ja ścinałem drzewa, to czemu dla ciebie, smarku, miałoby to być coś uwłaczającego? Powinieneś być dumny, bo w twojej rodzinie wszyscy, to uczciwi i pracowici ludzie! – mówił.
Przy każdej sprzyjającej okoliczności wytykano mu tę uczciwość. Dumny, uczciwy, pracowity i biedny jak mysz kościelna... ideał jak z książeczki do nabożeństwa! A on chciał po prostu wyjechać z tej zapomnianej przez Boga osady, składającej się z budynków, po których wiatr hulał jak mu się podobało, i poznać inne życie. Życie, które nie śmierdziałoby rybim tłuszczem i skórami, zdzieranymi z grzbietów samodzielnie ubitych zwierząt.
Krótko mówiąc – chciał do Moskwy. Najlepiej już, zaraz, natychmiast i najlepiej od razu na sam szczyt. Marks, Marksem, a równo i tak nie znaczy sprawiedliwie, więc trzeba to po prostu przyjąć do wiadomości. Nie umiał być idealistą, trudne to było zadanie tam, gdzie przyszło mu się urodzić. Ale podejrzewał, że mógłby się idealizmu nauczyć, a przynajmniej sprawiać odpowiednio idealistyczne wrażenie, gdyby tylko dano mu szansę.
Problem w tym, że szansę zwykle daje się żywym, a nie zwłokom, zamarzającym gdzieś na białych polach Syberii. Gdy wściekłość minęła, Kostia poczuł żal. Oczywiście nie wierzył w żadne Siły Wyższe... przynajmniej oficjalnie. W tamtej chwili miał jednak ochotę wyciągnąć ku niebu pięść i do utraty tchu wywrzaskiwać tak okropne rzeczy, żeby Ktoś z Góry wreszcie się nim zainteresował. Nawet piorun byłby mile widziany, bo przynajmniej zrobiłoby się cieplej.
Lodowaty chłód wkradał się między swetry, wpełzał nawet do ust, unieruchamiając język. Mimo to Kostia nie rezygnował z wrzasku, chociaż zaplanowane przekleństwa szybko przekształciły się w tradycyjne „ratunkuuu”. Z początku głośne i nad wyraz rozpaczliwe, potem coraz słabsze i słabsze, aż w końcu przypominające pisk niemowlęcia.
Kostia Ustinowicz zaczął się bać.
Strach był silniejszy nawet od bólu.
- Ja tu nie mogę zginąć! – prawdopodobnie zacząłby płakać, nie pamiętając wcale o swojej męskiej dumie, gdyby nie to, że łzy szybko zamieniłyby się w kłujący szron. Wiedział o tym. Dlatego z całej siły starał się powstrzymać.
Musiał stracić przytomność, bo gdy ponownie otworzył oczy, niebo wyglądało inaczej, bardziej mrocznie, głęboko i wszechogarniająco. Poza tym cały zdrętwiał i nie był w stanie poruszyć nawet palcami – zaciśnięcie ich w pięć wydawało się teraz zadaniem ponad siły.
- A gdyby się... poddać? – to był ułamek sekundy, a jednak pomyślał o tym. Był jednak młody i silny, poza tym tak wiele chciał przecież w życiu osiągnąć...! Dlatego musiał wrócić na arenę i walczyć dalej.
To, co w ciągu tych samotnych godzin widział, to, o czym wtedy myślał, przypominało senne omamy, złożone ze wspomnień i wyobrażeń. Rzeczywistość książkowa mieszała się z prawdą, cudze słowa z własnymi. Żeby nie zasnąć, próbował przypomnieć sobie odmianę łacińskich rzeczowników, potem urywki podręcznika od geografii, w końcu zaś tezy znienawidzonego, a jednocześnie ukochanego, Marksa. Co pewien czas popadał w odrętwienie, półsen, ale budził się niemal natychmiast, całą uwagę skupiając na bólu nogi. Ten ból prawdopodobnie uratował mu życie.
Kiedy usłyszał czyjś głos, słowa wymawiane w jakuckim narzeczu, był przekonany, że to jego własny umysł płata mu figle. Dopiero nagłe szarpnięcie w okolicach złamania przekonało go, że faktycznie został przez kogoś odnaleziony.
Obudził się dopiero w jurcie.

*

Pachniało ziołami. Nie rybim tłuszczem, nie dymem, nie suszonym mięsem, ale ziołami; ten zapach był jak z opowieści, w której wiedźma mieszka w chatce na kurzej stopce, a dobry książę zawsze pokonuje smoka. Kostia wdychał go z rozkoszą, chociaż w dalszym ciągu nie był pewien, czy to przypadkiem nie sen, bardzo namacalny, wręcz realistyczny, ale jednak sen.
Jeżeli faktycznie były to tylko senne urojenia, marzył, żeby trwały bez końca. Noga już go nie bolała, czuł tylko jakieś dziwne mrowienie, które zresztą wcale mu nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Uczucie było przyjemne. Fale ciepła, mające swoje źródło tam, gdzie pękła kość, rozchodziły się stopniowo po całym ciele, rozgrzewając je i regenerując. Kostia czuł, że wraca do życia, a jednocześnie w dalszym ciągu tkwi gdzieś na granicy bezświadomości, wtulając się w nią, jak w ciepły koc. Był bezpieczny, to wiedział na pewno. I najchętniej nigdy, ale to przenigdy, nie otworzyłby oczu.
- Już pora – nieznajomy mówił po rosyjsku, ale jego słowa krzywił obcy akcent. – Musisz wrócić. Teraz. Policzę to trzech.
Raz.
Nie chcę. Nie chcę! Buntował się, kurczowo zaciskając powieki. Coś mu mówiło, że gdy tylko zdecyduje się wrócić, powróci też ból, być może nawet silniejszy niż na początku.
Dwa.
Nie chcesz osiągnąć sukcesu? Nie chcesz wyjechać do Moskwy? Obcy głos wpełzał w głąb czaszki; nie było w nim złośliwości, tylko surowa, syberyjska niemal, logika. Jeżeli teraz się poddasz, to już nigdy nie będziesz mógł spojrzeć sobie w oczy. Już nigdy... rozumiesz?
Trzy!
- Pić – wyszeptał. Nie minęła sekunda, a poczuł w ustach przyjemny chłód wody, która go otrzeźwiła. Jęknął. Tak jak podejrzewał – ból wrócił.
- To minie – wyjaśnił ten sam spokojny głos. – Maść zaraz zacznie działać. Masz szczęście, że tamtędy przechodziłem, zwykle wybieram inną drogę.
Kostia chciał coś powiedzieć, ale nie zdołał. Zobaczył nad sobą twarz nieznajomego, twarz mężczyzny o sinym zaroście, wydatnym nosie i podbródku, który świadczył zapewne o niełatwym charakterze. Fizjonomia ta, paradoksalnie, zamiast go zdenerwować, przyniosła ukojenie.
Zasnął. Tym razem zdrowym snem rekonwalescenta.

*

- Georgij Andriejewicz Imanow – nieznajomy wyciągną rękę, jakby byli nie w jurcie z paleniskiem pośrodku, ale w salonie pełnym biedermeierowskich mebli. Kostia uścisnął tę dłoń i uśmiechnął się słabo. Czuł się lepiej, ale w dalszym ciągu był słaby, tak słaby, że samodzielnie nie mógł zrobić nawet jednego kroku.
- Konstantin Ustinowicz Czernienko – powiedział. – Cieszę się, że... że mogłem pana poznać.
Twarz Imanowa nie zmieniła wyrazu, chociaż kąciki ust odrobinę uniosły się w górę. Mężczyzna zdusił jednak uśmiech w zarodku, jakby uważał, że mu on nie przystoi.
- Ja również – odparł po chwili. Potem zniknął na chwilę w głębi na miotu, wrócił szybko, niosąc kubeł pełen jakiejś tajemniczej mazi.
Kostia poznał ten zapach. Zioła. To one przywracały mu sprawność fizyczną, powoli, ale skutecznie. One, ale przede wszystkim umiejętności samotnego mieszkańca jurty, który wiedział jak je użyć. Kostia z podziwem patrzył na płynne ruchy, na pewność, z którą Imanow dodawał kolejne składniki, uzyskując jednolitą konsystencję mikstury. Nie mógł oderwać wzroku od dłoni, silnych, poznaczonych bruzdami, chropowatych od mrozu. To były dłonie, którym chciało się zaufać.
- Będzie chłodzić – wyjaśnił Imanow, smarując maścią nogę swojego pacjenta, od uda, aż po palce. – Ale tylko przez chwilę – dodał.
Kostia skinął głową na znak, że rozumie. Znał działanie maści, chociaż podczas poprzednich zabiegów był półprzytomny. Wydawało mu się wtedy, że nieznajomy obkłada go kawałkami lodu, nucąc przy tym jakąś melodię; nie próbował wsłuchiwać się w słowa, wiedział, że będą dla niego jedynie nic nieznaczącym bełkotem. Ale to dzięki nim, nie mógł wyzbyć się tego przekonania, maść zadziałała tak, jak powinna.
- A... – zawahał się. – A zaklęcia?
Nie wiedział dlaczego użył tego wyrazu, zrobił to zupełnie instynktownie, nie zastanawiając się nad tym, co mówi. Gdy tylko słowa wybrzmiały, zawstydził się. Miał wielką ochotę parsknąć śmiechem, albo wybuchnąć płaczem – w końcu tak czy siak zrobił z siebie skończonego półgłówka, który z poważną miną wyciąga z rękawa bajeczki dla dzieci. Zaklęcia, też coś! Dobrze, że nie wspomniał o trollach, albo o Lodowym Potworze!
- Przepraszam, plotę głupstwa – usprawiedliwił się szybko.
Twarz Imanowa zastygła, nie było na niej śladu ironicznego uśmieszku, czy grymasu pogardy. Mężczyzna w dalszym ciągu rozsmarowywał maść, spokojnie, bez pośpiechu. Odpowiedział dopiero po dłuższej chwili, gdy skończył swoją pracę i odstawił na stół, czy może raczej na drewnianą ławę zbitą z surowego drewna, naczynie z maścią.
- Nie potrzeba już więcej zaklęć – stwierdził tak, jakby mówił o lekarstwie. – Jesteś silny, Konstantinie Ustinowiczu i doskonale obejdziesz się bez magii. Tak jak już mówiłem – miałeś dużo szczęścia. Widocznie nie dokonałeś jeszcze na ziemi tego, co jest ci przeznaczone.
Kostia nie wiedział co odpowiedzieć, słowa Imanowa zupełnie go otumaniły. Ale zanim zdążył pomyśleć, że trafił do domu szaleńca, coś popchnęło go do kontynuowania rozpoczętego wątku.
- Niech mi pan... – przerwał na chwilę. – Czy możesz mi opowiedzieć więcej o magii, Georgiju Andriejewiczu? W końcu to ona, jeżeli dobrze zrozumiałem, uratowała mi życie.
- Jeżeli ktoś ma umrzeć, jeżeli taki jest jego los, to żadna magia mu nie pomoże – odparł Imanow powoli, z zastanowieniem. – Każdy ma swoje miejsce i swój czas. A skoro trafiłeś do mojej jurty, to najwidoczniej tak miało być.
Zamilkł na chwilę, ogień w palenisku zamigotał niesamowitym blaskiem.
- Dobrze – powiedział w końcu. – Opowiem ci o magii. Wierzę, że uszanujesz tę wiedzę i nigdy nie użyjesz jej w złym celu.


Noc z 2-go na 3-go maja 1983, kwatera główna Kamiennej Armii


Ktoś zapukał do drzwi i pułkownik Jurij Imanow szybko odłożył zdjęcie, któremu przez dłuższy czas się przypatrywał. Potem uznał, że odłożenie to za mało – błyskawicznie otworzył jedną z wielu szuflad okazałego biurka i upchnął fotografię na samo dno, pod stertę papierów.
Wyprostował się na krześle, zmarszczył brwi.
- Wejść – powiedział sucho, a drzwi niemal natychmiast się uchyliły i stanął w nich jeden z kamiennoarmijców, młody Kanicki. To był człowiek, który dla kariery poświęciłby wszystko, sprzedałby własnego ojca i matkę, byleby tylko pokonać kolejny szczebel na drodze do kariery. Imanow wiązał z nim wielkie nadzieje. Szczególnie, że znał dobrze ten gatunek żołnierza i wiedział, jak ma postępować, żeby Kanicki chodził jak w zegarku, nie myśląc przy tym o zdradzie.
- Proszę usiąść – pułkownik wskazał krzesło, naprzeciwko swojego biurka. Kamiennoarmijec, dotychczas wyprostowany jak struna, zrobił dwa marszowe kroki, zasalutował, a potem sztywno opadł na krzesło. Na jego śniadej, sprytnej twarzy, malowała się ciekawość.
- Gratuluję, towarzyszu – Imanow uśmiechnął się drwiąco. – Od dzisiaj jest pan odpowiedzialny za wywiad Kamiennej Armii, mam nadzieję, że nie zawiedzie pan mojego zaufania.
Kanicki zbladł, nagła nominacja go zaskoczyła. Dopiero potem poczuł przyjemne ciepło, które stopniowo rozchodziło się po całym ciele – tryumf, poczucie całkowitego tryumfu. Miał dwadzieścia dwa lata i właśnie osiągnął szczyt.
Nie zapytał o Michaiła Karpowa, dotychczasowego szefa wywiadu. Podejrzewał, słusznie jak się okazało, że prędzej czy później dowie się wszystkiego i to ze szczegółami. Poza tym, nie był głupi, zrozumiał od razu, że jego własna nominacja oznacza koniec kariery Karpowa.
Koniec szybki i ostateczny.
- Nie zawiodę, panie pułkowniku – powiedział stanowczo, patrząc nie na swojego dowódcę, ale na przeciwległą ścianę. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby...
- Wiem, towarzyszu Kanicki – przerwał mu Imanow. – I doceniam. Dlatego weź tę teczkę i zapoznaj się z jej zawartością. Twoim przeciwnikiem jest... – tu głos mu się nieco zmienił, ale nowomianowany szef wywiadu tego nie spostrzegł. – nieprzeciętny człowiek. Będzie się bronić jak dzikie zwierzę w czasie obławy. Nie możesz pozwolić mu uciec.
Pułkownik, żeby ukryć konsternację, zapalił papierosa. Przypomniał sobie scenę sprzed wielu lat, kiedy w tym samym gabinecie wydał podobny rozkaz; wczorajszy ogar, miał się dzisiaj zamienić w ofiarę.
Kanicki rzucił okiem na okładkę teczki i bez zdziwienia odcyfrował napis: Mjr Michaił Karpow. Wiedział już, jakie będzie jego pierwsze zadanie.
- To wszystko, towarzyszu pułkowniku? – zapytał. Imanow skinął głową, więc kamiennoarmijec zerwał się ze swojego miejsca, zasalutował ponownie, po czym ruszył w kierunku drzwi.
- Byłbym zapomniał – głos Imanowa zatrzymał go w pół kroku. – Proszę się natychmiast skontaktować z Konstantinem Czernienką i powiedzieć mu... – tym razem pułkownik skrzywił się nieładnie. – Powiedzieć mu, że syn Gregorija Imanowa zaprasza go na kieliszek koniaku.
- A gdyby nie chciał się zgodzić? – zapytał Kanicki.
- Nie muszę chyba uczyć was waszego fachu, towarzyszu.
Trzasnęły drzwi. Imanow siedział chwilę w bezruchu, a potem otworzył szufladę i wyjął z niej zdjęcie, które wcześniej tak bardzo zaprzątało jego uwagę.
Tym razem surowe spojrzenie syberyjskiego szamana nie zrobiło na nim żadnego wrażenia.


Więzienie Międzyrzeczywiste


Kola twierdził, że do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet do więziennej celi, ale Hekate nie wierzyła. Przede wszystkim dlatego, że nie mogła spać; zasypiała z trudem, a potem wielokrotnie się budziła, z przerażeniem, które tłukło się gwałtownie w okolicach przełyku. Miała wtedy zimne, spocone dłonie i chciało jej się krzyczeć, tak głośno, żeby strach utonął w dźwiękach i zostawił po sobie odrobinę ulgi. Niestety, nie wróciło już otępienie, które towarzyszyło jej w pierwszych godzinach po aresztowaniu, nie umiała już z takim spokojem myśleć o samobójstwie. Chciała żyć. Każdą komórką ciała, każdym włóknem, strach tylko pogłębiał to pragnienie, niemal zwierzęce, żeby za wszelką cenę zachować życie. W jakichkolwiek warunkach, nawet najgorszych, ale jednak oddychać i czuć własne ciało – to była niemal obsesja!
Tym razem z niespokojnej drzemki wybudziły ją jakieś słowa. Z początku pomyślała, że to po prostu Kola z Leonem prowadzą nocne dysputy, kłócąc się przy tym niemiłosiernie, ale tę linię melodyczną dobrze znała, natomiast głos, który ją zaniepokoił, był obcy. Chciała go zignorować, nie udało się jednak, zupełnie wbrew sobie zaczęła wsłuchiwać się w sens, Słowa splatały się w zdania, zdania w większe fragmenty monologu...
Poczuła znajome ukłucie przerażania. Usiadła więc, ogarniając spojrzeniem celę, wzrok szybko przyzwyczaił się do ciemności. Na sąsiedniej pryczy spał Leon Maksymowicz, przykryty kocem aż po podbródek – oddychał chrapliwie, ale równomiernie, Hekate zazdrościła mu tego snu, który wyzwalał i pozwalał zapomnieć. Ona sama nie miała tyle szczęścia.
- ... i zapłoną, zapłoną mury tysiącletnie, a na dziedzińcu spleceni w uścisku Kochankowie na koniach, z których jeden Mrok, a drugi Ciemność...
Hekate oniemiała, zaciskając palce na brzegu pryczy. Bała się odezwać, bała się, że jeden, nieostrożny ruch, mógłby unicestwić dziwną scenę, której była świadkiem. I jednocześnie bała się samej sceny, bo nie umiała jej pojąć.
- ... i zrosną się w drzewo, jego korzenie tam, gdzie biel otchłani, a korona zahacza słońce, czerwone od krwi, pęcznieje, rośnie, pochłania...!
Szept zamienił się w syk, a potem przeszedł w nieludzki prawie skowyt. Czwarty mieszkaniec celi, chłopak, z którym nikt nie potrafił nawiązać kontaktu, tkwił w powietrzu, dwa metry nad pryczą. Jego wychudzone ciało przeszywały dreszcze.
- ... i ten, którego dłoń z kamienia, a stopy z żelaza, zasiądzie na tronie, widzę go, jak sprawuje sąd, a nie jest to sąd sprawiedliwy... Płoną, płoną ognie, ogarnia żar wszelkie stworzenie, jęczą ściany, huczą, wrota pękają z trzaskiem, biją w bębny, ten dźwięk nieskończony, kołuje, kołuje, kołuje...
I pęka!!!
Drzazgi sypią się po plecach Kochanków. Czy odrośnie kwiat, wyrwany z ziemi szponami sokoła? Czy ludy , sypkie jak śnieg, zapłodni Prawda...?
PŁOMIENIE! Tylko płomienie, ucieka Wilk nocą, w zębach gwiazdy Wielkiej Niedźwiedzicy, już depczą mu po piętach dzieci miecza i pieśni.
PŁONIE! Słyszę trzask belek i jęk rannych, nie mogę, nie mogę pomóc Urodzajnej, która tonie w ogniu, a jej warkocz trzyma Kruk, na imię mu Niespokojny. Czy uniesie na barkach sklepienie niebieskie, czy...

Chłopiec zakrztusił się i z cichym trzaskiem opadł na łóżko. Jego ciało fosforyzowało w ciemnościach, we włosach tańczyły iskry.
Hekate skamieniała na dłuższą chwilę, z trudem łapiąc powietrze. Gdy udało jej się trochę uspokoić, zorientowała się, że ktoś ją obserwuje.
To nie był sen, mówiło poważne spojrzenie Koli, widziałem to samo, co ty. I też nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć...
Nie chciała rozmawiać. Odwróciła się do ściany i z całej siły zacisnęła powieki.


3 maja, Moskwa


Szli we trzech, dobrze słyszał ostrożne kroki i cichy szelest płaszczy. Podejrzewał, że to nastąpi, prędzej czy później, ale mylił się, gdy sądził, że będzie na to przygotowany.
Nie był.
Deszcz zamazywał kontury kamienic, tylko kałuże lśniły wyraźnie w świetle latarni; przeskoczył jedną z nich i zanurkował w wąską ulicę, zdając sobie sprawę, że ten manewr powinien sprowokować atak. Wiedział, że będą musieli zareagować, dobrze znał zasady działania bojówek Kamiennej Armii, w końcu sam wyszkolił wielu młodych żołnierzy. Być może nawet tych, którzy teraz szli za nim po to, żeby go zabić. Szybko, sprawnie, bez świadków, bez efektownych czarów.
Śmierć.
Chciał im na to pozwolić, był przecież tak bardzo zmęczony...! Ale coś, jakiś wewnętrzny głos, może instynkt, uniemożliwiło mu złożenie broni – postanowił drogo sprzedać swoje życie, skoro naprawdę miał się z nim rozstać. A po cichu liczył nawet, że uda mu się przetrwać, chociaż wszystkie przesłanki wskazywały jednoznacznie, że stoi na straconej pozycji.
- Majorze Karpow! – tak jak podejrzewał, zdecydowali się na grę w otwarte karty. Pewnie sądzili, że się podda, odda różdżkę i grzecznie pozwoli się zarżnąć jak wieprza – do egzekucji nie używano Avady, tylko noża, albo co najwyżej broni palnej. Niemagiczne zabójstwa nie budziły kontrowersji, zawsze można je było jakoś wytłumaczyć. Natomiast trup bez żadnych widocznych śladów przemocy, wywoływał zamieszanie, którego Kamienna Armia sobie nie życzyła.
Nie zatrzymał się, szedł dalej, wolno, spacerowym krokiem. Już wcześniej wyjął z kieszeni różdżkę. Wibrowała.
- Majorze Karpow, z rozkazu dowódcy Kamiennej Armii, pułkownika Imanowa, zostaje pan...
Przyjaciel. Uważałem go za przyjaciela, pomyślał, ale szybko odsunął od siebie wszelkie emocje, które przeszkadzały mu w koncentracji. Był człowiekiem, przede wszystkim jednak żołnierzem, doskonale wyszkolonym i doświadczonym, nie mógł sobie pozwolić na głupi błąd.
- ... skazany na śmierć.
Odwrócił się gwałtownie i wymruczał zaklęcie, celując w jednego z napastników. Chybił. Wtedy się zakotłowało, cała ulica zapłonęła od magii, w powietrzu zapachniało ozonem.
Nagle gibki cień wyłonił się z zaułka i Karpow usłyszał znajomy głos.
- Avada Kedavra!
Błysnęło światło, a potem zapadła cisza.



cdn



(1)Mój Kostia Ustinowicz Czernienko ma niewiele wspólnego z postacią historyczną, właściwie łączą ich, poza imieniem i nazwiskiem, tylko dwa fakty: a)obaj wychowali się na Syberii, b) obaj w 1984 roku zostali sekretarzami generalnymi KPZR. Oczywiście mogłam zamiast Czernienki wprowadzić kogoś zupełnie innego, ale pomyślałam, że Czytelnikom należy się podpowiedź oparta na fakcie historycznym. Jak i czy w ogóle tę podpowiedź wykorzystają – to się dopiero okaże.


Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Śro 22:35, 23 Lip 2008, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kira
kryształkowa dama



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z <lol>andii ;)

PostWysłany: Pią 16:30, 23 Lis 2007    Temat postu:

Nie, nie, NIE!!! To nie Miszę zabili, prawda, to nie Miszę, to był Lupow i to Lupow zabił, ale zabił tych niedoszłych egzekutorów a nie Miszę, prawda? PRAWDA?!

Jak nieprawda to ja umrę Crying or Very sad

Bosze, jakiż piękny odcinek! Jakiż cudowny! Fajnie, że wplotłaś tę scenę z Czernienką i ojcem Jurija Imanowa. Jakucja? Brawo! Śtlaśnie jestem ciekawa co się wydarzy, jeśli Czernienko spotka się z Jurą. Podejrzewam, że nastąpi między nimi poważna rozmowa, która mnie ómrze.

Fragment w Więzieniu Międzyrzeczywistym, jak każdy fragment który się tam rozgrywa, był bezbłędny. Dobrze było znowu poczytać o Hekate, nawet jeśli była to tylko krótka scenka, a ta przepowiednia... ta PRZEPOWIEDNIA była... Merlin's balls, chyba powinnam te komentarze pisać ze słownikiem języka polskiego w ręku, bo sama już nie wiem jak to określić... była boleśnie mocna! Tak się ciutkę domyślam o co w niej chodziło, co, gdzie i kiedy i kto i z kim, ale nic nie mówię, nic nie zdradzam, nic nie zapeszam bo pewnie i tak to wszystko mi się w głowie od nadmiaru emocji pokićkało i jest nie tak Razz

Keh, keh, czy wszyscy widzą że ja już totalnie przez to opo oszalałam? o__O

Ale Misza... Hekatku, plz, PLZZZZ, on nie mógł... nie mógł... nie, on NIE ZG****
Nie i już.
Howgh! Uch...

Tu się wkradła literówka:

Cytat:
Nie umiał być idealistą, trudne to było zadania tam, gdzie przyszło mu się urodzić.


- zadanie.

Czekam. Normalnie CZEKAM na kolejny odcinek.


Ostatnio zmieniony przez Kira dnia Wto 18:08, 27 Lis 2007, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ceres
kostucha absyntowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 4465
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z dzikich i nieokiełznanych rubieży Unii Europejskiej

PostWysłany: Nie 15:08, 25 Lis 2007    Temat postu:

Moje całkowite odcięcie od świata... czy też internetu, jak kto woli... owocuje bardzo bolesnymi zaległościami. Ale przynajmniej miałam przyjemną niespodziankę w postaci dwóch nieprzeczytanych odcinków, z których pierwszy... powiedzmy, że mnie zszokował. Pozytywnie, rzecz jasna.

Co się tyczy drugiego, to uwielbiam wiatr historii mierzwiący włosy czytelnika podczas pochłaniania tego opowiadania. Co się tyczy strzelania, to ja raczej nie mam wątpliwości, że strzelał Lupow. Ach, nie ma to jak wiara w cliff hangery... Very Happy

Cudeńko. Cacuszko. Brak mi słów... na C.

EDIT: zapomniałam zaznaczyć, że jestem niepoprawnym megalomanem i uwielbiam czytać o sobie. Nic na to nie poradzę, jednakowoż, Hekate, wielkie dzięki. Wink
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Zaheel
wilkołak alfa, spijacz Leśnej Mgiełki



Dołączył: 14 Sty 2006
Posty: 2478
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Nibyladii

PostWysłany: Pią 19:10, 30 Lis 2007    Temat postu:

Już dawno nie czytałam Pierogów i nice wybiłam sie z rytmu, ale już zdążyłam się nieco wciągnąc przez te dwa odcinki Wink Opis Syberyjskiego Szamana przypomina mi nieco niedawno przeczytaną "Rudą Sforę", ale tylko trochę . Może ze względu na tą magię. W każdym bądź razie Z orawdziwą przyjemnością wróciłam do przygód Lupowa i całej naszej Lunatycznej braci Wink ( może raczej siostrzni, głównie?). Rozwiązanie dwuznaczne, co mnie bardzo nurtuje co tam się stało, szczególnie, że odpowiedzi wcale nie są takie proste. Czekamy na kolejny talerz pierogów.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Aurora
szefowa młodsza



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 6548
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 19:04, 01 Gru 2007    Temat postu:

Boru, nareszcie mogłam przeczytać. Na spokojnie i bez cholernego doła.
I co powiem?! Sama nie wiem. To znaczy wiem, ale nie wiem, jak to napisać.
Scena w Więzieniu genialna. Cudowna. Tak plastyczna, i ta przepowiednia! Podobnie jak Kira coś tam troszku podejrzewam, ale tylko troszeczkę i też na wyczucie niż cokolwiek innego. Strasznie mis ię podobało, taka metafizyczna scena, mru!
Fragmenty z szamanem były dziwne, trochę jakby niepokojące, takie syberyjskie. Pachnące jurtą. Mrr.
No i Karpow... Jestem pewna, że przeżył. To znaczy, prawie. 99,99% Wink

Ach, Hekate, po prostu odcinek emocjonujący był i cudny, i chcę takich więcej!

(i właśnie się zorientowałam, że w tym komentarzu praktycznie wszystkie zdania kończą się wykrzyknikami xD to komplement, hyh)
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Maggie
niepoprawna hobbitofilka



Dołączył: 09 Wrz 2005
Posty: 2126
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Świętokrzyska Łysa Góra ;)

PostWysłany: Sob 23:50, 01 Gru 2007    Temat postu:

Ja tam się doliczylam jednego Wink Zee ma rację co do sceny syberyjskiej - "Ruda Sfora" się czyta i faktycznie jakoś skojarzenie samo się nasuwa Very Happy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Nie 18:17, 30 Gru 2007    Temat postu:

4 maja, Londyn


Mowa Johnny’ego Tallowa była przedziwnym zlepkiem klasycznej łaciny i angielskich wulgaryzmów, doprawionych zresztą szkockim akcentem. Sykstus nie miał pojęcia w jaki sposób ten chłopak z dzielnicy portowej, syn rybaka, wnuk rybaka i potencjalny ojciec rybaka, otrzymał prestiżową posadę asystenta ministra magii. Ta zagadka męczyła go przez pewien czas, szczególnie, że sam marzył kiedyś o karierze w ministerstwie. Szybko jednak znalazł rozwiązanie - wystarczyło kilka dni obcowania z Johnnym, żeby dojść do wniosku, że to frant kuty na cztery nogi, bystry obserwator i jeszcze bystrzejszy kanciarz. Ludzie jego pokroju albo zostawali szefami gangów, albo zajmowali wysokie pozycje w rządzie. Najwidoczniej minister doszedł do wniosku, że lepiej kogoś takiego trzymać przy sobie, niż pozwolić mu działać na własną rękę. Prawdopodobnie miał rację, a Tallow w roli asystenta sprawdzał się doskonale i nie było chyba sprawy, której nie potrafiłby doprowadzić do końca.

Co nie znaczy, że nie miał wad. Właściwie cały składał się z drażniących przywar, które, o zgrozo, tworzyły zadziwiająco sprawny mechanizm. Sykstus bardzo starał się zachować zdrowy dystans, ale w gruncie rzeczy umierał z zazdrości. Jemu samemu, szlachcicowi z dobrej, włoskiej rodziny, wszystko przychodziło o wiele trudniej.

- Co oni tam, kurwa, tak długo robią? – warczał Johnny, rozgniatając peta na wypucowanej do granic możliwości, ministerialnej posadzce. Był niespokojny, nie mógł usiedzieć w jednym miejscu, dlatego już od godziny krążył po korytarzu, jakby go coś goniło. – Buraki sadzą? Panienki obgadują? Zamiast zrobić porządną rozpierduchę, to pewnie znowu skończą na jakimś zasranym pisemku z pieczątką i podpisami... Sykstus, masz jeszcze te węgierskie szlugi?
Sykstus, który, w przeciwieństwie do Tallowa, siedział na krześle, upodobniając się z każdą chwilą do rzymskiego posągu, sięgnął do kieszeni i wydobył z niej papierosy. Bez słowa podał je asystentowi ministra.
- Dzięki – ręce Tallowa drżały, więc trochę czasu minęło, zanim zdołał zapalić zapałkę, która zresztą szybko wypadła mu z rąk. Sykstus machnął różdżką, podejrzewając, że jeszcze kilka zapałek i ten wariat do fundamentów sfajczy siedzibę ministerstwa. Zaklęcie było zdecydowanie bezpieczniejszą opcją.

Johnny miewał różne humory, ale tym razem przeszedł sam siebie. Od rana chodził jak podminowany i chyba tylko cud sprawił, że nie wywołał do tej pory żadnej awantury. Cud i Sykstus d’Albert, niekoniecznie w te kolejności. Włochowi nie uśmiechała się rola niańki, ale z dwojga złego wolał nie spuszczać z Tallowa wzroku, niż potem naprawiać to, co tamten zepsuł. Poza tym, musiał to przyznać, Tallow faktycznie miał powody, żeby się wściekać. W końcu w całą tą awanturę z Czerwoną Młodzieżówką wplątany był jego rodzony brat.
- To przecież jakaś paranoja! – ciągnął dalej Johnny, z ulgą zaciągając się papierosem. – Cały Londyn sparaliżowany, nie ma dnia, żeby coś nie wybuchło, a ci partacze nie potrafią sobie poradzić z bandą małolatów! Co to ma, kurwa, być? Służby aurorskie, czy przedszkole? Już dawno powinni...
- Johnny, nie krzycz tak, bo za moment będziemy mieć na karku wszystkich strażników – Sykstus tylko pozornie był spokojny, tak naprawdę coraz bardziej męczyła go irytacja. – Nie wspominając o tym, że za drzwiami siedzi szef aurorów i zapewne wszystko doskonale słyszał.
- Mam w dupie, czy słyszał, czy nie! – Tallow nie zamierzał się uspokajać. – Gdyby szybciej zadziałali, gdyby tę cholerną organizację rozbili od razu, kiedy tylko dotarły do nich pierwsze informacje, to może... to może Steve... – głos mu się załamał. – To moja wina – dodał w końcu i z westchnieniem usiadł na podłodze. – Moja.
- No jasne – Sykstus nie mógł sobie odmówić ironii. – Oczywiście, że twoja, w końcu bez twojego przyzwolenia nic się nie może w Londynie wydarzyć. A do tego jesteś jasnowidzem i telepatą, a Steve małym dzieciątkiem, które trzeba prowadzić za rączkę. Człowieku, uspokój się, bo nie zdzierżę i wreszcie dam ci w mordę!
Tallow spojrzał na Sykstusa ze zdziwieniem, a potem parsknął śmiechem.
- Chciałbym to zobaczyć – powiedział. – Chciałbym zobaczyć jak dajesz mi w mordę, jaśnie wielmożny Sykstusie d’Albert. To by było, zaiste, interesujące doświadczenie.
- Nie prowokuj losu – prychnął Sykstus. – A co do Steve’a... pomyśl logicznie. Chłopak ma dziewiętnaście lat, jest dorosły. Sam dokonał wyboru i sam będzie to piwo wypijał. Nie mogłeś przewidzieć, że zaciągnie się do komunistów, przecież nawet razem nie mieszkacie!
- Ale jest moim bratem – upierał się Johnny. – A ja nie miałem nawet czasu, żeby z nim porozmawiać... I co? I teraz ma wielkie szansę na Azkaban, szczególnie, że był wysoko w hierarchii Młodzieżówki. Nie puszczą go, dopóki nie wycisną z niego wszystkiego, co wie.
- Może to i dobrze, przynajmniej chłopak będzie miał nauczkę, a my potrzebną nam wiedzę – zaryzykował Sykstus, ale szybko zamilkł, rejestrując groźne spojrzenie Tallowa.
- Jasne. Nie mam nic przeciwko – parsknął. – Jeżeli zdołasz wcześniej utrupić tego cholernego perwersa, och przepraszam, chciałem powiedzieć, nowego szefa aurorów. Przecież ten człowiek pomylił epoki, powinien być inkwizytorem! Jak ktoś sobie nie radzi z własnym mózgiem, to powinien trawę kosić, a nie bawić się Niewybaczalnymi... Nie chcę, żeby Steve trafił w jego tłuste łapy.

Sykstus westchnął, bo nie znalazł żadnego sensownego argumentu, który mógłby uspokoić Johnny’ego. Niestety, Tallow miał rację, Riley był najgorszym możliwym kandydatem na szefa aurorów, a na dodatek nikt nie mógł mu niczego udowodnić.
Makariusz Riley był mistrzem zacierania śladów.

Ciszę, która zapadła po namiętnej przemowie Johnny’ego, przerwał trzask drzwi prowadzących do gabinetu ministra.
- Sykstusie, myślę, że dobrze by było, gdybyś wrócił do Hogwartu i zapoznał się z najnowszymi doniesieniami – powiedział Dumbledore. Na jego widok Sykstus miał ochotę poderwać się i zasalutować, ale wstał powoli, dumnie, pamiętając o tym, że nie jest pierwszym lepszym szeregowcem. – Postaram się dołączyć do ciebie tak szybko, jak tylko się da. Niestety... – badawcze, niebieskie oczy zatrzymały się na twarzy Johnny’ego Tallowa. – wynikły pewne komplikacje. Tak to już bywa między starymi, dobrymi znajomymi.

Johnny skrzywił się, bo usłyszał basowy śmiech szefa aurorów. Taki śmiech nie zwiastował niczego dobrego, wręcz przeciwnie – można się było spodziewać długiej i absolutnie niemerytorycznej dyskusji na temat łamania kołem i palenia na stosie.

- A panu, panie Tallow, przydałby się urlop – ciągnął Dumbledore, przymykając drzwi, tak, że nie można już było dostrzec sylwetki szefa aurorów, ani usłyszeć jego śmiechu. – Myślę, że minister zgodzi się ze mną w tej kwestii.

Gdy drzwi ponownie trzasnęły, Johnny uśmiechnął się nieładnie, mrużąc oczy. Stał przez dłuższą chwilę zupełnie nieruchomo, co stanowiło przedziwny kontrast z jego poprzednim zachowaniem.
- Wiesz, Sykstus? – powiedział w końcu do Włocha, który właśnie pakował dokumenty, spoglądając co chwila na kolegę z wyraźnym niepokojem. – Myślę, że mam dosyć ministerstwa. Zdecydowanie dosyć.

*

Albus Dumbledore wrócił na swoje miejsce z wyraźną niechęcią. Wolałby jak najszybciej znaleźć się w Hogwarcie, szczególnie, że miał złe przeczucia, ale niestety, nie wypadało wychodzić w trakcie zebrania. Gdyby wyszedł, to nie tylko naraziłby się ministrowi, który przykładał dużą wagę do konwenansów, ale przede wszystkim własnoręcznie pozbawiłby się przewagi nad szefem aurorów. A do tego nie można było dopuścić.
- Jak za Nerona – pomyślał, nie bez ironii. – Jeszcze trochę i będę zmuszony do popełnienia rytualnego samobójstwa.
Sytuacja polityczna w dalszym ciągu była napięta; jeszcze nie zagoiły się rany po wojnie z Voldemortem, a już ziemia znowu się trzęsła, wieszcząc katastrofę. Dumbledore przysiągł sobie, że zrobi wszystko, byleby tylko utrzymać tę kruchą równowagę, nawet, jeżeli wiązałoby się to z posypaniem głowy popiołem. Niestety, pokora przychodził mu z coraz większym trudem, szczególnie, gdy patrzył w ozdobioną trzema podbródkami twarz nowego szefa aurorów. Wtedy miał ochotę kopnąć demokrację w pośladki i wywołać rewoltę. Nawet by się przy tym specjalnie nie napracował, wystarczyło przyłączyć się do komunistów i przejąć nad nimi kontrolę.
- Wolność, równość, braterstwo – kpił z siebie w duchu. – Marzy ci się kolejny totalitaryzm...?
I to było jak kubeł zimnej wody. Nie lubił demokracji, ale już dawno doszedł do wniosku, że niczego lepszego nie wymyślono, więc trzeba udoskonalać to, co jest. Dlatego zaciskał zęby, rozmawiał z ministrem o chrzcinach piątego wnuka, a po cichu zwalczał chore projekty Makariusza Riley’a.

- Mam nadzieję, że zwolnisz wreszcie tego cudaka, Albercie – Riley śmiał się rubasznie, pozując na dobrego wujaszka. – Ja wiem, każdy mąż stanu ma prawo do niewinnych słabostek, ale ten Tallow, to jakaś pomyłka natury! Słyszeliście panowie jego akcent? Juliusz Cezar dostałby zawału, gdyby usłyszał, jak w dzisiejszych czasach kaleczy się jego ojczysty język...
- Język, to nie rzeźba, Makariuszu – odezwał się Dumbledore, sięgając po filiżankę herbaty. – Nie można go postawić w muzeum. Poza tym sami zdecydowaliśmy, że wskrzeszenie łaciny w życiu politycznym, to dobry pomysł, więc teraz musimy ponieść konsekwencje. Zawsze są jakieś plusy i minusy.
- Właśnie, plusy i minusy! – ucieszył się minister. Jego małe, czarne oczka nieustannie były w ruchu, nie umiał też zapanować nad nerwowym chichotem. – Nawiązując do poprzedniej dyskusji... Myślę, że Makariusz ma rację. Trzeba surowo ukarać przestępców. To doskonale wpłynie na morale społeczeństwa!
- Ale niekoniecznie dobrze na samych „przestępców” – mruknął dyrektor Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, znacząco zerkając na Dumbledore’a.
- A od kiedy tak nam zależy na przestępcach? – zaśmiał się znowu Riley, jakby rozmawiali nie o Azkabanie, ale o ostatnim pikniku. – Panowie, przecież to absurd!
- A od kiedy lekarz podaje swoim pacjentom arszenik? – odpowiedział pytaniem Dumbledore. – Zdaje się, że wszystko polega na dobrej diagnozie. A wcześniej, na profilaktyce. Społeczne rewolty nie biorą się z powietrza.
- To jeszcze dzieci – rozczuliła się Eleonora Buckley, Rzecznik Praw Nieletnich Czarodziejów. – Trzeba ich wydobyć z tego... z tego szamba! – dodała, czerwieniąc się jak makówka. Miała czterdzieści pięć lat, a nadal zachowywała się jak dzierlatka, chociaż wcale nie dodawało jej to uroku.
- Przede wszystkim trzeba odszukać organizatorów Młodzieżówki – ciągnął Dumbledore, ignorując przesłodzone ćwierkanie Eleonory. – To nie młodzież jest winna, ale kierownictwo! Jeżeli zrobimy z nim porządek, powstrzymamy rozruchy i będziemy mogli zająć się ważniejszymi sprawami. Jestem przeciwny pokazowym procesom, które – moim zdaniem – przyniosą więcej szkód, niż pożytku. To nie te czasy, żeby skazańca ścinać na miejskim rynku! Poza tym, z tego co się orientuję, Magokonstytucja delegalizuje karę śmierci – na Merlina, sami ustanawialiśmy te prawa! Chcemy je teraz łamać?
- Zawsze można... ustawka... usteweńka... – zaczął minister, ale urwał. Wtedy Riley wstał i klasnął w ręce.
- Doskonała przemowa, Albusie, prawdzie cudo! – jego łacina, w przeciwieństwie do łaciny Tallowa, była perfekcyjna. – Ale słowa, to tylko słowa. A ja jestem człowiekiem czynu. Dlatego proponuję zebranie ogólnorządowe, przegłosujemy, co trzeba, napijemy się koniaczku... i myślę, że dojdziemy do porozumienia. Co panowie powiecie na szóstego? Myślę, że dobrze nam zrobi jeden dzień odpoczynku, spacer z żoną, zabawa z dzieciakami... Przyjdziemy tu z samego ranka spokojni i zrelaksowani. Mam rację?
- A jak my będziemy jeść torciczek w towarzystwie wydekoltowanej żoneczki – Dumbledore usłyszał szept dyrektora od spraw zagranicznych. – To nam w międzyczasie Jurij Imanow wsadzi w tyłek kawał żelastwa. Powinniśmy porozmawiać z ambasadorem, Albusie.
Dumbledore niemal niedostrzegalnie skinął głową. Złe przeczucia się pogłębiły; wystarczyła jedna aluzja i urojone obawy zaczęły się materializować.
- Jutro o szesnastej – powiedział cicho. – Wprosimy się na herbatę.


*

- Powinna pani wrócić do domu, odpocząć – głos pielęgniarki wybudził Margaret z niespokojnej drzemki. Syknęła, bo ostry ból przeszył jej skronie. Czyjeś silne ręce podtrzymały ją, gdyby nie to, prawdopodobnie osunęłaby się na podłogę.
- Dziękuję – szepnęła. – Wszystko w porządku, naprawdę. Nie mogę zostawić córki samej.
- Aurora śpi, lekarze mówią, że jej stan jest stabilny – głos pielęgniarki brzmiał kojąco, chciało mu się zaufać. – Niech pani prześpi się chociaż parę godzin! Tu jest niewygodnie... ale jeśli pani nie chce wracać do domu, to przygotuję łóżko na zapleczu.
- Bardzo pani uprzejma – Meg uśmiechnęła się blado. – Dobrze, pójdę na zaplecze. Za pięć minut. Da mi pani jeszcze pięć minut?
Usta pielęgniarki zbiegły się w surową linię.
- Pięć minut – powiedziała stanowczo. – Trzymam panią za słowo.
Meg westchnęła, gdy drzwi zamknęły się z niemal niedosłyszalnym trzaskiem. Sięgnęła po kubek z kawą, całkiem zimną i z tego powodu okropną w smaku; istniała jednak nadzieja, że nadal zawierała w sobie śladowe ilości kofeiny, tak potrzebnej organizmowi, który aż krzyczał o odrobinę snu.
I spokoju...

Aurora wyglądała tak krucho i delikatnie...! Na tle białej pościeli jej ciemne włosy wydawały się jeszcze ciemniejsze, co stanowiło niepokojący kontrast z kolorytem skóry. Drobna, nieco trójkątna twarz była blada, znaczyły ją ślady skaleczeń i głębokie, sine półkola poniżej linii rzęs. Nigdy sobie tego nie daruję, myślała Meg, zagryzając wargi. Nigdy sobie nie daruję, że nie potrafiłam ochronić własnego dziecka!

Trzymała bezwładną dłoń córki w swoich dłoniach, szepcąc fragmenty jakiejś dawno zapomnianej modlitwy. Bała się odejść chociażby na chwilę, żeby znowu nie stracić Aurory, na którą – czuła to dobrze! – nadal czyhała jakaś złowroga siła. Dlatego zbywała pielęgniarkę obietnicami bez pokrycia i dlatego od dwóch dni oszukiwała ciało kofeiną. Każda pięciominutowa drzemka, czy wyjście do toalety, to były męki piekielne - wiedziała, że musi czuwać, musi pilnować Aurory, żeby to Coś, co jej groziło, odeszło z niczym.

Już kiedyś miała podobne przeczucia, złowrogie, wpełzające w głąb snu, wpijające się w czaszkę. Budziła się wtedy z krzykiem i długo nie mogła się uspokoić, chociaż obejmowały ją dobrze znane ramiona, a głos, z którego pod wpływem nagle przerwanego snu wypływał śpiewny, wschodni akcent, zapewniał ją, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nie było w porządku. Ale dawała się oszukać tym ramionom, temu głosowi, a przede wszystkim miarowemu rytmowi serca, w który wsłuchiwała się jak w złudną opowieść o szczęśliwej przyszłości.

Teraz nie istniała już możliwość ucieczki. Meg rozrywała fatamorganę, chociaż sprawiało jej to ogromny ból – szczególnie, że uśpiona Aurora tak bardzo... tak bardzo...

Przypominała jego.

- Tym razem nie dam się oszukać – obiecywała sobie, urywając modlitwę w pół słowa. – I nikomu nie pozwolę zrobić ci krzywdy – ściskała dłoń córki, jakby chciała przekazać jej część własnej siły.
Każdego, kto spróbuje cię skrzywdzić, rozerwę na strzępy.


Londyn, zima 1968 rok


Odłożyła książkę, gdy tylko usłyszała chrzęst klucza w zamku. Poczuła ulgę i zmęczenie; marzyła żeby zwinąć się w kłębek i zasnąć, najlepiej twardym snem bez majaków. Wszystko było w porządku, wrócił, nic złego mu się nie przytrafiło. Powiesi płaszcz na wieszaku, a potem przyjdzie i, jakby nigdy nic, pocałuje ją w policzek. Cześć, księżniczko – powie ze śmiechem. – Przepraszam za spóźnienie, ale miałem kupę zajęć, a potem Ed, no wiesz, ten rudy pajac, który udaje, że jest maklerem, wyciągnął mnie na piwo. Nie mogłem odmówić.

W myślach przygotowywała już pogadankę o szkodliwości spotkań z rudym Edwardem, ale jej marnotrawny mąż nie nadchodził. Słyszała jego kroki w przedpokoju, trzasnęły drzwi od łazienki, a potem zapadła cisza, której nie przerwał nawet szum wody. Margaret poczuła, że fala lęku wraca, zupełnie bez przyczyny; najprawdopodobniej Borys popił sobie i teraz usiłuje doprowadzić się do ładu, żeby uniknąć jej wyrzutów. Tak, na pewno. Nie mogło być przecież innego powodu.

Zerknęła na zegarek, potem jeszcze raz i jeszcze. Minęło piętnaście minut, a Borys w dalszym ciągu nie nadchodził. Może zasłabł? Zerwała się z łóżka, chociaż chwilę wcześniej obiecywała sobie, że nie będzie z siebie robić żony-mamuśki, która biegnie na pomoc, gdy tylko męża rozboli mały palec u nogi. Jesteś nienormalna, myślała z niesmakiem, ale otwierała już drzwi do przedpokoju. Absolutnie nienormalna!

Szła cicho, niemal bezszelestnie, sama nie wiedząc dlaczego. W końcu to był jej dom, mogła w nim robić, co jej się podobało, a jednak skradała się jak złodziej, który zamierza wykraść ze skarbca biżuterię. Wydało jej się to tak głupie, że omal nie parsknęła śmiechem.
- Borys, wiesz, zachowuję się jak... – nacisnęła klamkę, drzwi do łazienki nie były zamknięte. – Borys...? – śmiech zamarł jej na ustach. – Borys...!

Siedział na skraju wanny, a ręce aż po łokcie miał umazane we krwi. Tuż obok, na szafce, leżał nóż, który – Meg była tego pewna – przed chwilą tkwił w ranie aż po rękojeść. Poczuła, że robi jej się słabo.
- Borys...? – chciała, żeby powiedział coś uspokajającego, żeby skłamał, ale on w dalszym ciągu milczał. Sięgnął tylko po wodę utlenioną i polał nią ranną rękę. Nawet przy tym nie jęknął.

Nie podeszła do niego, bała się. Stała, tuląc się do framugi. W jego twarzy było coś, czego nie znała, jakiś twardy wyraz, skupienie i... pogarda. Miała przed sobą całkiem obcego człowieka i nie wiedziała, jak powinna zareagować. Miała udawać, że nie widzi wypalonych w ubraniu dziur po zaklęciach? Zignorować pistolet, który bezwstydnie rozdymał się na półce pod lustrem...? Przecież dotychczas nie podejrzewała nawet, że jej mąż umie strzelać! Zawsze twierdził, że przemoc fizyczna go brzydzi, a ona nie miała powodów, żeby mu nie wierzyć.

W końcu na nią popatrzył i coś dziwnego błysnęło w jego oczach. Coś jakby konsternacja, być może wstyd, że dał się przyłapać na gorącym uczynku. Wstał i podszedł do niej, a potem przygarnął do siebie.
- Napadli na mnie, gdy wracałem ze spotkania – szepnął. – No już, nic się nie martw – gładził jej włosy. – Już dobrze.
Rozszlochała się pod wpływem tych słów. Jego dłonie kreśliły na jej nocnej koszuli fantazyjne, czerwone plamy.
- Powinniśmy jechać do szpitala – powiedziała zduszonym głosem. – I wezwać policję.
- Oni są już daleko – prawie wyniósł ją z łazienki. – A ja nie potrzebuję lekarza, wystarczy trochę wody utlenionej. Myślę, że dobrze nam zrobi herbata z wódką, masz ochotę?

Skinęła głową. Zgasił światło, ale zdążyła zauważyć, że pistolet zniknął z półki, jakby nigdy go tam nie było. Tak samo nóż. Łazienka była czysta, spokojna i pachniała świeżością, Borys musiał użyć zaklęcia, zrobił to jednak tak niepostrzeżenie, że się nie zorientowała.
- Herbata z wódką, to za mało – powiedziała powoli. – Wyjmę koniak.
Uśmiechnął się, ale samymi ustami, w oczach w dalszym ciągu była czujność. Tej czujności nie zgasił ani alkohol, ani pocałunki. Dopiero nad ranem, gdy spała z głową na jego piersi, odprężył się, tak, jakby zły czar przestał mieć nad nim władzę.

Nie wspominali więcej o tamtej nocy.



cdn


Ostatnio zmieniony przez Hekate dnia Śro 22:36, 23 Lip 2008, w całości zmieniany 11 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ceres
kostucha absyntowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 4465
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z dzikich i nieokiełznanych rubieży Unii Europejskiej

PostWysłany: Nie 19:44, 30 Gru 2007    Temat postu:

Cudo...

Świrnięty minister, psychopatyczny szef aurorów, Aurora w szpitalu i Maggie z Borysem... ech, wojna. Ostatnio wojenne reali to się chyba stała twoja specjalność, Szefowo.

W każdym razie niesamowicie się cieszę, żeostatno tak często nam serwujesz pierożki.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Aurora
szefowa młodsza



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 6548
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 20:58, 30 Gru 2007    Temat postu:

Dlaczego dziwnie lubię Tallowa? No, po prostu, chyba to przez ten szkocki akcent. Taaak. I wujek Steve'a, ja dobrze zrozumiałam?
/oderwała się od czytania do innego czytania i tak wolno myśli/
Iiik. No i w ogóle polityczne rozmowy, i wojna - tak, to jest to, co mnie ostatnio przyciąga do ff-ów. Mru.
A Borys... /otwiera szeroko załzawione oczęta/ Tatuś...?
Mru, pierogi były dobre. Taka spóźniona wigilia Very Happy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Nie 21:04, 30 Gru 2007    Temat postu:

Jestem ciekawa, czy ktoś już wie, kim naprawdę jest Borys i o co w tym wszystkim chodzi Wink Ha ha ha.
Tallow, to brat Steve'a. Starszy. I jeszcze bardziej postrzelony. Mam nadzieję, że jeszcze o nim będzie, ale teraz najwyższy czas wrócić do Związku Radzieckiego i poszukać Pani Puszkinowej...

Ceres, piszę częściej, bo chcę to jak najszybciej skończyć. Jak nie skończę, to nigdy się nie wezmę za powieść, którą mam w głowie, i którą muszę napisać do końca przyszłego roku. Motywacja dość duża, ot co!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kira
kryształkowa dama



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z <lol>andii ;)

PostWysłany: Nie 21:37, 30 Gru 2007    Temat postu:

Ło na gacie Merlina! Toż to fantastyczny odcinek był!

Meg, serdecznie Cię przepraszam, ale zakochałam się w Twoim mężu. Borys. Borys. Jak ja uwielbiam to imię! Ale tępa jestem i osobiście nie przychodzi mi do głowy kim on jest. Chociaż z drugiej strony...

KoHam rozmowę Ważnych z Ministerstwa, a dyrektora od spraw zagranicznych to już kompletnie (koHam;)). Niech się wproszą na tę herbatkę! Będzie zadyma! Very Happy

Błędzików kilka wylookałam, ale one niespecjalnie przeszkadzają w odbiorze tekstu. Wypisać?

All in all - jest mniamniusio i oby tak dalej ^^ Na Panią Puszkinową czekam, a za S.L. tęsknię barrrdzo Embarassed

Wenie - jazda do Szefowej!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Fanfiki / Lodówka trolla Świreusa Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8  Następny
Strona 6 z 8

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin