Forum Lunatyczne forum Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Być człowiekiem [HP]
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Fanfiki
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Pon 21:31, 11 Gru 2006    Temat postu:

Cytat:
I pamiętaj, że i we mnie masz wiernego, acz trochę leniwego czytacza


Przepraszam, wiem o tym, pamietam! Dzięki! Very Happy (nie łobrażaj się na Smagliczku)

"skarzą" - no jasna sprawa, że powinno być "skażą" - mea culpa!! Po prostu w głowie mi cały czas ta kara siedziała, i jakoś tak genialnie sobie "rz" wykombinowałam - jak go "skarzą" to będzie kara... przeca się wymienia nie? Laughing
Wybaczcie bezmyślność - za długo przy kompie siedzę.

Co do wcześniejszego "bożonarodzeniowego" rozdziału - to fakt, nie ma w nim tego nerwu... Jak powiedziałam, ten rozdział jest nieco inny, jakby niekompatybilny stylem do pozostałych. W sprawie nadmiernie rozbudowanej narracji - to tak, chwilami widzę, że mam z tym problem i wszystko robi się ciężkie. Pracuję obecnie nad "amputacją umiarkowaną" przydługich i zbyt szegółowych opisów.

Będę się tego pilnować - o ile się nie zagalopuję Razz
A jeśli chodzi o przytoczony rodzynek - TAK masz rację, sama się z tego zaśmiałam i chyba to wyrzucę, bo kojarzy się jednoznacznie... trza przeredagować. Laughing
Cóż, przyjmijmy wobec tego, że jest to "dziełuo" - coś pomiędzy "dziełem" a "dzieuem"... bo wydaje mi się, że na dzieło to jednak za mało.

Dzięki.
Pozdrawiam

(czy ja powinnam odpowiadać w temacie na komentarze, skoro nie daję następnego odcinka? Bo jakby co, to tomahawkiem przez łeb, Szefowo... Ja tam nie wiem, jaki tu obowiązuje regulamin - wiem natomiast, że na niektórych forach to strasznie tępią takie rozpasanie, więc dla pewności pytam)
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Pon 22:12, 11 Gru 2006    Temat postu:

Merlinie, Smag, to na jakie ty fora wchodzisz?...
Na literackich zwykle jest przyjęte, że autor odpowiada na komentarze, tego wymaga od niego... dobre wychowanie Smile No a szczególnie wtedy, gdy komentarz zawiera jakieś zarzuty, bądź porusza sprawy kontrowersyjne.

No a poza tym komentowacz zwykle czuje się doceniony obfitym odzewem odautorskim Wink
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Wto 3:37, 20 Lut 2007    Temat postu:

Rozdział w dużej mierze zainspirowany został fragmentami opowiadania „Dziennik prof. Remusa J. Lupina” autorstwa Minerwy.


ROZDZIAŁ 8


Karty zostały odkryte
23.VI.1994


W okrągłym gabinecie rozgrywała się zgoła niecodzienna scena. Albus Dumbledore spacerował od ściany do ściany przy nerwowym akompaniamencie uderzających o marmur obcasów, a na krześle przed biurkiem siedział mężczyzna odwrócony do niego plecami. Milczał. Portrety obserwowały obecnego dyrektora Hogwartu w całkowitej ciszy, wodząc za nim zdziwionymi, przestraszonymi bądź – niektóre z nich – zadowolonymi oczami. Irytacja siwobrodego maga była w chwili obecnej niemal namacalna. Wyczuwało się ją w powietrzu, podobną do chłodnej mgły, która zdawała się gęstnieć z każdym jego krokiem. W końcu obszedł biurko i usiadł w swym fotelu, wbijając świdrujące, przenikliwie błękitne oczy w pozornie opanowanego człowieka. Ten nie pozostał mu obojętny i przez krótką chwilę obaj mierzyli się spojrzeniami, po czym starszy mężczyzna zdjął okulary i przetarł dłońmi zmęczoną twarz. Nie patrząc na młodego towarzysza, spytał, wyraźnie siląc się na spokój:

– Dlaczego?

Jego gość zacisnął mocniej dłonie na drewnianych poręczach.

– To chyba oczywiste, dyrektorze – odparł gładko, choć buzowała w nim wściekłość. – Jest zdrajcą i potworem. Mógł zabić nawet twojego cudownego chł…

– Zamilcz – rzekł twardo i przeszył go wzrokiem, a mężczyzna, zupełnie wbrew sobie, poczuł lodowaty strumień przepływający mu wzdłuż kręgosłupa.

Wielokrotnie już widywał Dumbledore’a zdenerwowanego i zawsze twierdził, że wolałby, aby już taki został i raz na zawsze zrzucił tę nienaturalną osłonę spokoju. Teraz jednak, gdy wreszcie miał możliwość ujrzeć starca na wskroś autentycznym, wydał mu się on po raz pierwszy w życiu naprawdę przerażający.

– Sam zwolnił mnie pan z milczenia – wyjaśnił, starając się ze wszystkich sił, by jego głos nie drżał i brzmiał cynicznie. – Czy mam rozumieć, że jednak pan się rozmyślił?

– Nie baw się słowami. Obaj dobrze wiemy, o czym pozwoliłem ci mówić, a o czym nie. Zdajesz sobie sprawę, do czego właśnie doprowadziłeś?

– Owszem. Zakończyłem pewną sprawę – wysyczał przez zęby, czując, że traci resztki samokontroli.

– I uważasz, że to jest sprawiedliwe zakończenie?

– Bynajmniej, to wszystko jest tylko marną namiastką sprawiedliwości! Lupin powinien siedzieć w Azkabanie za to, że pomagał zbiegowi, a Black…

– Remus nikomu nie pomagał, a Syriusz jest niewinny. Zaszła pomyłka…

– Nie, Dumbledore! – przerwał ostro. – Nie opowiadaj mi tu bajek o zaufaniu. Black to seryjny morderca! On i Lupin cały czas kłamali ci w żywe oczy, łgali jak zwykle, a ty im uwierzyłeś. Uwierzyłeś im po raz kolejny – wycedził z wyrzutem, tym razem już nie mogąc opanować drżenia głosu.

– Syriusz mówił prawdę.

– Nie chcę tego słuchać! Moje zdanie nic dla ciebie nie znaczy, od początku nie wierzyłeś w moje osądy! – huknął i zerwał się z krzesła z obłędem w oczach, jakby chciał swego rozmówcę zaatakować; Fawkes wydał z siebie śpiewny krzyk, sfrunął z żerdzi i przysiadł na oparciu dyrektorskiego fotela.

– Nie wierzę w osądy, które opierają się na uprzedzeniach – odparł spokojnie Dumbledore, gładząc feniksa po głowie.

Snape uspokoił emocje na tyle, by nie krzyczeć.

– Zbyt łatwo ufa pan ludziom – rzekł przez zaciśnięte zęby. – Wystarczy odrobina skruchy, parę łgarstw, a puszcza pan w niepamięć całą ich przeszłość. Nawet mordercy i zdrajcy dałby pan szansę!

– Mówisz o sobie, Severusie? – spytał surowo i całkowicie poważnie, a Snape zbladł w jednej sekundzie i zachwiał się, jakby ktoś właśnie przyłożył mu w twarz; Dumbledore na moment zasłonił oczy. – Przepraszam cię. Poniosły mnie nerwy. Nie powinienem o tym wspominać, nie w takim kontekście – rzekł ciszej, po czym spojrzał na Severusa. – Usiądź i zacznijmy od początku.

– Nie – odpowiedział martwym głosem. – Myślę, że usłyszałem już dość. – Odwrócił się chwiejnie, puszczając oparcie krzesła, i ruszył w stronę drzwi.

– Zaczekaj.

– Rozkazów w swoim życiu nasłuchałem się już wystarczająco dużo. Jeśli chcesz, wyrzuć mnie, proszę bardzo. Zresztą, nie musisz… Sam odchodzę.

– Powiedziałem, żebyś zaczekał. Jeszcze nie skończyliśmy – rzekł kategorycznie, a Mistrz Eliksirów, nie wiedzieć czemu, zatrzymał się w pół kroku, jakby skamieniał. – Nic nie zrozumiałeś, Severusie. Słuchasz, ale nie słyszysz, co do ciebie mówię – dodał już spokojniej, ale Snape wydawał się coraz mniej panować nad sobą; oddychał szybko i nierówno, a jego ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze.

– Nie masz… prawa… tego robić! – warknął, próbując ruszyć się z miejsca; w czarnych, lodowatych źrenicach błysnął czerwony płomień, który przez tę krótką sekundę miał w sobie tyle złości, że mógłby przepalić dziurę nie tylko w dębowych drzwiach, ale jeszcze w kilku kamiennych ścianach.

– Jesteś całkowicie zaślepiony nienawiścią – powiedział groźnie czarodziej. – Nie wyrzucam cię, nie przyjmuję twojej rezygnacji i nie pozwolę ci wyjść, nim nie wysłuchasz mnie do końca.

– Nie interesuje mnie, co masz mi do powiedzenia, Dumbledore, bo i ty nigdy nie chciałeś mnie wysłuchać! – wrzasnął nieludzkim, pełnym szaleństwa głosem. – Nie obchodziło cię moje zdanie, choć wielokrotnie próbowałem ci powiedzieć! Posłużyłeś się mną jak narzędziem! Kazałeś mi milczeć – MILCZAŁEM! Chciałeś, bym warzył dla niego eliksir – WARZYŁEM! Zbyt długo się na to wszystko godziłem! Tym razem nie będziesz mną manipulował!

– Severusie, nigdy nie wykorzystywałem… – zaczął dyrektor, ale Snape nie pozwolił mu skończyć.

– Odkąd przyjąłeś mnie z powrotem, byłem ci posłuszny jak skrzat! Wykonywałem każde twoje polecenie. KAŻDE! Bardzo wygodnie, tego właśnie chciałeś, prawda?! – Snape był w stanie czystej furii, jednak, prócz wściekłości, przemawiało przez niego jeszcze coś. Coś, co dosłyszałoby tylko wprawne ucho. – Wystarczyło sprawić, bym miał wobec ciebie dług wdzięczności i mogłeś już robić ze mną, co ci się żywnie podoba! Ale teraz dość tego, przez trzynaście lat spłaciłem swój dług! JUŻ NIE JESTEM… TWOJĄ… MARIONETKĄ!!! – ryknął histerycznie, a jego twarz wykrzywił grymas bólu. Szarpnął się desperacko, wyrywając z niewidzialnego uścisku i opuścił gabinet, trzaskając drzwiami tak silnie, że posypał się tynk.

Dumbledore przez chwilę patrzył przed siebie całkowicie osłupiały, a potem, jakby nagle runął na niego ogromny ciężar, pochylił nisko głowę i ukrył twarz w dłoniach. Trwał w takiej pozie przez dłuższy czas, a gdy wreszcie podniósł się z fotela i odetchnął ciężko, zdawało się, że cała jego złość, jaką przed chwilą żywił do najbardziej upartego ze swych profesorów, przerodziła się w okrutne wyrzuty sumienia. Dopiero teraz zrozumiał coś, co powinien był zauważyć dawno, dawno temu. Właściwie, jako dorosły, doświadczony człowiek, w ogóle nie powinien był do tego dopuścić. A jednak… był ślepy i głuchy. Tak samo wtedy jak i teraz. Przecież znał Severusa tak dobrze, jego charakter, jego słabości, a mimo to przez cały rok nie spostrzegł, co się święci. Zbywał go, myśląc, że to tylko ta piekielna zaciekłość Snape’a popycha go do wywlekania ponurych spraw z przeszłości. Za każdym razem, gdy Severus zaczynał temat, traktował go obcesowo. A przecież tu wcale nie chodziło o pamiętliwość czy nienawiść. Dopiero teraz widział to wyraźnie.

– Wybacz mi, chłopcze – szepnął. – Stary głupiec ze mnie…

~*~

Słońce wznosiło się coraz wyżej, rzucając przez witrażowe okna kolorowe refleksy na kamienne, zimne ściany. Impresja barw nie odzwierciedlała bynajmniej nastroju, w jakim Albus Dumbledore zmierzał w stronę wrót zamku. Jedynym promykiem ciepła i zarazem ulgi, która czyniła całą sytuację łatwiejszą do zniesienia, był fakt, że ubiegłej nocy niewinny człowiek uniknął straszliwego losu. Świadomość ta podnosiła na duchu, pozwalając jednocześnie ujrzeć wszystko w nieco jaśniejszym świetle, niż przed godziną, podczas śniadania.

Samotna sylwetka, odziana w ciemnowiśniowy płaszcz sunęła przez błonia, wyraźnie odcinając się od stonowanej zieleni i porannych mgieł. Nagle wybiegł jej na spotkanie osobnik zwalisty jak dąb, gestykulując i tłumacząc coś zawzięcie.

– Panie psorze! – krzyknął nieco zasapany, jakby biegiem pokonał spory kawałek. Było od niego czuć zapach rumu, a oczy miał dziwnie roziskrzone. – Dobrze, żem na pana wpadł. Właśnie byłem dać rarogom* coś do żarcia, bo one jakoś mizerniutko wyglądają, bidule. Stadko takie znalazłem, z młodymi… a te jeszcze nie latają, to i dokarmiam ich trochę, co by nie powyzdychały… No i jak już wracałem, to se pomyślałem, że zerknę jeszcze czy…

– Hargidzie – przerwał mu, uśmiechając się pobłażliwie – o co konkretnie chodzi?

– No przecież panu mówię, psorze. Jak wracałem i zboczyłem na tę perć, co do jaskini prowadzi… wie pan… tej, co kiedyś mnie w niej strzyga tak poharatała… to se pomyślałem: pójdę, sprawdzę, co tam siedzi, a nuż znów jakiś bies się zaszył i jeszcze kogo ukatrupi? No i tak idę, idę, i nawet nie gapię się pod nogi… i nie uwierzy pan, kogo znalazłem! Lupina, psorze! Leżał tam zwinięty w kłębek, półżywy i cały mokry, jakby w jeziorze się skąpał. Omal żem go nie nadepnął! No to poleciałem od razu, by pana powiadomić.

– Gdzie on teraz jest? – spytał, tym razem całkowicie już poważny.

– U mnie, psorze. Marnie wyglądał, poszarpany, utytłany jak nie wiem. Jak go podniosłem, to przez ręce leciał… a tak nim telepało, że ustać na nogach nie mógł, więc wziąłem na ręce i do chałupy zaniosłem. Coś mi tam mamrotał o Blacku, oszustwie i szczurach jakichś… bo ja wiem? Bredził zdaje się. Myślę sobie: cholibka, przydzwonił mu kto, czy jak? Z początku się nie skapowałem, ale tak mi się teraz widzi, że coś go użarło, bo chyba krwawił. Co on, u licha, robił w lesie? Przecież miał w ukryciu siedzieć, jak pełnia, a nie łazić!

– Mieliśmy mały wypadek – rzekł krótko Dumbledore, zrównując się bez trudu z gajowym, który sadził trzykrotnie dłuższe kroki od przeciętnego człowieka i nawijał jak najęty.

– Dobrze, że go znalazłem, bo inaczej poleżałby tam jeszcze nie wiadomo ile. A z samego rańca na obchodzie nie byłem, bo żem się w ogóle nie nadawał. Wie pan, psorze, świętowałem całą noc jak wariat! Że też Dziobek tak im nawiał… HA! Cwana bestia! Prysnął łobuzom, a jak! Tylko… psorze… właśnie tak se teraz pomyślałem, że jak Lupin po lesie w nocy hasał… to może go capnął, co? – zmartwił się nagle, a jego dobry humor gdzieś wyparował. – Cholibka, nie wpadło mi to do łba… Mam nadzieję, że Dziobek dał stąd dyla, jak tylko się zerwał.

– Spokojnie, Hagridzie, jestem przekonany, że Hardodziób jest cały i zdrowy.

– Mówi pan?

– Tak, jestem tego pewny – powtórzył, wchodząc do chatki.

W rogu, na posłaniu pod wełnianą derką, leżał skulony człowiek. Blady i faktycznie cały mokry, trząsł się z zimna. Gdy Dumbledore przysiadł obok niego, otworzył oczy, przyglądając się przybyłemu nieprzytomnie, jak ktoś, kto został nagle wyrwany z głębokiego snu. Hagrid przystanął nieopodal, drapiąc się po swojej kudłatej brodzie wielką jak bochen dłonią.

– To może… może ja, ten… zrobię herbaty – mruknął i zaczął krzątać się wokół pieca, hałasując fajerkami i rondlami.

– Dyrektor? – chrypnął blady mężczyzna. – Co się stało?

– Leż spokojnie – rzekł, wyciągając swoją różdżkę i pochylając się nad nim. Na karku dostrzegł świeżą ranę. Odchylił zakrwawiony kołnierz, kontemplując przez chwilę jej wygląd; Remus drgnął, jakby chciał się odsunąć, ale Dumbledore położył mu rękę na głowie i przycisnął do poduszki. – Nie ruszaj się przez chwilę, ktoś cię zranił. Lecz niegroźnie.

– Syriusz… – wydusił, choć brzmiało to bardziej jak pytanie niż odpowiedź.

– Wszystko z nim w porządku. Jest bezpieczny, daleko stąd – zniżył głos, tak aby tylko Remus mógł go słyszeć. – Zeszłej nocy opowiedział mi, jak było naprawdę: o Zaklęciu Fideliusa, zdradzie Pettigrew, o tym, w jaki sposób uciekł z Azkabanu… – mówił spokojnie, likwidując poszarpaną ranę na karku Remusa, gdzie widoczne były ślady zębów. Mężczyzna milczał, unikając spojrzenia niebieskich oczu. – Było trochę zamieszania, ale ostatecznie wszystko pomyślnie się skończyło. No, i po ugryzieniu nie ma już śladu. To sprawka Łapy?

– Ch-chyba tak… – odpowiedział, nawet nie zdążywszy się zdziwić, że dyrektor właśnie użył pseudonimu, którego znać nie powinien. – Dyrektorze, to wszystko moja wina. Mogłem ich pozabijać… Co ja zrobiłem?… Merlinie… Czy Pettigrew… Czy Syriusza uniewinnili? A reszta? Czy ja kogoś… – wyjąkał, nie do końca jasno wyrażając swe obawy, ale Dumbledore uciszył go gestem.

– Nikomu nic się nie stało – powiedział spokojnie. – A nawet więcej, Syriusz zawdzięcza wolność właśnie swym młodym przyjaciołom. Niestety Pettigrew uciekł, więc nie mamy żadnych dowodów na poparcie czegokolwiek. Ale to wszystko długa historia – dodał głośniej, odbierając parujący kubek od Hagrida i wciskając go w dłonie Remusowi. Ten nieporadnie wygrzebał się z pledu i usiadł na łóżku. Dumbledore machnął różdżką i owiało go ciepłe powietrze, momentalnie osuszając mu szaty. – Najpierw wypij i ogrzej się, a potem wyjaśnię ci, co dzisiaj zaszło – rzekł z lekkim wahaniem, co wydało się Remusowi podejrzane i na pewno nie wróżyło nic dobrego.

Do rozmowy włączył się nagle zmieszany Hagrid:

– Znalazłem cię w lesie i od razu se pomyślałem, że coś jest nie tak. Słuchaj, muszę cię spytać. Tylko się nie gniewaj, dobra? Bo tak się martwię… Ale, jakby co, to wiesz, ja nie dlatego, że coś tam se o tobie myślę, czy jak. Tylko nie wiem czy on się na ciebie nie nadział, jak tu grasowałeś. Chyba go nie dziabnąłeś, nie? – spytał wreszcie z wyraźnym napięciem w głosie.

– Kogo?

– No, Dziobka, ma się rozumieć. Chucherko to z niego nie jest, ale jakby na wilkołaka trafił, to nie wiem…

– Nie, nie sądzę – odpowiedział zasępiony, ściskając gigantyczny kubek w dłoniach i wciąż nie potrafiąc spojrzeć Dumbledore’owi w oczy. – Hipogryfy są zbyt duże, by wilkołak mógł dać im radę. Zresztą, wcale nie czuję się… najedzony – dodał cicho, krzywiąc się z obrzydzeniem.

– Uff… to żem odetchnął. W nocy roiło mi się, że Knot z tym katem po błoniach latali. Darli się wniebogłosy, coś tam na dementorów wrzeszczeli… to myślałem, że polują może na kogo, albo ja wiem? Co tu się właściwie wyrabiało, psorze? – zwrócił swą ogorzałą, zarośniętą twarz w stronę sędziwego maga, który siedział zamyślony.

– Syriusz Black został złapany i ponownie uciekł na wolność – wyjaśnił bez cienia emocji, nie odrywając oczu od Remusa.

– Znów dał nogę?! A to diabeł! – krzyknął Hagrid i grzmotnął pięścią w stół aż imbryk z herbatą podskoczył. – Jakbym go dorwał w swoje łapy, nie cackałbym się w jakieś tam różdżki… dementory… Rach-ciach łeb bym ukręcił i po sprawie!

– Wystarczy, Hagridzie – w głosie dyrektora zabrzmiała ostrzejsza nuta. – Za Blackiem wysłano już pościg zeszłej nocy. – Remus poruszył się niespokojnie i rzucił Dumbledore'owi wylęknione spojrzenie, lecz ten prawie niedostrzegalnie się uśmiechnął, uspokajając go bez słów. – Najlepsi aurorzy zajęli się tą sprawą. Niewątpliwie szybko wpadną na jego trop. – Iskierki w jego niebieskich oczach zapaliły się jeszcze jaśniej, co całkowicie już przekonało Remusa, że Syriuszowi nic nie grozi.

Odetchnął z ulgą… Więc nie zepsuł wszystkiego.

Na parę minut zaległa cisza, zakłócana wyłącznie głośnym siorbaniem Hagrida; Remus popijał swoja herbatę drobnymi łyczkami, Dumbledore natomiast wciąż bacznie obserwował swego młodego profesora, a w jego oczach tym razem czaiło się coś niepokojąco smutnego. Odezwał się nieoczekiwanie, uderzając w bardzo poważny ton, a Remus wyczuł lekką niepewność w głosie dyrektora, co przestraszyło go jeszcze bardziej.

– Remusie, powinieneś wiedzieć, że dzisiaj rano stało się coś, co stawia cię w dość trudnej sytuacji – powiedział i odstawił swój kubek na podłogę obok łóżka. – Na początku semestru zapewniałem cię, że do takiej nie dojdzie… – Remus poczuł, jakby przestrzeń zaczęła się wokół niego zamykać – …jednak, niestety, pomyliłem się. W dużej mierze wina spoczywa na mnie, że do tego doszło – rzekł zbolałym tonem.

– Co się stało? – wydukał, nie chcąc poznawać odpowiedzi na to pytanie i mając jednocześnie wrażenie, że jest ono zupełnie niepotrzebne. Przecież dobrze wiedział, co mogło się stać.

– Podczas śniadania – westchnął ciężko dyrektor, zwracając swe przenikliwe oczy wprost na bladego rozmówcę – Severus wyjawił swoim wychowankom prawdę o tobie.

Remus, choć przecież spodziewał się właśnie takiej odpowiedzi, miał wrażenie, jakby schodząc ze schodów nie trafił na stopień. Poczuł nagłą pustkę w żołądku, a cała nadzieja, jaka zdołała się w nim odrodzić w ciągu tego roku, wszystkie złudzenia, jakimi się karmił, w jednej chwili wyparowały. Wydawało mu się, że pod wpływem wypowiedzianych przed chwilą słów rozsypuje się na drobne kawałeczki. To był koniec wszystkiego. Gdy już zaczął wierzyć, że wreszcie zaczęło mu się układać, scenariusz znów się powtórzył. Po raz kolejny będzie musiał odejść, tym razem z miejsca, które było mu domem bardziej niż jakiekolwiek inne. Przez całe swe życie zmuszony był do tułaczki z miejsca na miejsce, a gdy Hogwart okazał się być doskonała przystanią, tę również zmyły fale brutalnej rzeczywistości. Jego własnej rzeczywistości, przed którą choćby nie wiadomo jak daleko uciekał, zawsze go dopadnie. Podniósł wzrok na Dumbledore’a, ale nie zobaczył go, gdyż przed oczami zamigotały mu ciemne płaty, będące zapewne przyczyną ogólnego wyczerpania.

– Ożeż ty! No niee… nigdy bym nie powiedział, że Snape tak głupio wszystko wypaple! – odezwał się zza stołu Hagrid, na którym wiadomość owa zdawała się nie robić tak wielkiego wrażenia jak na Remusie; widać nie zorientował się jeszcze, jakie niesie ze sobą konsekwencje.

– Nie masz pojęcia, Remusie, jak bardzo jest mi przykro – szepnął dyrektor, spoglądając współczująco na pogrążonego w szoku mężczyznę, który zrobił się papierowy na twarzy.

– Nie powinno być panu przykro – rzekł pod dłuższej chwili martwym głosem, a ręce zaciśnięte kurczowo na kubku zaczęły mu bezwiednie drżeć. Wbił wzrok w resztkę herbaty na dnie, jakby zapragnął się w niej utopić. – To mnie powinno być wstyd. Za wszystko, co zrobiłem i czego nie zrobiłem. Za te kłamstwa… za głupotę… za brak odpowiedzialności…

– Remusie…

– Nie, dyrektorze – głos coraz bardziej mu się łamał. – Zawiodłem, okłamałem pana i jeszcze nie miałem odwagi, by przyznać Severusowi racji. On zrobił to, co zrobić powinien. Więc i ja zrobię to, co powinienem zrobić już dawno. Jeszcze dziś odejdę.

– Co ty się wygłupiasz?! – fuknął na niego Hagrid. – A co to… może z ciebie inny człowiek jak ze mnie? Niech pan mu powie, psorze, niech pan powie… przecież ja też jestem ten, no, mieszaniec. A nikt dąsów z tego powodu nie robi! Dzieciaki cię lubią, Remus, nikogo to nie obejdzie, że raz na miesiąc ktoś tam cię na zajęciach zastąpi. Wszyscy mówią, żeś najlepszym nauczycielem obrony, jakiego mieli! I co z tego, że jesteś wilkołak? Co z tego, jak nikt ich jeszcze tyle, co ty nie nauczył?! – Remusowi na te słowa jeszcze bardziej ścisnęło się serce; oczy niebezpiecznie zaczęły go piec, więc je zamknął. Miał wrażenie, że za chwilę pęknie w nim jakaś niewidzialna tama, a na to nie chciał sobie pozwolić w obecności Dumbledore’a. Jednak Hagrid najwyraźniej nieświadomy niczego kontynuował: – Znam cię od szczeniaka i dobrze wiem, że specjalnie niczego głupiego byś nie zrobił. Pamiętasz, com kiedyś powiedział? Jesteś najrówniejszym gościem, jakiego znałem! No jak, źle ci tu? Masz jakie lepsze miejsce od Hogwartu? Gdzie pójdziesz, jak tam tylko na takich jak ty te gnojki, urzędasy czekają, żeby ucapić za byle co! Musowo masz zostać!

Dumbledore z zatroskaną miną przyglądał się w skupieniu młodemu człowiekowi, który nie odpowiadał na słowne wsparcie Hagrida, kręcąc w milczeniu głową.

– Remus, wszyscy staną za tobą murem, a jak nie, to dyrektor ich udobrucha… prawda, psorze?… i znowu będzie, jak należy. Nie musisz nigdzie odchodzić, przecież nic takiego się nie stało.

– Ale mogło – przerwał słabym głosem. – To nigdy nie powinno mieć miejsca i nie może się powtórzyć! Nie zostanę tu, to zbyt wielkie ryzyko.

– Trele-morele! – obruszył się, kompletnie nie rozumiejąc, o co Remusowi chodzi. – Jakie znowu ryzyko? Po lesie latałeś, a tam tysiące jeszcze gorszych jest, no… tych… Zresztą dzieciaki do lasu włazić nie mogą tak czy siak, a że raz ci się przytrafił nocny spacer, to wielkie mi znowu mecyje! Przecież nie twoja wina, nie? Sam żeś se tego losu nie wybrał! Nie pchałeś się w paszczę wilkołakowi. Pomożemy ci, jak kiedyś… Wszyscy chcą żebyś został. Bankowo. A jak ktoś by nie chciał, to i tak nic do gadania nie ma, bo dyrektor jest tu szychą i basta!

– Hagridzie… – Dumbledore posłał wzburzonemu towarzyszowi wymowne spojrzenie, a ten momentalnie ucichł. Dyrektor sięgnął do wewnętrznej kieszeni, wydobywając z niej zalakowany rulonik, i rzekł spokojnym głosem: – Mam do ciebie prośbę, Hagridzie. Szedłem właśnie do sowiarni, kiedy się spotkaliśmy. Knot oczekuje raportu, jaki złożyli mi dementorzy z całonocnych i, jak można było przewidzieć, bezowocnych poszukiwań uciekiniera w Zakaznym Lesie. Bądź więc łaskaw wysłać to pismo w moim imieniu – dodał, podając mu list.

– Się robi, psorze – odparł ochoczo, jak zawsze, gdy Dumbledore powierzał mu najdrobniejszą choćby misję. Przelotnie spojrzał na Remusa, który z pochyloną głową siedział na jego łóżku, niczym skazaniec, na którego wydano najgorszy wyrok. Wyglądał jakby chciał go jeszcze pocieszyć, ale dyrektor podniósł rękę.

– Idź już, Hagridzie, czekają na ten raport od pół godziny – powiedział spokojnie, a gajowy posłusznie opuścił swoją chatę.

– Gdybym wypił wywar… – jęknął Remus, gdy zostali sami, lecz Dumbledore nie pozwolił mu skończyć.

– Remusie, nie obwiniaj się za to, co nastąpiło.

– Mogę obwiniać wyłącznie SIEBIE – odpowiedział z wyraźnie rozgoryczony. – Stworzyłem ogromne zagrożenie, postąpiłem bezmyślnie, nieodpowiedzialnie i pochopnie. To przeze mnie teraz Syriusz musi się ukrywać, to przeze mnie uciekł Peter! Gdybym się nie przemienił…

– Na to nie miałbyś wpływu, nawet gdybyś spożył eliksir. Przestań opowiadać głupstwa.

– Ale mogłem ich pozabijać! – wyrzucił z siebie znacznie głośniej niż zamierzał, oddychając coraz szybciej. – Każdego z nich… W ogóle nie powinienem… Pan nie powinien…

– Dość tego, Remusie. Dość – powtórzył z naciskiem, a jego rozmówca wypuścił kubek i ukrył twarz w dłoniach. – Nie miałeś kontroli nad przebiegiem większości wypadków i nie zawiniłeś w żaden sposób, że stało się tak, a nie inaczej. Powiem więcej, gdyby nie twoja interwencja, prawda do tej pory mogłaby nie ujrzeć światła dziennego. Wszytko mogło potoczyć się znacznie gorzej… Pomyśl, Harry był gotów obezwładnić Syriusza i zrobiłby to bez wątpienia, gdybyś mu nie przeszkodził. Dementorzy mieli rozkaz zabić zbiega, gdy tylko go złapią, i na pewno dopadliby go, zanim zdążyłbym go przesłuchać. Syriusz byłby już tylko rośliną, a Harry nadal żyłby w przekonaniu, że jego własny ojciec chrzestny posłał na śmierć jego rodziców. Nie, Remusie, zrobiłeś bardzo wiele dobrego. Twój udział zmienił wszystko! Niestety Severus nie był w stanie zrozumieć ani twojej roli w tej historii, ani przyjąć prawdy o Blacku. Sam go złapał i liczył na to, że ktoś doceni jego wysiłek. Knot obiecywał mu nawet Order Merlina… Jednak pojmany ponownie uciekł w niewytłumaczalnych okolicznościach, a ja przekonałem Knota, że próbowałeś ich wszystkich ratować, więc Severus, cóż…

– Zemścił się na mnie – dokończył cicho, szepcząc we własne dłonie. – Teraz nienawidzi mnie jeszcze bardziej. Ma prawo. Zasłużyłem sobie na to.

– Nie, nie zasłużyłeś. I nie sądzę, by to była zemsta na tobie – rzekł smutno i przez chwilę milczał. – W każdym razie, to wszystko ma znacznie głębsze podłoże. Myślę, że najwyższy czas, byś poznał całą prawdę, Remusie, a nie tylko zniekształcony jej obraz.
I opowiedział mu historię tak niesamowitą i wstrząsającą zarazem, że Remus zapomniał na moment o całej swej goryczy, słuchając wszystkiego z szeroko otwartymi oczami. Gdy Dumbledore skończył, jeszcze długo siedział w ciszy, jakby odjęło mu mowę. Dopiero po jakimś czasie zdołał, przemówić słabym, nieswoim głosem:

– Więc Severus… nie złożył oskarżenia w mojej sprawie, choć prawie go zabiłem, i jeszcze przez tyle lat milczał? Dlaczego to zrobił?

– Bo go o to prosiłem. Jego i twoich przyjaciół. Nie chciałem cię straszyć, byłeś jeszcze chłopcem i bałem się, że… że nie udźwigniesz takiego ciężaru. Pomyślałem, że świadomość tego, iż zaatakowałeś niemal śmiertelnie jednego z uczniów, może być dla ciebie zbyt trudna, byś mógł z nią żyć. Być może się myliłem – dodał cicho, spoglądając z uwagą w zdziwione, jasne oczy. – W każdym razie Severus zgodził się dochować tajemnicy. Mimo wszystko jednak nosił w sobie poczucie krzywdy, które dało o sobie znać ze zdwojoną mocą, gdy ponownie stanął z tobą twarzą w twarz. Parę miesięcy temu zwolniłem go z danej mi obietnicy i muszę przyznać, że jestem zdziwiony, iż to tej pory nie wyjawił ci prawdy. Znając jego charakter, sądziłem, że posłuży się tym, jako bronią przeciw tobie.

– A nie posłużył się? – spytał głosem pełnym rezygnacji, choć przecież wiedział, że to pytanie jest dziecinne.

Zmagały się w nim jednak dwie przeciwstawne siły. Z jednej strony doskonale rozumiał sytuację Severusa, który zmuszony do milczenia o nieszczęściu, jakie go dotknęło przed siedemnastoma laty, mógł wreszcie wyrównać rachunki, z drugiej czuł, że jego własny ból jest zbyt świeży, by potrafił być obiektywny w ocenie jego postępowania. To było trudne do zniesienia.

– Jak powiedziałem, to wszystko jest bardziej złożone – odparł spokojnie Dumbledore, ale Remusowi zdało się, że usłyszał w jego głosie przygnębienie. – Widzisz, wydarzenia z ubiegłej nocy, kiedy cała historia niejako się powtórzyła, gdzie ty i Syriusz wychodzicie obronną ręką, a jemu nie zostaje nic innego, jak pogodzić się z tym faktem, musiały przelać kielich goryczy. To, co dziś się stało nie miało być zemstą na tobie… takie mam wrażenie… ale przede wszystkim na mnie. Severus nigdy nie doznał zadośćuczynienia za swe krzywdy i chyba w ten sposób chciał odebrać choć część należącej mu się sprawiedliwości. Jednocześnie uświadomił mi, jak wiele błędów wtedy popełniłem. Nie wynagrodziłem mu tego, co zrobił, myślałem o tobie, bałem się, że Brygada Ścigana coś wykryje… i zapomniałem o najważniejszym. Jedyne, co zrobiłem, to była krótka rozmowa z Severusem. Później już do tego nie wracałem. Po części dlatego, że nie chciałem mu wszystkiego utrudniać – rozdrapywać tej sprawy, na siłę tłumaczyć i… dręczyć go w ten sposób. Wystarczająco to przeżył. No a z drugiej strony wydawało mi się, że wszystko zrozumiał. Że najlepiej będzie, jak sam się z tym zmierzy. W końcu jego decyzja była bardzo dorosła i myślałem, że jest na tyle silny… – Urwał i na moment zamilkł. – Dopiero teraz widzę, jak bardzo się myliłem. Nie chciałem, by był do czegokolwiek zmuszany, a wyszło na to, że przez wszystkie lata nim manipulowałem. Co gorsza, lekceważąc jego uczucia. Rozegrałem to bardzo niefortunnie, zwłaszcza wczorajszego dnia. Severus chciał dobrze i ufał mi, a ja go całkowicie zignorowałem i na sam koniec oszukałem. I nadal nie mogę powiedzieć mu prawdy. Jeszcze nie teraz. – Westchnął ciężko i przez chwilę milczał, po czym dokończył ze smutkiem: – Gdybym wcześniej go wysłuchał i potraktował poważnie, nie posunąłby się do takiej zagrywki. Więc, jak widzisz, w dużej mierze to moja wina. A dzisiaj… dzisiaj wypomniałem mu jeszcze coś, czego nigdy nie powinienem był wypominać.

Remus jeszcze nie słyszał w głosie Dumbledore’a tyle żalu. Poczuł, że i jemu coś zaciska się wokół krtani, jakby udzieliła mu się jego gorycz.

– Wie pan, gdzie jest teraz Syriusz? – spytał, chcąc jak najszybciej zmienić temat, który powoli stawał się dla obu rozmówców niezręczny. Poza tym, kwestia przyjaciela była teraz o niebo ważniejsza! – Jak udało mu się uciec? Kontaktował się z panem?

– Nie, nie kontaktował się ze mną. Raczej ja z nim – dodał i uśmiechnął się tajemniczo, jak zwykł to robić, gdy nie zamierzał udzielać konkretnych wyjaśnień. – W tej chwili bezpiecznie zmierza na południe w towarzystwie pewnego hipogryfa – rzekł, unosząc znacząco brwi, a Remus nie mógł powstrzymać uśmiechu; poczuł jak w jego wnętrzu rozlewa się jakaś otucha. Nagle jego własna krzywda stała się mniej wyrazista, jakby wyblakła w obliczu zdecydowanie donioślejszych wydarzeń.

– Jak to możliwe?

Dumbledore zerknął na niego uważne znad okularów-połówek.

– Cóż, jak łatwo wywnioskować, nie obeszło się bez złamania prawa – odpowiedział beztrosko, a w jego głosie czaiła się kpina. – Oczywiście oficjalnie, jako dyrektor, nic nie widziałem i nic nie słyszałem… Właściwie nic mi na ten temat nie wiadomo, że dwoje moich uczniów bawiło się wczoraj, całkowicie nielegalnie, zmieniaczem czasu i trochę „namieszało”. Dlatego też nie jestem w stanie pociągnąć do odpowiedzialności ani pana Pottera, ani panny Granger, gdyż nie ma żadnych dowodów ich przestępstwa, na których można by się oprzeć. Zeznanie pani Pomfrey mówi jednoznacznie, że przebywali oni non stop w skrzydle szpitalnym.

– A nieoficjalnie, co pan może powiedzieć na ten temat? – Remus pozostawał nieugięty, co wcale nie wprawiło dyrektora w zły nastrój, wręcz przeciwnie.

– Mogę ci jedynie pogratulować wspaniałych wyników w nauczaniu – rzekł enigmatycznie, lecz widząc jego zdziwioną minę zaraz po tym dodał, najwyraźniej nie mogąc się powstrzymać: – Patronus Harry’ego przepędził ponad setkę dementorów, Remusie, to niesamowity wyczyn!

– Nie mnie w takim razie należą się pochwały, ale jemu – odparł nieco oszołomiony tą wiadomością. – Harry jest po prostu bardzo zdolny i…

– I nie rozwinąłby swych umiejętności, gdyby nie twoja pomoc.

– Być może – szepnął. – Ale to nie zmienia faktu, że muszę stąd odejść. Powinienem napisać oficjalną rezygnację, więc… pójdę już – dodał, chcąc wstać, ale Dumbledore położył mu dłoń na ramieniu.

– Remusie, nie musisz tego robić. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że wiele osób będzie się sprzeciwiać, ale moje zdanie ma decydujący wpływ. Jeśli tylko byś chciał, mógłbym…

– Nie, proszę – przerwał niespodziewane stanowczym głosem. – I tak nie starczy mi życia, by się odwdzięczyć za to, co pan dla mnie zrobił to tej pory. A po tym, co zaszło, nie chcę dopuścić do podobnej sytuacji już nigdy! Gdyby coś im się stało z mojej ręki, nigdy bym… Niech pan zrozumie, ja…

– Rozumiem – odpowiedział cicho, a Remus poczuł do niego ogromną wdzięczność, że nie przekonuje go do niczego na siłę.

Dyrektor siedział przez chwilę w milczeniu, spoglądając uważnie na swego rozmówcę, który próbował otrzepać swą szatę uwalaną ziemią. Spod płaszcza wystawała połyskująca tkanina, którą Remus wetknął sobie do wewnętrznej kieszeni.

– Widzę, że nosisz przy sobie cudze peleryny-niewidki? – zagadnął, tym razem z wesołym błyskiem w oczach, na co Remus blado się uśmiechnął.

– Ach… tak – rzekł, wyciągając pelerynę z kieszeni. – Jeszcze wczoraj zabrałem ją z Wrzeszczącej Chaty. Po zachodzie księżyca chciałem pod nią wrócić do zamku, ale zdołałem tylko przejść paręnaście jardów, a ocknąłem się już… ocknąłem w ramionach Hagrida – dokończył z lekkim zakłopotaniem, ale Dumbledore tylko dobrotliwie pokiwał głową.

– Myślę, że za ten bezinteresowny wkład obaj powinniśmy nosić Hagrida na rękach – odparł po części żartobliwie, po części poważnie.

Remus uśmiechnął się i sięgnął po różdżkę, by jako tako odprowadzić się do porządku, zanim opuści chatę, ale jego ręka trafiła w pustkę. Nie miał różdżki. Sprawdził w innych kieszeniach, obmacując swój podarty płaszcz i czując narastającą panikę. Niebieskie oczy spotkały się z bursztynowymi. Dyrektor nawet nie pytał, co się stało, widząc przestraszone i zdziwione spojrzenie mężczyzny. Wstał, otworzył małe okienko na oścież, podniósł swą różdżkę w stronę bijącej wierzby… i już po chwili wręczył Remusowi jego własną.

– Dziękuję – rzekł, czując taką ulgę, jakby odzyskał utraconą właśnie rękę.

– Drobiazg – odparł, uśmiechając się oczami znad szkieł. – To ja powinienem ci podziękować. Byłeś najlepszym… – Remus przerwał mu, kręcąc przecząco głową. – Najlepszym nauczycielem obrony, jakiego kiedykolwiek miałem – dokończył z naciskiem, na co Remus, znów czując się niezręcznie, odwrócił wzrok.

– Dał mi pan szansę, o jakiej nigdy nie mógłbym marzyć. Ale wszystko kiedyś się zaczyna i kończy – szepnął i poczuł na swym ramieniu dłoń Dumbledore’a, która zacisnęła się pokrzepiająco. Skinął głową i wstał, zarzucając na plecy pelerynę-niewidkę. – Na mnie chyba już pora, muszę się jeszcze spakować. Lepiej będzie, jak przemknę się niepostrzeżenie i doprowadzę do porządku bez ciekawskich spojrzeń.
– Zamówię ci powóz do Hogsmeade – stwierdził dyrektor, odprowadzając go do drzwi, co wyglądało dość osobliwie, gdyż w powietrzu unosiła się wyłącznie głowa Lupina. Gdy stanął już w progu, dyrektor położył mu dłonie na niewidzialnych ramionach i rzekł: – Remusie, gdybyś potrzebował jakiejkolwiek pomocy, wiedz, że u mnie zawsze ją znajdziesz.

– Wiem – odpowiedział cicho. Przez chwilę milczał, wyraźnie się wahając. W końcu odetchnął i rzekł: – Dyrektorze, może to dziwnie zabrzmi, ale… dziękuję, że pan mnie wtedy okłamał. Żałuję tylko, że tak długo. I że takim kosztem.

Niespełna trzy godziny po tej rozmowie siedział w trzęsącym się powozie, podążając w stronę Hogsmeade. Nie była to wesoła droga i w jakiś niewytłumaczalny sposób strasznie się dłużyła. Gdy wreszcie powóz zatrzymał się na rynku, tuż przy Dworcu Transportu Magicznego, Remus z ulgą wytaszczył swoją starą walizkę i szklany zbiornik na zewnątrz. Ostatni raz spojrzał na ciemniejący na tle błękitnego nieba wielki gmach zamku. Kolejny rozdział zamknięty. Definitywnie. Nie chcąc spotkać się z grupami uczniów przebywającymi w wiosce, szybko przemierzył ulicę, znikając w budynku Stacji Hogsmeade – jak głosił podrdzewiały szyld nad wejściem. W poczekalni sektora Fiuu śmierdziało kotami i stęchlizną, a oczekujących na odprawę było około dwudziestu osób: część z nich z małymi tobołkami szeleściła z nudów starą prasą, część z wielkimi bagażami i skrzeczącymi zwierzętami próbowała ogarnąć swój ruchliwy dobytek, były też hałaśliwe rodziny z rozbieganymi dziećmi… Jednym słowem – harmider. Remus zajął miejsce na drewnianej ławce, czekając na swoją kolej. Spośród dziesięciu kominków tylko pięć było „odjazdowych”, a działały wyłącznie trzy, w związku z czym kolejka poruszała się bardzo powoli. Jednak Remus nigdzie się nie spieszył. Właściwie nie wiedział, gdzie ma się udać. Nie miał domu, gdyż zrezygnował z wynajmowanego mieszkania w dniu wyjazdu do Hogwartu. Mimo to, poszukiwanie lokalu nie było dla niego nowością, więc nie przestraszyła go perspektywa chwilowej bezdomności i konieczności pomieszkiwania w gospodach. Bardziej martwił się o znalezienie nowej pracy. Co prawda, wynagrodzenie profesorskie, jakie otrzymywał w ciągu tego roku, stanowiło dla Remusa kwotę niewyobrażalnie wysoką. A że nauczony był żyć skromnie, zaoszczędził sumkę, z której mógłby się utrzymać przez pół roku, nie mając żadnej posady. Mimo wszystko chciał ją znaleźć jak najszybciej, a wiedział, że to nie będzie łatwe. Poprzednim razem mieszkał na przedmieściach Yorku, skąd pochodził, i pracował dorywczo za głodowe pensje. Teraz jednak nie chciał tam wracać.

Po paru minutach oczekiwań stanął wreszcie przy stoliku dyspozytora zawiadującego ruchem w kominkowej sieci.

– Gdzie ma być? – spytał znudzonym, lekko opryskliwym głosem starszy mężczyzna, maczając koniec pióra w kałamarzu.

– A ile kosztuje podróż do… Manchesteru? – rzucił pierwszą lepszą nazwę większego miasta, jaka przyszła mu do głowy.

– Aż tam? Nikt stąd nie podróżował dalej, jak do Glasgow – wymamrotał dyspozytor, przeciągając palcem po jakimś wyświechtanym pergaminie. – To będzie… Stacja Główna Manchester: dwa galeony, sześć sykli.** To jak, leci pan czy nie, bo kolejka gęstnieje!

– Tak, poproszę – odparł wyciągając sakiewkę, a mężczyzna zapisał coś na małym świstku i nabił go na szpikulec, wręczając Remusowi oderwany jego kawałek wraz z garścią proszku.

Po chwili w kominku numer dwa buchnęły zielone płomienie, a były profesor w podniszczonej szacie, z walizką w jednej ręce i zbiornikiem po druzgotach w drugiej, zniknął w magicznym palenisku. Po paru minutach niewygodnej podróży w szalonym pędzie, wynurzył się z jednego z kominków w okrągłej sali na dworcu głównym w Manchesterze. Przed oczami migał mu tłum spieszących w swoje strony ludzi, zupełnie mu obojętnych. Stał tak na środku trochę bezmyślnie, gapiąc się tępo na kantor wymiany walut. Czuł się dziwnie rozchwiany, jakby balansował między żalem i szczęściem. Znów jego losy, jak również losy bliskich mu osób potoczyły się w nieprzewidywalny sposób, tak jak przed laty. Tylko że teraz zakończenie, choć bolesne, było jednak pomyślne. Bo czymże jest własna krzywda, jeśli odzyskał przyjaciela, którego dawno już spisał na straty? Dobrze pamiętał tamten dzień, kiedy to cały świat wydał z siebie tchnienie ulgi… a on jeden – jęk rozpaczy. Gdy inni pogrzebali swój strach, on pogrzebał własnych przyjaciół, a wraz z nimi cząstkę samego siebie. Dziś zmartwychwstało to, co brutalnie zostało zabite prawie trzynaście lat temu. Uśmiechnął się do własnych myśli, poderwał walizkę i żwawym krokiem ruszył przed siebie, na zalaną słońcem ulicę…

_______________
* Według słowiańskich wierzeń „raróg” to demon ognia, wyglądem przypominający drapieżnego ptaka, potrafiący jednak przybierać inne kształty. Uważany za słowiańskiego ospowiednika feniksa. Tutaj - magiczna bestia, którą z feniksem łączy jednynie żywioł ognia.
** W sumie 40 sykli. Harry zapłacił za przejazd Błędnym Rycerzem z Little Whinging do Londynu 11 sykli, więc podróż przez połowę Wielkiej Brytanii jest jednak trochę droższa.


Ostatnio zmieniony przez smagliczka dnia Wto 19:00, 18 Wrz 2007, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kira
kryształkowa dama



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z <lol>andii ;)

PostWysłany: Wto 15:57, 20 Lut 2007    Temat postu:

*klaszcze w łapki z radości*

Nareeeszcie! Juz się bałam, że porzuciłaś to opowiadanie czy coś, Smaguś, bo tyle nam kazałaś czekać! Na szczęście i moje wniebowzięcie jest kolejny odcinek ^^ Tulkam Cię za niego.

Akcja rozwija się fantastycznie. Losy i uczucia panów R. i S. opisujesz tak... dobitnie, że w tym momencie sama już nie wiem któremu z nich bardziej współczuję Sad Co ciekawe, dyrektor też wzbudza we mnie pewnego rodzaju żal. No bo przeciez nie można zaprzeczyć, że chęci ma dobre, prawda?

Co do błędów, to praktycznie ich chyba nie było (za co należą się Autorce kongratulejszyn, bo tekst jest długaśny). Zauważyłam tylko

Cytat:
Hardodziob
- raczej Hardodziób, chociaż to właściwie bez znaczenia Wink i

Cytat:
(...) sunęła przez błonie
- nie wiem, czy nie powinno tu być przez błonia, ale może i nie. Niech się wypowie Hekatka Razz

Śliczny fragment, a ja mam gorącą nadzieję, że kolejny odcinek pojawi sie już wkrótce, bo jak nie to chyba ómrę!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Śro 14:45, 21 Lut 2007    Temat postu:

Porzuciłam opowiadanie? Ależ skąd! (przepraaaszam Sad , ale nawet nie sądziłam, że kogoś taka zwłoka zaniepokoić może - co znaczy, że ktoś czeka jednak ^^)
Po prostu miałam całe mnóstwo pracy i leżało odłogiem (a ja cierpiałam, bo z wielką przyjemnością poświęciałabym się pisaniu właśnie... a nie jakimś pierdołom życia codziennego Razz ).
Co do Hardodzioba to sprawdzałam w kanonie - jest HardodziOb, nie HardodziÓb (chyba że mam jakieś wydanie z błędami). Szczerze powiem, że lepiej mi brzmi przez "ó", ale w zasadzie mi to rybka.

Co do błoni, to zgłupłam generalnie (i chyba sama się zakręciłam, bo kilka rozdziałow wczesniej napisałam "błonia").Słownik PWN podaje "błonie" - w zanaczeniu łąki, otwartej przestrzeni pokrytej trawą.
Zawsze mi się wydawało, że o błoniach można mówić tylko w liczbie mnogiej (i chyba ubzdurałam sobie, pisząc ten rozdział, że są rodzaju żeńskiego). Ale Słownik podaje przecież formę w mianowniku w l.poj - czyli wygląda na to, że rodzaj nijaki - to "błonie", no i byłoby wtedy te "błonia".
Jakby nie było w Słowniku internetowym nie ma konkretów, a ja w domu żadnych książek odnośnie poprawnej Polszczyzny nie posiadam Sad (poza kieszonkowym słownikiem ortograficznym XD)

Zawsze takie głupstewka mnie wkurzają, i pisząc o tym, zastanawiałam się czy poprawnie piszę i pewnie dlatego się zakałapućkałam (poza tym nigdzie, kurde, nie mogłam znaleźć pełnej odmiany).
Wyglada jednak na to, że błędnie napisałam - a fee, Smagliczko.

Na kolejny odcinek z pewnością nie każę czekać dwa miesiące Wink
Przepraszam jeszcze raz za "olanie" sprawy na tak długo... Trochę mea culpa, trochę siła wyższa.

edit: hihi... nie dawało mi to spokoju i zobaczyłam u Polkowiego, jak jest z tymi nieszczęsnymi błoniami.
Błonia. Zdecydowanie.

Już poprawiam - i teraz przynajmniej zapamiętam Mr. Green
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Śro 18:47, 14 Mar 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ 9


Koszmar wciąż żywy
24.VI.1995


W małym, ciemnym pokoiku, do którego nie bardzo chciały wpadać promienie słońca, siedział mężczyzna pochylony nad pergaminem. Jego zmęczoną twarz oświetlał migocący płomyk magicznej lampki, sprawiając, że cienie pod oczami i zapadnięte policzki były jeszcze bardziej uwydatnione. Jednak mimo to na jego obliczu malowało się zadowolenie. Już od trzech miesięcy nie dostawał żadnych wiadomości, a tu nagle ten list. List od Syriusza. Remus wiedział, że jego przyjaciel ma się dobrze, o czym wielokrotnie go zapewniał. Minął już rok jak się ukrywał. Cztery miesiące spędził gdzieś na południu, o czym świadczyć mogły egzotyczne ptaki, które raz na jakiś czas dostarczały Remusowi korespondencję. Były to świergotniki, więc wywnioskował, że Syriusz przebywał gdzieś w Afryce, w okolicach Morza Śródziemnego – bo tyko tam żyły one na wolności. Jednak już z początkiem listopada wrócił do kraju i teraz wysyłał mu zwyczajne sowy. Remus proponował mu schronienie, ale Syriusz odmówił. Również jego listy były bardzo rzadkie i krótkie. Widać nie chciał narażać ani siebie, ani jego na ewentualny pościg, gdyby list został przechwycony i ktoś dowiedziałby się o tajemnicy, którą, jak na razie, znał tylko Dumbledore i troje uczniów. Nie licząc śmierciożerców, rzecz jasna. Jednak Remusowi sprawiały przyjemność nawet te najkrótsze, jednozdaniowe wiadomości od przyjaciela. Za każdym razem Syriusz mu dziękował, ale Remus wcale nie czuł, że podziękowania mu się należą. Wręcz przeciwnie. Lecz Syriusz najwyraźniej tego nie przyjmował do wiadomości, bo i tym razem – chyba już po raz setny – wyraził swą wdzięczność. Za co? Tego nigdy dokładnie nie powiedział; zawsze miał problemy z przelewaniem swych uczuć na papier, podobnie jak nie odznaczał się oratorstwem. Mimo to w każdym liście dodawał w postscriptum „dziękuję”, a Remus za każdym razem, gdy to czytał, czuł się niezręcznie. To prawda, wybaczyli sobie wzajemnie i to było oczywiste, skoro okazało się, że zaszła niesamowitych rozmiarów pomyłka, za którą Syriusz zapłacił straszliwą cenę. To chyba normalne, że Remus puścił wszystko w niepamięć – w końcu nic z tego, co o nim myślał przez ponad dwanaście lat, nie okazało się prawdą. Ale czy Syriusz powinien mu za to dziękować? Przecież to naturalne. To jego obowiązek, podobnie jak pomoc, której praktycznie mu nie udzielił, choć przecież chciał. Cóż… teraz i tak nie mógł.


Złożył list i schował do szuflady. Na mugolskiej, gazowej kuchence podgrzewała się (bez użycia gazu) porcja eliksiru tojadowego. Remus co miesiąc dostawał pocztą stosowną ilość tego cudownego środka na jego „dolegliwości”. Oczywiście była to sprawka Dumbledore’a, bo kogóż by innego. Remus był mu bardzo wdzięczny, ale jednocześnie czuł się coraz bardziej obciążony jego uczynnością. Wiedział, że nigdy nie zdoła się zrekompensować i świadomość ta była denerwująca. Nie lubił być od nikogo zależny, nie lubił niespłaconych długów, a u Albusa zaciągnął tak wielki, że nie chciał sobie nawet wyobrażać jak wyglądałby on pod postacią sklepowego rachunku. Przypuszczał, że miałby co najmniej pięć stóp długości. Jednego był pewien: eliksiru, który dostawał, na pewno nie warzył Snape, i to trochę poprawiało mu humor. Po tym, czego się dowiedział o Snapie, wcale mu się nie dziwił, ba, nawet całkowicie rozumiał, dlaczego tak niechętnie znosił jego obecność w Hogwarcie, i dlaczego przyłożył rękę do tego, że Remus musiał odejść. Mimo to, był mu wdzięczny chociażby za to, że dbał o jego zdrowie w ciągu minionego roku. A robił to doskonale, i jak Remus w chwili obecnej mógł ocenić – również nadprogramowo. Eliksir Snape’a różnił się zdecydowanie w swym działaniu od tego, który teraz dostawał, co znaczyło, że Snape swój nieco udoskonalił. Po spożyciu wywaru Severusa, Remus odczuwał ból podczas przemiany znacznie słabiej niż normalnie.
Dlaczego Snape zmodyfikował eliksir pod kątem znieczulającym? Tego Remus się nie dowiedział, choć bardzo chciał poznać odpowiedź. Przecież… Snape nie musiał tego robić. Czy miał być to tylko alchemiczny eksperyment? Swoją drogą ciekawe było, dlaczego modyfikacja Severusa nie została oficjalnie wprowadzona do receptury. Przecież jego wersja eliksiru była o niebo doskonalsza od oryginału. Zmniejszała nie tylko odczuwanie bólu, ale również pomagała utrzymać ludzką świadomość w znacznie większym stopniu! Cóż, z tego, co Remus się dowiedział, sam wynalazca – Damokles Belby – był ponoć człowiekiem bezkompromisowym i nie zezwalał na „poprawki”, zwłaszcza w dokonaniach, za które dostał Order Merlina. Severus z tej racji musiał być trochę niepocieszony… za to Remus tym faktem niepocieszony był na pewno!

Zdjął bulgoczący wywar z palnika i nalał do kubka, wypijając wszystko duszkiem i krzywiąc się, jak zawsze. Jedno się nie zmieniło – smak eliksiru, czy to w wersji oryginalnej, czy w zmodyfikowanej przez Snape’a, pozostawał równie paskudny.

Westchnął ciężko, odstawił kubek i rozejrzał się po malutkim mieszkaniu, sprawdzając, czy wszystko zostawia właściwie zabezpieczone, po czym teleportował się na Pokątną. Dzisiaj postanowił załatwić pewną sprawę, którą odkładał już od tygodnia… a która czekać nie powinna.

Zdecydował się odwiedzić mury Ministerstwa Magii, więc miał do przejścia paręnaście przecznic. Mógł oczywiście aportować się tuż przy wejściu, jednak magiczna część stolicy była najbezpieczniejszym miejscem na aportację z racji tego, że żaden mugol nie mógłby zaobserwować owego „dziwnego” zjawiska, a Remus wolał jednak zachowywać ostrożność. W końcu był wilkołakiem – nie powinien niepotrzebnie pakować się w kłopoty z mugolami, bo to mogłoby zostać źle odebrane przez władze, a zatargów z władzą mieć nie chciał. Właśnie między innymi dlatego podążał do ministerstwa. Miał świadomość, że nie musi tego robić, ale jeśli nie chciał później przechodzić nieprzyjemności, wiedział, że powinien uaktualnić swoje dane w rejestrze; to jest miejsce zamieszkania i zatrudnienia. Od tygodnia miał nowe mieszkanie, bo właściciele, u których poprzednio wynajmował kawalerkę w magicznym Manchesterze, wypowiedzieli mu lokum, gdy przyznał się, że jest wilkołakiem. Teraz więc znalazł sobie mugolską kwaterę na przedmieściach. Zatrudnienie również jakoś zdobył. Jednak, jakkolwiek dumnie by brzmiało miano „redaktor”, to i tak wydawnictwo, w którym pracował, płaciło mu zatrważająco marną pensję. Uśmiechnął się smutno do własnych myśli… Nie powinien narzekać, znalazł przecież legalną pracę. Poza tym mógł pracować w domu, co było wręcz błogosławieństwem, zarówno dla niego jak i innych pracowników wydawnictwa, którzy koso patrzyli ilekroć tam się zjawiał.

Przyzwyczaił się już do tego, że notorycznie tracił pracę, więc i teraz był na to przygotowany. Mimo to, zawsze zgłaszał się do ministerstwa w celu poinformowania Rejestru o wszelkich zmianach. W praktyce rzadko który wilkołak fatygował się w takich sprawach. Większość bowiem pracowała na czarno i nigdzie nie była zameldowana – sprawiało to oczywiście wiele problemów Brygadzie Ścigania, ale akurat sprawne jej działanie bynajmniej nie leżało w Remusa interesie. Nie chciał mieć po prostu niepotrzebnych problemów. Już samo znalezienie legalnej posady graniczyło z cudem po wprowadzonej przed rokiem ustawie o wilkołakach, która uniemożliwiała praktycznie wszystko. Mimo iż istniała taka instytucja jak Służba Pomocy Wilkołakom, niewiele w świetle owej ustawy mogli zdziałać. Cóż, rządziła tak zwana siła wyższa, która zwie się „prawem silniejszego”.

Bez względu na całą chorą sytuację teczka Remusa zawierała już chyba z tuzin uaktualnień. W zasadzie chwilami sam się sobie dziwił, że ma tyle samozaparcia i jeszcze ciągnie tę farsę. Za każdym razem, gdy odwiedzał mury ministerstwa, upokarzano go, jakby był przedstawicielem istot niższego rzędu. Nienawidził tych wizyt. Jako wilkołak nie miał praw obywatelskich, jakie posiadali inni… A w zasadzie miał, ale tylko na papierze, bo w rzeczywistości nikt o nich nie pamiętał. Kiedyś pofatygował się nawet i przeczytał całą treść Powszechnej Deklaracji Praw Wilkołaków. Nigdy nie czytał większych kłamstw jak wtedy. Zgodnie z postanowieniami Deklaracji był wolny pod względem swej godności i poglądów na równi z innymi ludźmi. Miał prawo do bezpieczeństwa i swobody. Nie wolno go było prześladować, traktować w sposób okrutny, poniżający i nieludzki. Miał prawo odwoływać się do sądów w celu zadośćuczynienia za wyrządzone mu krzywdy. Miał wreszcie prawo do godnego życia… I jeszcze wiele innych, które były tylko pustymi słowami. Zwyczajnym atramentem wsiąkniętym w dawno już pożółkły pergamin. Niczym więcej. To właśnie przez tych, którzy stali na straży owego prawa, najbardziej był poniewierany. Nigdy nie zapomniał dnia, w którym został „skatalogowany” w Rejestrze Wilkołaków, niczym przedmiot. Miał wtedy niewiele ponad cztery lata, ale zapamiętał dokładnie jak założyli mu szarą teczkę z jego danymi, a na lewym ramieniu wytatuowali numer ewidencyjny. Widniał tam do dziś, jako niezmywalne świadectwo tego, że od dnia czternastego maja 1963 roku przestał być człowiekiem. Tatuaż był tak samo wyraźny teraz, jak trzydzieści lat temu, jednak wrył mu się w pamięć bardziej niż w skórę. Tuż pod tatuażem widniała blizna po wielokrotnym szczepieniu przeciw wściekliźnie – kolejny dowód na to, że jest tylko zwierzęciem. Ilekroć wyciągali jego teczkę, domagali się od niego potwierdzenia tożsamości w najbardziej upokarzający ze sposobów. Wiedział, że tym razem również będzie podobnie…

Winda zatrzymała się ze zgrzytem na czwartym piętrze i Remus skierował swe kroki w stronę korytarza, gdzie mieścił się Wydział Zwierząt. Szedł, ściągając na siebie ciekawskie spojrzenia. Jego wygląd wzbudzał zainteresowanie, rzadko bowiem, nawet ci najgorzej opłacani urzędnicy nosili tak sfatygowane ubrania. Na piersi Remusa połyskiwała srebrna plakietka, zdradzając nazwisko i prawdziwy cel podróży. Minął kwaterę Brygady Ścigania, czując ciarki na plecach, i dotarł do kartoteki Rejestru. Przy wejściu mieściło się okienko, w którym siedział starszy czarodziej o kanciastej szczęce i rzadkich, szarych włosach.

– Proszę się wpisać – chrypnął, wskazując wielki kajet leżący przy okienku. – Pańska godność, godzina wejścia… Ma pan pozwolenie na skorzystanie ze zbiorów archiwum? – spytał nagle, przeszywając Remusa podejrzliwym wzrokiem. – Musi pan okazać wypełniony formularz z numerami dokumentów i podpisem kierownika. Inaczej nie uzyska pan wglądu w żadne akta.

– Ja… Tak, wiem to wszystko. Z tym, że nie jestem interesantem – odparł Remus znad pożółkłego brulionu, a wyskubane pióro zatrzymało się w połowie drogi do kałamarza. – Przychodzę w sprawie uaktualnienia danych. Moich danych – dodał ciszej, na co czarodziej w okienku skrzywił się nieznacznie. Nie wiadomo tylko czy w zdumieniu, czy w pogardzie.

– Rozumiem. W takim razie potrzebna będzie przepustka, panie… ee… Lupin – rzekł, weryfikując wpis w kajecie z nazwiskiem widniejącym na plakietce Remusa, którą dostrzegł dopiero w tej chwili.

Pogrzebał w jakiejś szufladzie i podał przybyłemu kartonik z napisem: Rejestr/poziom II wstęp wolny.

– Do końca korytarza, schodami w dół i trzecie drzwi na prawo – rzucił oschle i zdjął blokadę z wejścia, odprowadzając „intruza” nieufnym spojrzeniem.

– Tak, wiem – westchnął Remus. – Dziękuję panu.

Poziom II był niedostępny dla osób nieupoważnionych. Łączył się bezpośrednio z archiwami Rejestru, którego żaden czytelnik nigdy nie widział na oczy. Jednak Remus odwiedzał to miejsce już kilkakrotnie i za każdym razem dochodził do wniosku, że wolałby być szarym „interesantem”. Pech chciał, że już za pierwszym razem zobaczył archiwa z perspektywy dalece innej niż pospolity użytkownik i tak zostało po dziś dzień. W korytarzu machnął zawczasu paru urzędnikom przepustką przed nosem, przyzwyczajony już do ich dociekliwości. Jego umysł wypełniony był tylko jedną litanią: wejść – załatwić – wyjść. Opuścić to przeklęte miejsce jak najszybciej!

„Cholerny masochista” – pomyślał, chwytając za klamkę, i wszedł do szarego, ponurego pomieszczenia. Trzy, lekko zaskoczone twarze obróciły się w jego stronę, a Remus dokładnie wiedział, że chwilowa konsternacja już za moment ustąpi miejsca jawnej agresji. Mężczyźni przebywający w pokoju niemal równocześnie wykonali identyczne gesty: szybki rzut oka na sfatygowane ubranie, na twarz przybyłego, na przepustkę trzymaną w ręku, na plakietkę z nazwiskiem… Błyskawicznie wyciągnięty wniosek.

– Dzień dobry – odezwał się Remus szorstkim, nieco nieuprzejmym tonem. – Przyszedłem w sprawie…

– A dzień dobry, dzień dobry – przerwał pokpiwającym głosem najstarszy z mężczyzn, a dwaj pozostali wykrzywili się w szyderczych uśmieszkach. – Jakże nam miło…

– W sprawie uaktualnienia moich danych – dokończył twardo, po raz kolejny zaklinając się, że już ostatni raz jego noga tu postała. Że już nigdy więcej!

– No proszę – parsknął urzędnik i oparł się ciężko o biurko, które zaskrzypiało. – Gdyby każdy wilkołak był tak obowiązkowy, miałbyś lekką robotę, Jack. Zero poszukiwań, zero polowań… Sami do nas przychodzą, zobacz, wystarczy tylko siedzieć i wołać: „następny”. Żyć nie umierać, chyba poproszę o przeniesienie z Rejestru do Brygady! – zarechotał ochryple, a człowiek nazwany Jackiem zbliżył się w stronę Remusa, obdarzając go jednym z najbardziej nienawistnych spojrzeń, jakie ten w swoim życiu widział.

Był to potężnie zbudowany, zwalisty człowiek. I choć niewiele od Remusa wyższy, wydał mu się jednak nad wyraz kolosalny, niczym polodowcowy głaz. Remus nie miał w zwyczaju oceniać ludzi po ich wyglądzie, jednak już na pierwszy rzut oka mógł stwierdzić, że tego człowieka bardzo nie lubi. Nie lubi z wzajemnością.

– Pan Remus Lupin – skwitował osobnik z wyraźną pogardą, chwytając plakietkę na piersi Remusa i studiując ją uważnie. – Hm… przyznam, że nie kojarzę. Czyżby był taki akuratny, że nic nie przeskrobał?

– Może skojarzyłbyś prędzej po numerze, Jack – rzucił trzeci, ten najwyższy i szczupły, który z wyglądu, nie wiedzieć czemu, przypominał Remusowi Billa. Może za sprawą bystrego błysku w oczach. A może była to kwestia długich włosów? – Ja mam jakąś taką dziwną skłonność, że zawsze zapamiętuję ich po numerach. Nigdy po nazwiskach.

– Panowie – odezwał się w końcu Remus, nie mając ochoty dłużej wysłuchiwać prześmiewczej pogawędki – rozumiem, że macie całą masę fascynujących doświadczeń oraz spostrzeżeń, ale ja akurat nie dysponuję nieograniczonym czasem i wolałbym, żebyśmy przeszli do sedna sprawy.

Najwyraźniej trzej mężczyźni nie byli przygotowani na tak asertywną postawę przybyłego, gdyż na moment osłupieli, utkwiwszy w nim zdziwione spojrzenia.

– Och… to pan wilkołak się śpieszy – rzekł człowiek zza biurka. – A do czegóż on tak się spieszy? Dzieci w domu płaczą? Bo chyba nie do pracy? – spytał, udając szczere zainteresowanie, a dwaj pozostali zawtórowali mu śmiechem.

– Między innymi właśnie informacje o pracy chciałbym sprostować w swoich aktach – odparł spokojnie Remus, jak na złość nie dając się sprowokować, co ostatecznie uciszyło złośliwe chichoty.

– Widzę, że jegomość nad wyraz poważny. A do tego bezczelny – odezwał się ponownie Jack, zaciskając pięści. Remus wyraźnie usłyszał chrupnięcie w stawach i nie mógł się opędzić od myśli, że te masywne ręce najprawdopodobniej bez problemu złamałyby mu kilka kości. I to z dziką ochotą. – Wydaje mi się, Ted, że powinniśmy zająć się jego sprawą z należytą starannością – dokończył a na jego ustach zagościł paskudny grymas nienawiści pomieszanej z satysfakcją. Urzędnik okrążył biurko i posłał swemu koledze porozumiewawczy uśmiech.

– W takim razie nie traćmy czasu – skwitował zjadliwie. – Zechcesz nam towarzyszyć, Jack? – Barczysty mężczyzna w odpowiedzi zarechotał prostacko, i nim Remus zdążył się uchylić, pchnął go w stronę drzwi. Trzeci z mężczyzn został w pokoju z miną pełną zawodu, jakby miała go ominąć doskonała zabawa.

Szli jeden za drugim, wąskim, kamiennym korytarzem. Remus wielokrotnie już go przemierzał, dlatego jego surowy wystrój nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia. Tym razem jednak czuł się jak więzień eskortowany do swej celi, czego powodem była obecność postawnego „hycla” depczącego mu po piętach. Nigdy nie miał do czynienia z żadnym z funkcjonariuszy Brygady osobiście, wiele natomiast o nich słyszał. Za wiele. Z racji tego, że nie ścigali oni ludzi – bo wilkołak to przecież nie człowiek – mogli sobie pozwolić na znacznie większą samowolkę niż aurorzy, i bywali znacznie bardziej od nich brutalni. Remus wiedział dobrze, że musi mocno uważać przy tym człowieku na słowa i gesty, a znając swój niepokorny, gryfoński temperament, który budził się w momentach najmniej do tego właściwych, czuł, że może być to trudne. Nie uważał się, co prawda, za osobę porywczą, wyznając zasadę: „ policz najpierw do dziesięciu i pomyśl”, ale teraz miał wrażenie, że coś w nim rośnie… coś nieokiełznanego. Był pewien, że nie jest to najlepsza chwila do buntu, ale widać jego drugie ja nie zamierzało odgrywać dzisiaj grzecznego szaraczka i siedzieć w cieniu. Cóż, nie wróżyło to dobrego obrotu spraw.

Po paru minutach przemierzonych w zupełnej niemal ciszy, przeszli przez solidnie wyglądające, szerokie drzwi. Wnętrze sali skąpane było w fioletowym, przytłumionym świetle, mającym konserwować znajdujące się tu dokumenty. Kartoteka zawierała dane o wszystkich niebezpiecznych stworzeniach, toteż była pokaźnych rozmiarów pomieszczeniem, z rzędami półek zawalonych po brzegi aktami.

W głębi, po prawej stronie od wejścia stało biurko, które tonęło w różnorakich papierzyskach, a znad stosów pergaminów sterczała łysiejąca głowa archiwisty, pełniącego jednocześnie funkcję stróża. Lupin, popchnięty po raz kolejny przez barczystego mężczyznę, skierował swe kroki w tamtą stronę, zaciskając zęby w narastającej irytacji.

– Pan Teodor Davies. Och, i pan Gordon… Co panów sprowadza? – spytał archiwista nieco zaskoczonym głosem, jakby dopiero co przebudził się z drzemki. Wyglądało na to, że rzadko niepokojony był wizytami.

– Uaktualnienie danych, Scott – wyjaśnił sucho urzędnik, po czym zerknął na Remusa w wyraźna pogardą. – Tak przynajmniej twierdzi obecny tu wilkołak – dodał, wypluwając ostatnie słowo.

Na twarzy Scotta pojawiał się dziwny wyraz, z którego Remus bezbłędnie wyczytał mieszaninę oszołomienia i strachu, jak również nieśmiałego zaciekawienia. Prawdopodobnie człowiek ten nigdy nie miał możliwości ujrzeć na własne oczy jednego z osobników, których akta codziennie przerzucał. Lupin pamiętał, że wcześniej na stanowisku archiwisty pracował zupełnie inny mężczyzna. Obecny strażnik kartoteki dobiegał sześćdziesiątki i wydawał się być znudzony swoją pracą. Widok Lupina musiał jednak podziałać na niego otrzeźwiająco, bo teraz wyglądał na gotowego do ucieczki. Wielu ludzi reagowało na Remusa w ten sposób, zupełnie, jakby miał się na nich rzucić i rozszarpać na strzępy. Sam nie wiedział czy jest to żałosne, obraźliwe, czy może śmieszne. Zważywszy, że nie wyglądał na kogoś, kto miałby tyle siły, by mógł zabić gołymi rękami.

– Aktualizacja? Ach… no t-tak – wymamrotał archiwista, spoglądając na Remusa z niepokojem. – To… yhm… Musi pan podać…

– Remus Lupin – przerwał mu, chcąc jak najszybciej zakończyć to kompromitujące przedstawienie – swoje i jego.

– A numerek szanowny interesant posiada? – wtrącił Ted Davies.

– Teczkę równie dobrze można znaleźć według nazwiska – odparł Remus, obdarzając go chłodnym spojrzeniem. – Jest na to proste zaklęcie i pan Scott na pewno dobrze je zna.

– Nie pouczaj nas, panie wilkołak – wycedził przez zęby barczysty „hycel”. – Jesteś skatalogowany pod numerem, nie pod nazwiskiem. Więc podaj numer! – warknął ostrzegawczo.

Jego błyszczące nienawiścią oczy, powiedziały Remusowi aż nadto, że człowiek ten z pewnością nie zna takiego terminu jak „nadużycie kompetencji” i gotów jest posunąć się bardzo daleko. Mimo to, wytrzymał jego spojrzenie bez mrugnięcia okiem, po czym przeniósł wzrok na archiwistę, który nie wydawał się chętny polemizować ze zdaniem Gordona. Zastygł w bezruchu, nieco wylękniony, czekając na rozstrzygnięcie sporu.

– Będzie panu łatwiej znaleźć moją teczkę po numerze niż po nazwisku? – spytał uprzejmie, nie dając za wygraną i licząc skrycie na jednego sojusznika. Archiwista na te słowa zachłysnął się powietrzem. Najprawdopodobniej, gdyby mógł, schowałby się pod biurko i nie zajmował żadnego stanowiska w tej sprawie. Zerknął niepewnie na Remusa i zastygł w zdziwieniu – wilkołak patrzył na niego bez cienia wrogości. Szybko jednak odwrócił wzrok, gdy Davies znacząco odchrząknął.

– Może… niech pan poda jednak numer – skapitulował i zaczął nerwowo wyrównywać papiery leżące na biurku.

Dwaj pozostali mężczyźni skrzywili się zjadliwie, zadowoleni z obrotu spraw; Remus na chwilę zamknął oczy. Jak mógł w ogóle liczyć na to, że obejdzie się bez tej całej upokarzającej procedury? Wszystko zależało przecież od drugiej strony, a ta nie miała dobrej woli bądź, jak to było w przypadku Scotta, nawet odrobiny odwagi cywilnej.

– Dziewięćdziesiąt pięć, dziewięćset dwadzieścia cztery – powiedział po chwili milczenia, czując tępe, tak dobrze mu znane ukłucie. Zawsze to czuł, gdy robił coś wbrew sobie. Lecz tym razem było jeszcze coś – narastająca wściekłość. Miał wrażenie, że nie zdoła zdusić jej w sobie, jeśli to całe przedstawienie trwało będzie zbyt długo.

Archiwista bez słowa podniósł się z krzesła i poczłapał z wyciągniętą różdżką w stronę rzędów półek, na których spoczywały zakurzone, opasłe zbiory dokumentacji. Po chwili przysunął drewnianą, skrzypiącą drabinkę do jednego z regałów i wspiął się prawie pod sam sufit. Przerzuciwszy kilka szarych teczek, wybrał w końcu tę właściwą – opatrzoną numerem Remusa. Dla urzędników akta były zwyczajnym zbiorem suchych informacji. Dla Remusa stanowiły namacane świadectwo jego koszmaru: opis wypadku, jego nieszczęścia i życia pełnego walki… Walki z wiatrakami. Davies bez pytania sięgnął po przyniesione przez Scotta dokumenty. Zdmuchnął kurz z jakimś nienaturalnym namaszczeniem, jakby delektował się chwilą, i wyciągnął plik kartek. Pierwszy pergamin był już mocno pożółkły; Davies z obojętnym wyrazem twarzy przebiegł wzrokiem po tekście.

№ 95-924
Lupin Remus John
590310/W/630514


ur. 10.03.1959 r. w Yorku
[zał. odpis aktu urodzenia DB<590310;
za Rejestrem Oddziału Położniczego Kliniki Magicznej Św. Hildegardy w Leeds]

Imiona rodziców:
John Nestor [1938-1979]
Margaret Jane [1941-1986]
nazwisko rodowe matki: Milton

14.05.1063 r. - zakażony likantropią
[zał. kopia diagnozy - karta szpitalna 05-128-63;
Archiwum Oddziału Poważnych Ukąszeń Kliniki Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Św. Munga w Londynie]

23.05.1963 r. - zarejestrowany jako wilkołak 95-924
[zał. protokół przypadku IL.095-17-924/63]


Odłożył teczkę na biurko i spojrzał na stojącego obok Remusa podejrzliwie, jakby chciał wyczytać wiarygodność tych danych z jego twarzy. Skrzywił się i rzekł zgryźliwym tonem:

– Nie mamy pewności, że jesteś tym, za kogo się podajesz. Pokaż swój numer.

– Moje dane w aktach zgadzają się z tymi, które podałem przy wejściu do Rejestru, jak również w ochronie przy wejściu do ministerstwa. Już sprawdzano moją tożsamość, nie widzę więc potrzeby, by to weryfikować.

– Ale ja widzę! – warknął Gordon i boleśnie zacisnął swoją wielką dłoń na ramieniu Remusa. Ten jednak strącił ją, obdarzając mężczyznę spojrzeniem, którego nie powstydziłby się sam Snape.

– Przykro mi, ale to już nie mój problem – odpowiedział twardo. – Nie mam obowiązku udowadniać panom czegokolwiek. Jeśli są jakieś wątpliwości, to proszę się pofatygować na gór…

– Co też panowie?! – krzyknął zbulwersowany archiwista i odskoczył od biurka, na które został pchnięty Lupin. Papiery posypały się na wszystkie strony.

– Nie pyskuj, wilkołaku! – warknął Davies, pochylając się nad Remusem, podczas gdy jego barczysty towarzysz sprawnym chwytem unieruchomił mu ręce. – My bardzo nie lubimy niewyparzonych języków. Radzę więc być grzecznym.

Remus szarpnął się, ale Gordon złapał go za włosy, przycisnął twarz do blatu, wykręcając rękę tak silnie, że ledwo zdusił krzyk.

– Chcesz sobie z nami poigrać? – spytał złośliwie.

– Odpowiecie… za to… – wysyczał Lupin, próbując się uwolnić, co graniczyło raczej z cudem. Poczuł, jak ręka oprawcy zaciska się jeszcze mocniej, a różdżka Daviesa wbija mu się w policzek.

– Czyżby? – zakpił. – Jak myślisz, w czyją wersję wydarzeń uwierzą: twoją czy naszą?

Remusowi przez głowę przemknęła straszliwa myśl. Być może za sprawą położenia, w jakim się znalazł, a być może za sprawą urażonej dumy i niepokornego charakteru, który przecież w dużej mierze posiadał… Faktem jednak było, że przez krótką chwilę, po raz pierwszy w życiu miał dziką ochotę zranić drugiego człowieka. Zaklął w duchu, nie mogąc dosięgnąć własnej różdżki. Jakby w odpowiedzi na jego myśli, Davies ostentacyjnie go rozbroił, po czym zaśmiał się cicho i kontynuował mściwym tonem:

– Nikt nie będzie się dziwił, że we własnej obronie użyłem wobec ciebie Tormentera albo nawet Cruciatusa. Zeznam, że rzuciłeś się na nas… Co zresztą potwierdzi świadek, prawda, Jack?

– Oczywiście. Zachowywał się agresywnie, od samego początku odmawiał współpracy, groził nam i chciał zaatakować – oświadczył beznamiętnym głosem. – Byłem zmuszony go obezwładnić, ale stawiał opór, więc złamałem mu rękę – dokończył, a Remus wygiął się z bólu, przygryzając wargi; w ustach poczuł smak krwi.

Gordon był od niego zdecydowanie silniejszy i doskonale wiedział, jak chwycić ofiarę, by zadać jej ból przy najmniejszym choćby ruchu.

– Co robicie? Przecież… to jest gwałt – wysapał archiwista, któremu najwyraźniej zaczęło brakować powietrza. – Tak nie można…

– Ani słowa, Scott, bo pożegnasz się z posadą! – syknął Davies, a archiwista posłusznie zamilkł. Przykucnął przestraszony i zaczął zbierać porozrzucane dokumenty, udając obojętność. Zdradzało go jednak nienaturalne drżenie dłoni, a papiery wciąż wypadały mu z rąk. – Utniemy sobie z panem Lupinem małą pogawędkę – podsumował chłodno Davies, przysiadając na skraju biurka.

Nastąpiła długa chwila ciszy, przesycona do granic możliwości wzajemną nienawiścią. Davies obserwował unieruchomionego Lupina z wyraźną satysfakcją; Remus, zacisnąwszy zęby, patrzył, jak ten bawi się z lubością jego własną różdżką.

– Wysłużona – mruknął. – Musisz być do niej przywiązany i pewnie za żadne skarby nie chciałbyś jej stracić. Mam rację? – spytał jadowicie, a Remus poczuł, że jeszcze moment i straci nad sobą wszelkie panowanie. – Cóż, przyznam, że wilkołak, który nosi różdżkę, to dość rzadki widok. Chociaż… jak tak o tym myślę, to całkiem zrozumiałe… taka różdżka jest jedynym symbolem jego człowieczeństwa. Złudnym, ale zawsze – zaśmiał się na głos z własnego, wątpliwego dowcipu, dając jakiś znak swemu koledze.

Tym razem Remus nie zdołał się powstrzymać i syknął z bólu, co sprawiło, że dwaj mężczyźni uśmiechnęli się szyderczo, a trzeci ponownie rozsypał dokumenty.

– Boli? Dziwne, myślałem, że bestie nie są tak wrażliwe – stwierdził ozięble Gordon; wystarczyło jedno mocniejsze pchnięcie, by wykręcona ręka złamała się z łatwością zapałki.

– Gdy rozszarpujcie ludzi, nie jesteście już tacy delikatni, co? – powiedział cicho Davies, patrząc na bezowocne wysiłki Remusa, który próbował się uwolnić. – Wiesz… w Azkabanie jest mnóstwo wolnych cel, zapewniam cię, że i dla ciebie miejsce się znajdzie. Tacy jak ty nie powinni chodzić swobodnie po ulicach. Ministerstwo nie ma żadnego pomysłu na wilkołaki, a przecież to takie proste… Wystarczy pozamykać was razem, żebyście się nawzajem pozabijali. – Pochylił się ku Lupinowi, zniżając głos do jadowitego szeptu: – Jeśli nie planowałeś wakacji na wyspie, mogę ci je w każdej chwili zafundować. Daj mi tylko powód.

Remus przestał szamotać i zacisnął w bezsilności zęby. Dobrze wiedział, że w żaden sposób nie wygra, a swoją butną postawą może się tylko pogrążyć. Jako wilkołak już wystarczająco był na cenzurowanym, nie potrzebował dodatkowo być „wilkołakiem notowanym”. Poza tym nie powinien się tak głupio podkładać, bo mógł przez to ściągać masę kłopotów również na innych. Zły na siebie, całkowicie uspokoił się w uścisku Gordona, nie po raz pierwszy przełykając własne upokorzenie w imię wyższego dobra.

– Tak lepiej – rzekł Davies najwyraźniej dumny z siebie, że udało mu się ofiarę zastraszyć. – Proponuję, byś teraz ładnie pokazał nam swój numer ewidencyjny – dodał z zadowoleniem, a jego towarzysz rozluźnił żelazny uścisk, choć uczynił to raczej niechętnie.

Remus powoli zebrał się z biurka, czując, że na policzki wpełzły mu wypieki. W tych okolicznościach posłuszeństwo było jedynym racjonalnym rozwiązaniem, co nie zmieniało faktu, że stanowiło jego osobistą klęskę. Porażka w walce o honor zawsze boli najbardziej. Miał jednak świadomość, że bunt ostatecznie przyniesie jeszcze gorsze efekty. Przede wszystkim jednak, za żadne skarby nie chciał doprowadzać do sytuacji, w której Albus ponownie ratowałby mu skórę. Nie miał zamiaru zaciągać kolejnego długu… i spalać się potem ze wstydu. No, bo jak wytłumaczyłby się z faktu, że dla zachowana godności osobistej, pozwala sobie na przepychanki, które kończą się aresztem i przesłuchaniem? Nie był przecież Syriuszem, potrafił poskromić swą złość i panować nad emocjami.

Zrezygnowany, pod czujnym spojrzeniem obu mężczyzn (trzeci wbił wzrok w podłogę) powoli rozpiął koszulę i obnażył lewe ramię. Zadziwiające. Powinien się już do tego przyzwyczaić, a za każdym razem czuł się coraz bardziej upokorzony.

– No i proszę – sarknął Gordon, zakładając ręce na piersi – wystarczą tylko dobre chęci, a potrafimy się dogadać jak cywilizowani ludzie?

– Numer się zgadza – wtrącił Davies, który już zdążył przyjrzeć się dokładnie tatuażowi. – Jednak… warto by sprawdzić, czy jest autentyczny…

– Nie sądzi pan chyba, że go sfałszowałem? – spytał Remus wyzutym z emocji głosem, utkwiwszy spojrzenie w stosie papierów, które Scott zdołał wreszcie zebrać i położyć na biurku. – Miałbym zadać sobie tyle trudu tylko po to, by uściślić kilka informacji w dokumentach Remusa Lupina?

– Tego nie wiem. Mam jednak za zadanie dopilnować wszelkich formalności, a wykluczenie oszustwa jest sprawą najwyższej wagi.

– Widzę, że jest pan bardzo skrupulatnym człowiekiem – odparł, a jego głosie zagościła lodowata nuta cynizmu. – Cóż, zapobieganie przestępstwom jest przecież obowiązkiem każdego pracownika ministerstwa. Zapewne wykazuje się pan nieskazitelną uczciwością w tym, co robi.

– Ależ oczywiście – zapewnił Davies nad wyraz uprzejmym tonem, tak niepodobnym do tego, którym przemawiał jeszcze niedawno. – I robię to z ogromną przyjemnością.

– Nie wątpię – mrukną cicho Remus, a urzędnik z uśmiechem na twarzy przyłożył różdżkę do numeru na jego ramieniu i wyszeptał zaklęcie identyfikujące.

Zabolało, ale nie tak bardzo, jak poniżenie. Remus zawsze unikał pokazywania swojego tatuażu. Jako nastolatek, chciał się go nawet pozbyć, co oczywiście skończyło się krwawiącą, paskudną raną. Tatuaż został. Po dziś dzień pamiętał chwilę, w której jawnie powiedział swoim przyjaciołom o tym, kim… czym jest. Nie byli tym tak bardzo zszokowani, jak faktem, że został oznakowany. Peter nazwał to wtedy „chorym faszystowskim pomysłem”. Niewiele minął się z prawdą. Ministerstwo wymyślało różne sposoby na wyeliminowanie mieszańców, w tym również wilkołaków, ze społeczeństwa. Powstał nawet projekt odnośnie wprowadzenia obowiązku noszenia przez wilkołaki czerwonych przepasek. Sam pomysł spotkał się z dużym poparciem społecznym. Szczęśliwie jednak upadł, gdyż Rada Czarodziejów doszła do wniosku, że może to dodatkowo zaostrzyć konflikt z wilkołakami. Nie chcieli ryzykować, to zrozumiałe – wilkołaki to przecież niebezpieczne bestie. Nawet z jednym ciężko było dać sobie radę, nie mówiąc już o całym zbuntowanym stadzie. Postrach, jaki wzbudzali, nie zmieniał jednak faktu, że w swej ludzkiej postaci, traktowani byli jak pod-ludzie.

– Może się pan ubrać, panie Lupin – rzucił urzędnik z wyższością. – Czy nie łatwiej było od razu załatwić to spokojnie? Uniknęlibyśmy tych wszystkich nieprzyjemności…


Jadowite słowa Daviesa dźwięczały Remusowi w uszach jeszcze długo po opuszczeniu ministerstwa. Wracając, omal nie przyprawił staruszki ze swojej kamienicy o zawał serca, kiedy teleportował się w swoim mieszkaniu z hukiem. Był wściekły. Pokonany, sponiewierany… Załamany. Już dawno nie został potraktowany w tak podły, upokarzający sposób. Już dawno nie czuł się tak bezsilny wobec kogokolwiek. Był człowiekiem ugodowym, ale na pewno nie uległym do tego stopnia, by pozwalał mieszać się z błotem! Jeszcze dwa lata temu nie skapitulowałby tak łatwo! Tylko że… wtedy nie spoczywało na nim tyle obowiązków, co teraz. Wcześniej odpowiedzialny był tylko za własną skórę, nic go nie obchodziło. Bo przecież nic nie miał. Ale dzisiaj byli jeszcze inni, był Syriusz, o którym zbyt wiele wiedział, były tajne informacje o wydarzeniach sprzed roku, była wreszcie prośba Albusa, aby był ostrożny i na wszystko miał oko. Wśród dawnych popleczników Voldemorta panowało bowiem dziwne poruszenie. Coś się niewątpliwie działo. Coś złego. Gdyby ministerstwo zachciało go teraz przesłuchiwać, najprawdopodobniej skutecznymi metodami wyciągnięto by z niego bardzo wiele. Naraziłby wtedy nie tylko siebie, ale i Syriusza… A może nawet Harry’ego? Tak. Zdecydowanie wiedział zbyt dużo, by stawiać własną dumę ponad obowiązkami i zaleceniami Dumbledore’a. Nie powinien ryzykować w żaden sposób.

W bezsilnej złości opadł na fotel, uderzając pięściami w oparcia. Z miejsca pożałował swej reakcji, gdy jego nadwerężone ramię przeszył ostry ból.

– Dranie… Policzymy się jeszcze! – warknął, choć w głębi duszy dobrze wiedział, że nigdy do tego nie dojdzie.

Nie zwykł się mścić na ludziach. W czym zemsta mogła mu pomóc? W niczym. Dobrze wiedział, że stosunek ludzi do niego nigdy się nie zmieni – musiałby stać się cud, a w te przestał wierzyć już dawno. Zresztą, jaką wizytówkę wystawiłby sobie, potwierdzając swym zachowaniem opinie krążące o wilkołakach? To zdecydowanie nie była dobra metoda walki o własne prawa. Chwilami dochodził do wniosku, że w ogóle nie istnieje właściwa. Nie w jego przypadku.

Przez nieprzyjemny incydent do końca dnia nie był w stanie skoncentrować się na pracy. Zbyt rozkojarzony i coraz bardziej zdenerwowany na siebie, że nie potrafi się skupić, schował rękopis do szuflady. Miał dość, a musiał zredagować jeszcze cztery rozdziały, jeśli nie chciał mieć nieprzyjemności w pracy. Po raz pierwszy od bardzo dawna poczuł się naprawdę przytłoczony. Bez względu na to, jak bardzo starał się żyć zgodnie z tymi wszystkimi zakazami i nakazami nałożonymi na wilkołaki, i tak nie miało to żadnego znaczenia. Jedno słowo takiego Daviesa czy Gordona mogło świadczyć przeciw jego żarliwym zapewnieniom, nawet gdyby składał je pod veritaserum. Po co się tym wszystkim przejmował? Po diabła martwił się o pracę, dach nad głową? Po jaką cholerę w ogóle starał się żyć jak człowiek? Trzeba mu było przerwać tę kiepską komedię już dawno, przynajmniej oszczędziłby sobie złudzeń i nerwów! Zniechęcony do wszystkiego zaparzył czarną, mocną kawę. Właśnie taką, jakiej nienawidził. Sącząc owe „paskudztwo” przez zęby, odruchowo pomyślał o Snapie. Nie miał pojęcia, w jaki sposób Severus mógł pić taką siekierę codziennie, i to jeszcze na śniadanie. Mimo okropnego smaku, kawa okazała się jednak doskonałym wyborem. Ponownie zaczął myśleć racjonalnie i na kwadrans przed północą zdołał skończyć to, co miał do oddania na poniedziałek. Potwornie zmęczony i przybity, postanowił położyć się wcześniej, by pożegnać wrzeszczcie ten przeklęty dzień. Nie dane mu jednak było zrealizować swych planów.

Nagłe zawirowanie magii poderwało go na nogi. Założył pole ochronne, uniemożliwiające wtargnięcie do jego domu nieproszonym gościom w niepożądanym momencie, więc wiedział, że ktoś się zbliża. Poza tym, mieszkając w całkowicie mugolskiej dzielnicy, każdego czarodzieja był w stanie rozpoznać na odległość. Ale przecież żaden z nich nie powinien być tutaj. A już na pewno nie powinien się skradać!

Remus momentalnie zapomniał o przykrościach minionego dnia. Szybkim machnięciem różdżki zgasił światło, a potem zamarł w bezruchu, czekając na właściwy moment. Gdy niespodziewany gość stanął na korytarzu przed drzwiami, Remus zareagował tak szybko, że ten nie zdążył nawet krzyknąć z zaskoczenia. Już po sekundzie zakapturzony osobnik leżał obezwładniony w jego mieszkaniu. Kiedy Remus stanął nad nim, szarpnął się w magicznych więzach i jęknął głośno.

– Spokojnie. Nie zrobię ci krzywdy – rzekł cicho, celując w niego różdżką, a mężczyzna znieruchomiał. – Nie przypominam sobie, byś zapowiadał swoją wizytę. Kim jesteś? – spytał, usuwając knebel z ust człowieka, by mógł przemówić.

– Remus, kretynie, to ja!

– SYRIUSZ? – Remus omal nie przewrócił się z zaskoczenia.

– A kto?! Rozwiąż mnie, zwariowałeś?! – wrzasnął, a kaptur zsunął mu się z głowy; jego szare oczy błyszczały w ciemnościach złością.

Lupin opuścił różdżkę, nie mogąc uwierzyć we własną głupotę, i zrobił krok z stronę przyjaciela. W tym samym momencie jednak zdał sobie sprawę, że coś tu się nie zgadza. Potrafił rozpoznawać ludzi po zapachu. McGonagall, na przykład, pachniała żywicznym drewnem, Dumbledore jabłkami i cynamonem, Severus jałowcowym dymem… Syriusz natomiast roztaczał wokół siebie specyficzną korzenną woń, podobną trochę do imbiru, a odkąd stał się animagiem, pachniał także morką ziemią. Rozpoznałby jego zapach zawsze i wszędzie! Jednak człowiek leżący na podłodze pachniał inaczej niż Syriusz, mimo że przypomniał go do złudzenia.

– Kłamiesz. Nie jesteś Blackiem – stwierdził chłodno, ponownie podnosząc różdżkę. – Skąd o nim wiesz i kto cię przysłał?

– Re… Remus, no co ty? – stęknął zdziwiony, spoglądając na niego rozszerzonymi oczami. – Przestań się wygłupiać, nie poznajesz mnie? Myślisz, że ktoś się we mnie zamienił? Niby jak miałby to zrobić, skoro potrzebny jest do tego mój włos? Skąd by go wziął? To przecież…

– Dla kogo pracujesz? – przerwał mu obojętnym tonem, całkowicie głuchy na rozpaczliwe argumenty.

– Koniec tych żartów, to przestaje być śmieszne! – krzyknął w odpowiedzi, ponownie próbując się uwolnić.

– Ja jestem całkowicie poważny – rzekł bezwzględnie. – Odpowiedz na moje pytanie.

Mężczyzna przez chwilę leżał w bezruchu, uporczywie wpatrując się w Lupina, jakby nie dowierzał własnym oczom.

– Ty oszalałeś.

Lupin bez słowa pochylił się nad nim i ze stoickim spokojem zaczął przeszukiwać jego kieszenie. Nie znalazł jednak żadnego flakonika po eliksirze wieloskokowym, nie znalazł też żadnych rzeczy osobistych, żadnych dokumentów…

– Gdzie masz różdżkę?

– Nie mam różdżki, odbiło ci?! Nie mam jej od ponad trzynastu lat! – Mężczyzna zdawał się tracić nad sobą resztki panowania. Na jego zapadnięte policzki wstąpił purpurowy rumieniec wściekłości. – Lunatyk, do cholery, czyś ty na łeb upadł?! To ja, ŁAPA! Dumbledore mnie tu przysłał, kazał zwołać ludzi z Zakonu!

Remus zamarł. Przez chwilę miał wrażenie, że odchodzi od zmysłów, a podłoga osuwa mu się spod stóp. Czy mógł być tak… Ale przecież wiedziałby… A może on naprawdę zwariował? Zawahał się i mruknął zaklęcie, a krępujące mężczyznę więzy opadły. Szybko poderwał się z podłogi, dysząc ciężko, nie zdążył jednak ochłonąć, bo gospodarz przypadł go do ściany i spojrzał mu prosto w oczy. Stali tak przez jakiś czas w ciszy, aż wreszcie Remus wyszeptał:

– Ale ze mnie idiota. Zachowałem się zupełnie jak Moody. Wybacz mi napaść, nie tak planowałem cię powitać – rzekł zmęczonym głosem i uściskał sztywnego z osłupienia przyjaciela.

– Jak mogłeś mnie nie poznać? – wydukał z wyrzutem z głosie. – Coś ty sobie w ogóle uroił? To do ciebie niepodobne!

– Przepraszam. Parę godzin temu miałem nieprzyjemne przejścia w ministerstwie i pomyślałem, że nasłali na mnie agenta Brygady Ścigania. Nie miałem pojęcia, że tu się zjawisz. Powiedziałeś mi, że będziesz się ukrywał – odparł cicho, obrzucając Syriusza zakłopotanym spojrzeniem. – Poza tym, zupełnie inaczej pachniesz. Nie jak Łapa – dodał lekko się uśmiechając.

– To przez Pomfrey. Oblała mnie jakimś dezynfekującym świństwem – wyjaśnił ze złością. – Powiedziała, że nie będzie tolerować zapchlonych kundli w ambulatorium!

– Byłeś na terenie zamku? Miałeś mieć się na baczności, co ty sobie wyobrażasz? Przecież Dumbledore…

– Remus, do diabła! – warknął przez zęby, chwytając go mocno za ramiona; tym razem w szarych oczach płonęło szaleństwo pomieszane ze strachem. – Stało się… pewnie nie uwierzysz… nawet mi ciężko jest uwierzyć…

Remus, widząc wstrząs na twarzy swego przyjaciela, od razu uświadomił sobie, że musiało się stać coś strasznego. Syriusz rzadko bywał tak zdenerwowany, a przerażony już tylko w dwóch przypadkach: zagrożenia życia kogoś, kogo kochał, bądź jego śmierci.

– Coś z Harrym? – spytał słabym głosem. Jak się okazało pytanie było postawione trafnie, bo Syriusz pobladł momentalnie, a Remus poczuł, że miękną mu nogi. – Nie mów mi, że… – ledwo wydusił, ale Black pokręcił głową.

– Nic mu nie jest. Przeżył – westchnął z wyraźną ulgą, na co Remus przestraszył się jeszcze bardziej. – Nawet wygrał ten cholerny Turniej… Czułem, że coś takiego… Ja wiedziałem… Zawsze wiedziałem… – głos mu się załamał i zamilkł.

– Co się stało?! Co to znaczy „przeżył”? Mów, na Merlina! – zażądał, potrząsając nim, a Black podniósł na niego wzrok. Wyglądał teraz tak upiornie jak na listach gończych, które porozwieszane były niemal na każdym rogu we wszystkich magicznych dzielnicach Wielkiej Brytanii. Wyrwał się z uścisku i cofnął o krok, wciąż wpatrując w Remusa szeroko otwartymi oczami.

– On wrócił – szepnął. – Voldemort.

– Co ty mówisz? – spytał, nie do końca wierząc w poczytalność swego przyjaciela.

– Mówię, że się odrodził! Dziś! Teraz! – wypalił nagle Syriusz. – Znów ma moc i zwołał śmierciożerów! Wszystko zaczęło się od początku! – krzyczał, krążąc bezwiednie po pokoju. Gdy zawracał po raz trzeci, Remus chwycił go i pchnął na fotel.

– Siadaj. Powiedz mi… powiedz mi po kolei – zaczął, chcąc sobie wszystko poukładać i chociaż w minimalnym stopniu zrozumieć Syriusza, który najwyraźniej bredził. – Spokojnie. Twierdzisz, że byłeś w Hogwarcie i że oglądałeś Turniej, tak?

– Nie. Nie widziałem wszystkiego. Dumbledore kazał mi siedzieć u Hagrida, ale przedostałem się na trybuny pod sam koniec – odpowiedział całkiem trzeźwo, choć wciąż nerwowo oddychał. – I właśnie wtedy Harry gdzieś zniknął! Wrócił po jakiejś godzinie… To chyba cud, że w ogóle wrócił – jego głos zaczął nagle drżeć. – Nie zobaczyłem go od razu, dopiero u Dumbledore’a. Był trochę poszturchany, lecz nic mu się nie stało. Nie mam pojęcia, jak to zrobił, ale uciekł. Za to ten drugi chłopak, Diggory, miał mniej szczęścia. Został zabity.

Lupin, porażony nieprawdopodobną wiadomością, przestał na moment oddychać. To wszystko było totalnie absurdalne.

– Syriusz, ale… chcesz powiedzieć, że porwali Harry’ego spośród tłumów ludzi? Przecież… To nie może być prawda.

– To JEST prawda, do diabła! – wrzasnął i zerwał się na równe nogi, wyglądając tak, jakby chciał się rzucić Remusowi do gardła. – Puchar został zamieniony w świstoklik i zabrał Harry’ego na jakiś cholerny cmentarz! Sam tak opowiadał, byłem przy tym w gabinecie Dumbledore’a! Voldemort wykorzystał krew Harry’ego do jakiegoś rytuału, sporządził eliksir i dzięki temu odzyskał ciało! – Zatrzymał się na moment i dyszał ciężko, wlepiając błagalne spojrzenie w przyjaciela, by ten mu uwierzył. – Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie… – wyrzucił po chwili z rezygnacją w głosie i ponownie opadł na fotel, zakrywając twarz dłońmi.

Remus znieruchomiał. W pierwszym momencie nie chciał uwierzyć Syriuszowi, ale teraz był już pewny, że nie jest to żaden z jego szalonych żartów. Nigdy nie znał się na eliksirach i alchemii… znał się jednak na Czarnej Magii na tyle, by wiedzieć, że do wielu rytuałów wykorzystywane były eliksiry, które wymagały krwawej daniny. Czując, że robi mu się sucho w ustach, spytał ostrożnie:

– Powiedziałeś, że odrodził się dzięki jakiemuś eliksirowi. Czy to mógł być Rytuał Potrójnej Ofiary?

– Nie wiem, jak to się fachowo nazywa – chrypnął Syriusz we własne dłonie i podniósł głowę. – Ale z tego, co Harry opowiadał, to faktycznie były trzy ofiary – rzekł przyduszonym głosem. – Prochy umarłego, ciało żywego i krew…

– Na śmierć skazanego – dokończył cicho Remus. Wiedział o trzech ofiarach potrzebnych do odrodzenia: ofierze tego, kto dał mu życie, tego, kto je dla niego poświęcił, i wreszcie tego, kto życie mu zniszczył.

Remus czytał o tym rytuale jeszcze w młodości. Nie przypuszczał wtedy, że ktokolwiek ze współczesnych czarodziejów byłby w stanie przeprowadzić taki obrządek. Potrzebna była do tego ogromna koncentracja Ciemnej Mocy. A jednak, znalazł się taki, kto tego dokonał… I oczywiście mógł być nim tylko Voldemort.

Spojrzał ze wstrząsem na Syriusza. Ten wyglądał tak nędznie, jak wtedy, gdy ujrzał go po ucieczce z Azkabanu; był niemal śmiertelnie blady, miał cienie pod oczami i zmęczone, matowe spojrzenie. W Remusie wezbrała nagła fala wyrzutów sumienia. Najpierw go napadł, a potem nie dał wiary jego słowom, a przecież powinien przyjacielowi zaufać od razu!

Osunął się na drugi fotel i zamilkł na pewien czas, oswajając się w wizją odrodzonego Voldemorta. Zeznania Syriusza, choć z pewnością zgodne z prawdą, wciąż wydawały mu się nieprawdopodobne. Cóż, człowiek nie co dzień dowiaduje się, że potężny czarnoksiężnik, który przez jedenaście lat siał postrach, równając magiczną i mugolską Brytanię z ziemią, nagle powraca zza grobu i to w pełni życiodajnych, jak i czarnoksięskich sił.

– Dobrze! – odezwał się raptem i poderwał z fotela. – Kogo z Zakonu mamy zawiadomić? – spytał stanowczo; w ciepłych i zwykle łagodnych oczach pojawił się teraz stalowy błysk.

Widać ton jego głosu musiał zabrzmieć dyktatorsko, bo Syriusz odpowiedział nienaturalnie sztywno, jak przed dowódcą:

– Z tego, co wiem, to wszystkich, których jesteśmy w stanie. Dumbledore powiedział, że skontaktuje się tu z nami. Przyszedłem najpierw do ciebie, bo bez różdżki…

– W porządku – przerwał mu i poszedł do starego, poobijanego i poplamionego biurka; otworzył małą szufladkę i wyjął z niej kilka pergaminów. – Myślisz, że Voldemort już wie, że reaktywujemy Zakon?

– Nie mam pojęcia, ale pewnie już się…

– W takim razie tradycyjna poczta nie wchodzi w grę, istnieje ryzyko przechwycenia – przerwał mu ponownie i przez chwilę milczał, zastanawiając się nad najwłaściwszym sposobem na powiadomienie członków Zakonu. – Sam patronus nie wystarczy, by wszystkich powiadomić. Poza tym, mogą nie zrozumieć, o co nam chodzi, dawno nie kontaktowaliśmy się w ten sposób. Trzeba byłoby przekazać wiadomość osobiście, ale w tych okolicznościach teleportować się nie powinniśmy… Zostawimy zbyt wiele śladów teleportacyjnych i zwrócimy na siebie uwagę. – Spojrzał bystro na swego przyjaciela, który stał nieco skołowany, jakby nie nadążał nad jego tokiem myślenia. – Przydałby nam się feniks. Masz może jakiegoś w zanadrzu? – rzucił niepoważne pytanie.

Syriusz jak w transie wsunął rękę do tylnej kieszeni spodni i wyciągnął ku niemu złote piórko. Na twarzy Remusa pojawił się wyraz szoku pomieszanego z ulgą i radością.

– Miałeś je cały czas przy sobie i nic nie mówiłeś? – wykrzyknął, zabierając piórko z jego dłoni. – Skąd je masz?

– Dumbledore przysłał mi je parę dni temu – wydukał nieco zaskoczony nagłym entuzjazmem przyjaciela. – Zawsze mi je przysyłał, gdy chciał ze mną porozmawiać. Miałem wtedy zjawić się we Wrzeszczącej Chacie. Ale… to nam w niczym nie pomoże, nie prześlemy tego pióra dalej. Tylko moc feniksa umożliwia taki transport.

Remus westchnął i wzniósł oczy ku niebu. Zupełnie nie rozumiał, w jaki sposób Syriusz, który był człowiekiem błyskotliwym i pomysłowym, mógł wykazywać jednocześnie objawy piramidalnej głupoty. W takich momentach w Remusie odzywał się sfrustrowany pedagog, który nie mógł sobie odmówić małej dawki złośliwości pod adresem nieuka.

– Ty chyba nigdy nie uważałeś na zajęciach z opieki, prawda? Pozwól więc, że przypomnę: feniksy to zwierzęta magiczne – rzekł z pobłażliwym uśmieszkiem, jakby zwracał się do małego dziecka – w związku z czym ich pióra są również są magiczne. I nigdy nie tracą one swojej mocy. Między innymi dlatego wykorzystywane są, jako rdzeń do produkcji różdżek. – Syriusz słuchał go z założonymi na piersiach rękami i sceptyczną miną, najwyraźniej nie rozumiejąc, do czego zmierza. – Co znaczy – kontynuował po chwili Remus – że będziemy w stanie przesłać to pióro w taki sam sposób, w jaki przemieszczają się feniksy. Trzeba tylko znać na to odpowiednie zaklęcie.

– I ty je znasz? – zapytał z powątpiewaniem.

– Oczywiście, i ty również je znasz. Nawet wielokrotnie go używałeś, podrabiając pozwolenia na skorzystanie z działu Ksiąg Zakazanych – odparł z uśmiechem, na co Syriusz kompletnie zdębiał. – Zaklęcie Imitujące, Syriuszu. Precyzyjnie wykonane na krótką metę może imitować wszystko. Także ogień feniksa – wyjaśnił i machnął różdżką, a piórko zmieniło się nagle w kilkadziesiąt miniaturek, niemal identycznych z oryginałem. Remus otoczył je wszystkie ognistą łuną i po chwili znikły, pozostawiając po sobie mgiełkę dymu. – Gotowe. Teraz musimy tylko czekać na wiadomość od Dumbledore’a – oznajmił i spojrzał na Syriusza, który wydawał się trochę zmieszany. Remus uśmiechnął się, ponownie unosząc różdżkę. – Accio piwo kremowe!

Dwie butelki wylądowały z brzękiem na małym stoliku, zatrzymując się zgrabnie przed każdym z nich. Przez chwilę pili w milczeniu; Syriusz smakował każdy łyk, jakby dawno już nie miał ku temu okazji. Remus, przyglądając mu się, uświadomił sobie smutną prawdę: niby wciąż byli przyjaciółmi, a jednak dzieliła ich jakaś niewidzialna bariera. Być może to czternastoletnia rozłąka wytworzyła między nimi taką przepaść, a może po prostu obaj bardzo się zmienili. Każdy z nich miał bagaż ciężkich doświadczeń, ale nie łączyło ich to w żaden sposób. Remus czuł, że bez względu na to, jakby się nie starali, nie odbudują już tego, co było kiedyś. Doskonale pamiętał dni, które poprzedzały tragiczne dla ich przyjaźni wydarzenia. Już wtedy byli skłóceni, i w tej niezgodzie się rozstali. Właściwie w ogóle nie było rozstania. Z dnia na dzień wszystko się skończyło. Jim zginął, Peter uciekł, a Syriusza wtrącono do Azkabanu. Nie zdążyli sobie nic wyjaśnić, nie mogli nawet na odchodne spojrzeć sobie w oczy. Remus miał wrażenie, że te niewypowiedziane słowa, niewykonane gesty były jak zadra, która tkwiła w nich gdzieś głęboko. Za głęboko i zbyt długo, by móc ją teraz wyciągnąć.

– Może opowiedziałbyś mi na spokojnie, co wiesz na temat dzisiejszych wydarzeń – rzekł wreszcie, przerywając nienaturalną ciszę. – Z tego, co mówiłeś, wynika, że Voldemort musiał mieć kogoś w Hogwarcie. I to właśnie ta osoba zamieniła puchar w świstoklik, mam rację?

Syriusz upił kolejny łyk.

– Tak – mruknął. – Okazało się, że w Hogwarcie był szpieg. Wierny śmierciożerca – dodał, a oczy błysnęły mu dziko.

– Karkarow? – spytał Remus z niedowierzaniem, ale Syriusz tylko prychnął.

– Skąd! Karkarow dał dzisiaj nogę, jak tylko poczuł, że jest wzywany. Ten śmierciożerca doskonale się ukrywał – powiedział z drwiną, a Remusowi w niedowierzaniu rozszerzyły się oczy; ścisnął jeszcze mocniej butelkę w dłoni. Przecież to niemożliwie, żeby był nim…

– Nie uwierzysz, jaki z niego cwaniak – sarknął Syriusz. – Przez cały rok udawał Szalonookiego Moody’ego – jednego z najlepszych aurorów, jakich miało ministerstwo! Podszył się pod najbardziej podejrzliwego skurczybyka wszechczasów – dodał z ponurym uśmieszkiem, a Remus na te słowa wypuścił z płuc całe powietrze. Sam nie wiedział, dlaczego poczuł taką ulgę na wieść, że owym szpiegiem nie okazał się Snape; Black jednak nie zauważył tego dziwnego zachowania i kontynuował: – Trzymał go w niewoli przez cały rok i pił wieloskokowy. Dobre, nie? Ale to jeszcze nie wszystko. Zgadnij, kto był tym śmierciożercą – zawiesił głos, najwyraźniej delektując się czarnym humorem. – Był to syn Bartemiusza Croucha, ten sam chłopak, którego pogrzeb oglądałem swego czasu przez okienko własnej celi.

– Jak to możliwe?

– Najwyraźniej ktoś coś przeoczył. Barty wcale wtedy nie umarł, cudownym trafem znalazł się na wolności i żył sobie… aż do dzisiaj – zakończył ciszej, a Remus zauważył pustkę wyzierającą z szarych oczu.

Nie musiał pytać, jak skończył młody Crouch, wraz twarzy Syriusza powiedział mu wszystko. Przez dłuższą chwilę milczeli, a potem Syriusz rzekł, tym razem nienawistnym głosem:

– Jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć. Osoba, dzięki której Voldemort powrócił. Gdyby nie ten drań, nic by się nie stało. Wiesz, o kim mowa? – spytał lodowatym głosem; Remus nie odpowiedział jednak. Odpowiedź był zbyt oczywista, zresztą i tak nie mogłaby przecisnąć się przez jego gardło. – Powinniśmy go wtedy zabić – podsumował bezdusznie Black.

– Nie, Syriuszu. Wtedy nas poniosło. Gdybyśmy posunęli się dalej, stalibyśmy się mordercami.

– Co za różnica! – podniósł głos. – Ja nim się czuję od trzynastu lat. Powinienem go zamordować już wtedy, a nie litować się nad nim. Zasłużył na to! Zresztą to przyniosłoby same korzyści, a dziś Voldemort nie chodziłby po ziemi!

– Syriusz, nie sądzę, byśmy mogli temu zapobiec, nawet jeśli…

– To parszywy zdrajca! – krzyknął, z hukiem odstawiając butelkę na stół. – Rzygać mi się chce jak o nim myślę. Mogłem wszystkiemu zapobiec rok temu, gdybym tylko nie czekał do ostatniej chwili… Gdybym go wykończył już w chacie…

– To moja wina, że wtedy uciekł – rzekł cicho Remus. – Źle się stało. Ale sami popełniliśmy jeszcze wiele innych, głupich błędów. Mogliśmy przecież mieć świadka, który potwierdziłby prawdę o Peterze i nie musiałbyś się teraz ukrywać.

– Snape? Nie żartuj! – fuknął. – On zrobiłby wszystko, by wsadzić nas obu do Azkabanu. Doprowadził do tego, że musiałeś odejść z Hogwartu, kto wie, do czego jeszcze byłby zdolny?! On jest przecież mistrzem zemsty, zapomniałeś?

– Nie zrobiłby tego, gdyby poznał wtedy prawdę.

Syriusz spojrzał na niego dziwnie; w jego oczach płonęła złość pomieszana z zaskoczeniem.

– Nie masz mu tego za złe, że tak podle cię potraktował? – spytał oszołomiony.

– Mam. Z tym że to nie jest takie proste, jakby się wydawało. Powiedzmy, że potrafię postawić się w jego położeniu – odparł spokojnie, a Syriusz zrobił sceptyczną minę i chciał coś powiedzieć, lecz Remus przerwał mu ruchem dłoni. – To jest sprawa wyłącznie między mną a nim. I proszę, byś się nie wtrącał – rzekł na naciskiem, na co jego towarzysz ponuro skinął głową. Remus jednak nie łudził się, że Syriusz zrezygnuje z ataków na Snape’a, które nie byłyby podszyte chęcią odwetu za wszelkie krzywdy, czy to jego, czy Remusa, czy też kogokolwiek innego. Uśmiechnął się pod nosem na myśl, że niektóre rzeczy nigdy się nie zmienią, co było w pewnym sensie pokrzepiające. – Czy ktoś z Zakonu, prócz Dumbledore’a, zna prawdę o tobie? – spytał po chwili ciszy.

– Raczej nie. Dumbledore trzymał to w tajemnicy i wszyscy wciąż myślą, że jestem zdrajcą. Dzisiaj widziała mnie tylko Molly… no i Snape właśnie – dodał z przekąsem. – Wygląda na to, że również jest w Zakonie. Przynajmniej Dumbledore dał do zrozumienia, że go wyprowadza, i że jesteśmy po tej samej stornie. Nie rozumiem dlaczego, ten drań ma przecież Mroczny Znak! To śmierciożerca! – wysyczał z nienawiścią.

Remus poruszył się niespokojnie.

– Skąd masz pewność?

– Słyszałem, jak przekonywał Knota o powrocie Voldemorta. Podwinął rękaw i pokazał mu Znak, głośno się przyznając, że był śmierciojadem!

– Syriusz… a czy Severus… czy on stawił się na dzisiejsze wezwanie? – spytał w napięciu, jakby odpowiedź miała stanowić jakiś wyrok.

Black obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem, a potem wzruszył ramionami.

– Nie. O ile wiem, to cały czas był w Hogwarcie. – Zmarszczył brwi i na moment się zamyślił. – W ogóle nie jesteś zaskoczony. Sądziłem, że to będzie sensacyjna wiadomość, że nasz znajomy Smark jest śmierciożercą – rzekł z lekką nutka zawodu w głosie. – Myślałem, że okażesz nieco większe emocje, a ty przyjąłeś to tak, zupełnie jakbyś… – urwał, widząc jedno ze sławetnych opanowanych i analitycznych „remusowych” spojrzeń. – Ty już wcześniej znałeś prawdę o Snapie?

– Tak – potwierdził, nie spuszczając wzroku z Syriusza. – Sam mi powiedział.

– Powiedział ci? Z własnej woli?! – wysapał, na co Remus tajemniczo się uśmiechnął.

– Cóż, nie dałem mu raczej wielkiego wyboru.

Syriusz zgrzytnął zębami.

– Czułem zawsze, że to gnida! – podsumował mściwym głosem. – Byłem pewny, że jest śmierciożercą!

Był śmierciożercą – uściślił twardo Remus, ale Black prychnął pogardliwe.

– Nadal nim jest. Nie uwierzę w to, że odszedł, bo tych szeregów nie można porzucić. Gdyby zdradził Voldemorta, już by nie żył… Zupełnie jak ten kretyn! – rzucił w złości, choć Remus dokładnie słyszał, że ostatnie słowo zawierało w sobie wyłączne gorycz.

– Gdy Regulus wycofywał się ze służby, dobrze wiedział, co go czeka. Popełnił błąd, ale przejrzał na oczy, więc nie sądzę by był całkowitym głupcem – odparł spokojnie, przyglądając się reakcji Syriusza; ten rzadko kiedy wspominał swego brata, a jeśli już to robił to zazwyczaj w gniewie. Remus jednak wiedział, że w gruncie rzeczy śmierć Regulusa bardzo go bolała, z tym że nawet przed sobą nie chciał się do tego przyznać. – Myślę, że Regulus zwyczajnie nie wiedział, komu może zaufać. Poza tym, był chyba zbyt dumny, by prosić kogokolwiek o pomoc, a my się z nią spóźniliśmy. Zginął, bo miał odwagę odmówić Voldemortowi. Chyba nie zasłużył sobie na całkowite potępienie, prawda?

– Przynajmniej zachował twarz – mruknął w odpowiedzi. – Nie to co Snape – podstępna żmija, żerująca na zaufaniu Dumbledore’a. Nigdy nic nie poświęcił, jeśli sam na tym nie mógł skorzystać. A teraz siedzi sobie bezpiecznie w Hogwarcie i nikt go nie tknie, bo Dumbledore zawsze stanie w jego obronie. Nieźle się ustawił, trzeba mu to przyznać. Ale w gruncie rzeczy taki sam z niego tchórz jak z Petera – dodał z odrazą.

Zapadła cisza. Remus wahał się, czy powinien o tym mówić Syriuszowi, bo w końcu tamta rozmowa ze Snape’em była prywatna. Ponadto obiecał mu przecież, że zachowa wszystko dla siebie. Uznał jednak, że jest to jedna z tych wyjątkowych sytuacji, kiedy prawda winna móc bronić się sama.

– Nie oceniaj Snape’a zbyt szybko, nie wiesz wszystkiego – rzekł po chwili milczenia. – Severus był szpiegiem Dumbledore’a, został nim jeszcze przed śmiercią Potterów. To on ostrzegł o niebezpieczeństwie, jakie im groziło. – Syriusz spojrzał na niego w całkowitym osłupieniu, zupełnie jakby Remus oznajmił mu właśnie rzecz zupełnie nieprawdopodobną. – Tak. To prawda. Zresztą podejrzewałem to już dawno, a Severus w zeszłym roku sam potwierdził moje przypuszczenia. Wygląda na to, że teraz również będzie działał dla Zakonu w ten sposób, a taka misja to duże poświęcenie. I wymaga jednak odwagi, bo ryzykuje w końcu własną skórę – powiedział poważnie, ale Syriusz nie wyglądał na przekonanego.

– A co powiesz na to, że Snape nadal stoi po stronie Voldemorta? Że to jego szpiegowanie i zgrywanie nawróconego, to tylko sprytna taktyka, by wywieźć wszystkich w pole? – spytał; a gdy Remus nie odpowiedział, uśmiechnął się krzywo i dodał: – Całe to poświęcenie to tylko pozory. Nie uwierzę w to, że Snape kiedykolwiek narażał własny tyłek, nie mając uprzednio ułożonego solidnego planu.


Ostatnio zmieniony przez smagliczka dnia Wto 11:16, 25 Wrz 2007, w całości zmieniany 14 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kira
kryształkowa dama



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z <lol>andii ;)

PostWysłany: Nie 22:19, 18 Mar 2007    Temat postu:

Ooooh, my poor little baby wolf! Crying or Very sad

Jak te śmierdzące wieprze mogły potraktować Remusa w ten sposób?! Uprzedzenia doprowadzą ten świat do upadku, zawsze to powtarzam! Damn.

No, a teraz do rzeczy. Rozdział naprawdę wzruszający, aż się we mnie coś skręcało jak go czytałam. Zwyczajowo już kochana Autorka przerwała opowiadanie w najciekawszym momencie - na moją zgubę Smile Wyłapałam następujące błędy natury, że tak powiem, strategicznej Laughing:

Cytat:
wciągu
- w ciągu of kors ^^

Cytat:
(...) po wprowadzonej przed rokiem ustawy o wilkołakach
- ustawie

Cytat:
(...) obdarzając go jednym z najbardziej nienawistnych spojrzeń, jakie ten w swoim życiu już widział.
- bez już

Cytat:
Nie mamy pewności, że jest jesteś tym, za kogo się podajesz.
- niepotrzebne jest

Cytat:
(...) najprawdopodobniej skutecznymi wyciągnęliby z niego bardzo wiele.
- tu czegoś zabrakło między skutecznymi a wyciągnęliby Wink

Cytat:
Przez nieprzyjemny incydent do końca dnia, nie był w stanie skoncentrować się na pracy.
- zbędny przecineczek (I think...)

Cytat:
Znów ma moc i z wołał śmierciożerów!
- zwołał

Cytat:
Czy to mógł być Rytuał Potrójnej Ofiary.
- umknął pytajnik

Cytat:
On zrobiłby wszystko, by wsadzić na obu do Azkabanu.
- nas

Cytat:
I proszę, być się nie wtrącał
- literówka - byś

Cytat:
Czy ktoś z Zakonu, prócz Dumbledore’a zna prawdę o tobie – spytał po chwili ciszy.
- tu też brakuje znaku zapytania.

Oczywiście jak zwykle jestem na jedno wielkie TAK. A tu:

Cytat:
cdn.


trzymam Cię za słowo, Smagliczku Razz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Pon 0:46, 19 Mar 2007    Temat postu:

*czerwieni się*

Och, Kirciu, ale żeś wyłapała literówek i innych takich, ojojoj. Tak to jest, jak się samodzielnie redaguje... Autobeta bywa chwilami ślepa, niestety (a teraz coś jej się na oczy rzuciło najwyraźniej). Dzięki Ci wielkie za wypisanie wszystkiego, będę mogła teraz poprawić. Sorki, że aż tyle tego się trafiło (głupio tak jakoś Confused mi Confused teraz Confused). Przepraszam. Mam nadzieję, że to już się nie powtórzy. Następny rodział sprawdzę bardzo dokładnie.

Bo, oczywiście, następny będzie. Jak najbardziej. Nie wiem tylko kiedy, bo zaczęty jest, ale jeszcze nie skończony Razz (ach, ten mój Wen... taki leniwy się zrobił).

Tak nawiasem mówiąc, to miałam pewną - ponurą bądź co bądź - ale jednak przyjemność w opisywaniu wydarzeń w ministerstwie. Nietolerancja i przemoc to taki "wdzięczny" temat. Dostarcza emocji (autorowi także), zwłaszcza takie smierdzące wieprze.

1. Przepraszam, Remus, za to, co zrobiłam Ci w pierwszej części rozdziału. Takie życie Sad
2. Przepraszam, Remus, za to, co zrobię Ci w w drugiej. Taki kanon Sad (nie moja wina, że Jo napisała tak Twoją historię Evil or Very Mad )
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kira
kryształkowa dama



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z <lol>andii ;)

PostWysłany: Pon 15:49, 09 Kwi 2007    Temat postu:

Cytat:
2. Przepraszam, Remus, za to, co zrobię Ci w w drugiej. Taki kanon (nie moja wina, że Jo napisała tak Twoją historię )


Nieee... a nie można by tak trochie przeinaczyć kanon? Nie, nie można - wtedy opowiadanie straciłoby połowę swojego uroku.

*zamyśla się*

No nic. Życzę nadmiaru weny i mam nadzieję, że wkrótce zamieścisz tu kolejny długaaaśny odcinek, Smagliczku. To byłby taki miły prezent dla mnie przed maturą Smile
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Śro 13:41, 11 Kwi 2007    Temat postu:

o-O, to Ty przed maturką? Hę? No to od dziś się boję zamieszczać tutaj nowe rozdziały - maturzyści to wymagające bestie. No wiesz: intelektualne uniesienie, erudycja, wszechstronna wiedza... (co prawda ja byłam wyjątkiem potwierdzającym regułę Razz) ...i patrzą na wszystko chyba znacznie krytyczniejszym okiem niż euforyczne, tkwiące w błogim zachwycie nad światem młode umysły (czyt. niewinni, nastoletni idealiści), zmęczone nadmiarem pustej wiedzy umysły (czyt. ludzie studiujący) lub wyeksploatowane (czyt. ludzie po studiach XD).

Się boję Ciebie, Kirciu.

A matura dopiero w maju - o ile mnie pamięć nie zawodzi - to dostaniesz prezent. Na pewno. Przepraszam za ten przestój. Mam jakiś kiepski okres i do pisania swego tworu, i do czytania tworów innych.

No cóż, postaram się w przyszłym tygodniu zamieścić rozdział.
Nadmiar Wena... Ach, piękne życzenie. Mam nadzieję, że się spełni Smile

Pozdrawiam po-wielkanocnie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Czw 0:45, 31 Maj 2007    Temat postu:

~*~

Odziany w czarną pelerynę mężczyzna aportował się u podnóża pagórka, tuż przed zrujnowaną posiadłością, która nie nosiła już prawie żadnych znamion swej minionej świetności. Zarośnięta bluszczem fasada oraz okna zabite deskami ziały pustką i przejmującym zimnem, które nie miało nic wspólnego z tym, że rezydencja była opuszczona. Czaiło się tu coś przerażającego, nawet okoliczni mugole nie zbliżali się do ruin, twierdząc, że dom jest nawiedzony.

Mężczyzna powoli wspiął się na wzgórze i stanął przed frontowymi drzwiami. Nic nie wskazywało na to, by wewnątrz ktokolwiek przebywał, choć równie dobrze mogło być to tylko złudzenie. Nim zdążył położyć dłoń na mosiężnej, zaśniedziałej kołatce, drzwi same uchyliły się ze zgrzytem, zapraszając gościa do środka. Gruba warstwa kurzu pokrywająca kamienne stopnie stłumiła całkowicie jego kroki, gdy wspinał się na piętro. Na końcu korytarza dostrzegł smugę światła wydostającą się ze szpary przy podłodze. Przystanął na moment i wziął głęboki oddech, po czym powoli zbliżył się w stronę pokoju… Ten otworzył się przed nim na oścież, co znaczyło, że najwyraźniej oczekiwano jego wizyty. Wnętrze salonu było pogrążone w półmroku; w palenisku dogasał ogień, rzucając blade światło na puste ściany. Przed kominkiem stał wielki, stary fotel odwrócony tyłem do wejścia. Siedziała w nim wysoka postać, której czubek jej głowy wystawał zza oparcia. Przybysz zatrzymał się na środku salonu i zapadła gęsta cisza; nawet dogasające w kominku drwa przestały trzaskać. Po dłuższej chwili siedzący w fotelu osobnik poruszył się lekko.

– Witaj, mój… opieszały śmierciożerco – przemówił głosem podobnym do świstu. – Czyżbyś mnie nie rozpoznawał? Ignorujesz wyraźne znaki, więc może nie dowierzasz również własnym oczom? Chyba że w ogóle nie miałeś zamiaru się zjawiać.

– Panie – wyszeptał mężczyzna, klękając na podłodze i pochylając głowę – wybacz moje spóźnienie. Nie byłem w stanie…

– Czy pozwoliłem ci przemówić? – przerwał podejrzanie łagodnym tonem, a mężczyzna posłusznie zamilkł.

Zgięty w półukłonie, patrzył, jak wysoka postać podnosi się z fotela i powoli zbliża w jego stronę. Nie śmiał podnieść głowy, toteż nie dostrzegł twarzy „gospodarza”.

– Niepokoi mnie ta zwłoka. Najwidoczniej miałeś ważniejsze sprawy – zasyczał ponownie, a tym razem w jego głosie dało się wyczuć twardą nutę, która z pewnością nie wróżyła nic dobrego.

– Panie, pozwól mi wyjaśnić…

– Milcz, Snape! – rozkazał. – Twoje słowa są całkowicie zbędne. – Przez ukrytą w cieniu twarz przemknął drapieżny uśmiech, a oczy błysnęły w ciemności. – Crucio!

Mężczyzną szarpnęło nagłe uderzenie bólu i upadł, zaciskając zęby w niemym cierpieniu. Czarny Pan zawsze szczodrobliwie rozdawał swym podwładnym „pouczenia”, jednak ten Cruciatus na pewno do takich się nie zaliczał. Wypolerowana różdżka podskoczyła nieznacznie i wstrzymywany nieludzkim wysiłkiem krzyk przeszył ciszę mrocznego salonu. Na wąskich ustach oprawcy pojawił się tryumfalny, pełen sadystycznej satysfakcji grymas, gdy torturowany człowiek wbił paznokcie w kamień. Upiorne wrzaski wypełniły komnatę, odbijając się od ścian, jakby chciały obrócić mury w proch. Po jakimś czasie Voldemort podniósł różdżkę.

– Wstań – zażądał obojętnym głosem, a udręczony człowiek z trudem podźwignął się na nogi, dygocząc silnie na całym ciele. Czarny Pan wycelował przez ramię w kominek za sobą, w którym zapłonęły wściekłe płomienie, rozjaśniając wnętrze. – Zsuń kaptur i zdejmij maskę. Chciałbym ujrzeć oblicze zdrajcy.

Snape drżącymi rękami odsłonił bladą twarz, nie podnosząc jednak wzroku i pozostawiając w półukłonie, który bardziej jednak wyrażał rezerwę niż pokorę.

– Panie… nie zdradziłem cię… nigdy… – wysapał, oddychając ciężko, lecz Voldemort tylko cicho się zaśmiał i długim, cienkim palcem uniósł jego podbródek.

Przez chwilę, podczas której patrzył swemu śmierciożercy w oczy, panowała absolutna cisza, po czym skrzywił się i odszedł w stronę kominka. Stał tam, zapatrzony w tańczące płomienie, które rzucały rozedrgane światło na jego nieludzką twarz: bielszą od nagiej czaszki, ze szparkami zamiast nozdrzy i oczami o pionowych źrenicach. Odwrócił się od ognia, a pajęcza dłoń dzierżąca różdżkę ponownie się uniosła.
Snape po raz drugi zawył i runął na podłogę. Gdy wydawało się, że jest na granicy omdlenia, Voldemort cofnął klątwę i długo milczał, zupełnie jakby zastanawiał się nad czymś, czego wcześniej nie miał w planach.

– Powinienem cię zabić już teraz, lecz, nie ukrywam, ogromnie jestem ciekaw, w jaki sposób zamierzasz się wytłumaczyć – rzekł lodowatym głosem.

– Panie… – wymamrotał, podnosząc się pomału na kolana, co najwyraźniej sprawiało mu duże trudności. – Dziś w nocy… nie mogłem przybyć na czas… Dumbledore…

– Dumbledore. Otóż to – wysyczał. – Przyłączyłeś się do niego, mego największego wroga. Zagrzałeś tam sobie całkiem ciepłą posadkę, czyż nie? Powiedz, Snape, wygodnie ci się żyło? Skoro jesteś mi wierny… jak twierdzisz… dlaczego nie odszedłeś od Dumbledore’a i nie unicestwiłeś Pottera, skoro miałeś tyle okazji?

– Wszystko wyjaśnię, panie, jeśli tylko mi pozwolisz – odparł nad wyraz opanowanym głosem, całkowicie nie pasującym do katastrofalnej sytuacji, w której się znajdował.

Voldemort przyjrzał mu się uważnie, rozchylając nieufnie płaskie nozdrza, po czym rzekł:

– Mów.

Snape nabrał powietrza i zaczął powoli, próbując uspokoić wciąż jeszcze ciężki oddech:

– To prawda, przyłączyłem się do niego. Myślałem, że odszedłeś na zawsze. Gdy zniknąłeś, niektórzy z nas, by ratować własną skórę, zaczęli współpracować z ministerstwem, a aurorzy wyłapywali nas jednego po drugim. Nie ja jeden ukrywałem się wśród wrogów. Nie przeczę, że mój czyn wygląda jak zdrada… – Zatrzymał się, a po chwili rzekł, jakby z lekkim wahaniem: – Zwątpiłem w ciebie, panie. Mroczny Znak stracił moc, więc uwierzyłem… że Harry Potter zdołał cię pokonać i że sam jest… potęgą. – Bezgłośnie przełknął ślinę, najwyraźniej oczekując natychmiastowej reakcji ze strony Czarnego Pana, ale ta nie nastąpiła. Voldemort stał nad swym sługą w bezwzględnym płomieniem w oczach, lecz nadal słuchał cierpliwie. – Wszystko wskazywało na to, że zostałeś zwyciężony, panie. Nikt z nas nie umiał wytłumaczyć tego, co się stało, i tylko ja wiedziałem, że wypadki rozegrały się zgodnie z przepowiednią. Zaufałem jej słowom – zakończył szeptem, zaciskając dłonie w pięści.

– Nie powinieneś był – odezwał cicho Voldemort. – Nie ma na świecie człowieka, który mógłby mnie pokonać. Ale faktycznie… jako jedyny znałeś treść przepowiedni, a ta wiedza wzmacniała tylko twoje wątpliwości. Przyznaję, że to tłumaczy powód twego zwątpienia i częściowo cię usprawiedliwia. Mnie jednak zastanawia, dlaczego nie próbowałeś naprawić błędu, gdy pojąłeś jego rozmiary?

– Wtedy było już za późno. Potter był chroniony zbyt dobrze, bym mógł go zabić – odparł, zastygając w całkowitym bezruchu, po czym dodał dziwnie bezbarwnym głosem: – Nie byłem w stanie do niego dotrzeć, nie wiedziałem, gdzie przebywa. A gdy zjawił się w Hogwarcie, już nie mogłem…

– Uratowałeś mu życie – przerwał tak lodowatym tonem, że mężczyzna zadrżał niezależnie od swej woli. – Myślisz, że nie wiem?

– Musiałem, panie. Dumbledore był w pobliżu, gdybym dopuścił…

Voldemort nie silił się na słowną odpowiedź, długo delektując się zadawaną torturą, zupełnie jakby miała ona wynagrodzić mu wszelkie niepowodzenia i klęski, jakie kiedykolwiek odniósł. Zwłaszcza te z dnia dzisiejszego. Z niewzruszonym obliczem obserwował wijącego się u jego stóp sługę, który po pewnym czasie przestał krzyczeć (głos odmówił mu posłuszeństwa, przechodząc ochrypłe jęki). Po kilku minutach, ciągnących się jak całe godziny, znieruchomiał na podłodze, bliski utraty przytomności.

– No, Snape, weź się w garść, jeszcze nie skończyliśmy rozmowy – powiedział twardo Voldemort, trącając go butem. – Nurtuje mnie kilka kwestii, na które chciałbym uzyskać odpowiedzi, zanim pozwolę ci… odpocząć. – Salon wypełnił upiorny śmiech, który zdecydowanie nie przypomniał żadnego z ludzkich dźwięków. – Czy mógłbyś mi wyjaśnić pewien sprzeczny epizod? Skoro oczekiwałeś jakiegoś znaku potwierdzającego moje istnienie i zależało ci na moim odrodzeniu, dlaczego wszystkimi możliwymi siłami powstrzymywałeś mnie przed zdobyciem Kamienia Filozoficznego? – spytał, jednak rozkrzyżowany jego u stóp mężczyzna nie odpowiedział, nadal nie mogąc dojść do siebie. – Zadałem ci pytanie, Snape.

Severus odkaszlnął krwią.

– J-ja… nie wiedziałem… – stęknął. – Nie w-wiedziałem, że to ty, panie… Nie ujawniłeś się…

– Istotnie. Ale później już mnie nie szukałeś, a przecież zdawałeś sobie sprawę, że nie zostałem unicestwiony.

– P-próbowałem… ale Dumbledore zaczął mnie uważnie obserwować. Nie chciałem, aby mnie zdemaskował. – Z mozołem podźwignął się do klęku, podpierając się na drżących rękach. – Nie jest głupcem… zauważyłby… Musiałem mieć się na baczności, on dysponuje zbyt wielką…

– Zbyt wielką mocą? Raczysz żartować, Snape – przerwał, tym razem rozbawiony, lecz od razu spoważniał. – A może ośmielasz się sugerować, że Dumbledore jest ode mnie silniejszy?

– Nie. Ale ode mnie na pewno – wycedził przez zęby, jakby mówił to wbrew sobie. – Gdybym cię otwarcie szukał, panie, wzbudziłbym jego podejrzenia. Albo nawet doprowadził go do ciebie.

Na wężowej twarzy Lorda Voldemorta zagościła zaduma i skupienie.

– A dzisiaj? – spytał ironicznym tonem. – Czyż nie wzbudziłeś jego podejrzeń, przychodząc do mnie? Znikając nagle z Hogwartu?

Przez chwilę panowała cisza przerywana tylko spazmatycznymi oddechami Snape’a, który powoli podniósł głowę i spojrzał wprost w szkarłatne, promieniujące nienawiścią oczy.

– Nadal jest przekonany, że stoję po jego stronie. Sam mnie tu wysłał – odparł cicho. – Postanowił wznowić działalność Zakonu Feniksa i chce mieć wtyczkę w twoich szeregach, panie.

– Ach, więc to tak… – rzekł Voldemort, przeciągając sylaby i gładząc swe wąskie wargi białym palcem. Spojrzał z góry na klęczącego człowieka, który wytrzymał jego przenikliwy wzrok bez mrugnięcia okiem, po czym odwrócił się i zaczął spacerować po salonie. – Dumbledore kompletuje swe marne wojska – ruch łatwy do przewidzenia. Wydaje mu się, że to wystarczy, by mnie powstrzymać, ale JA jestem potężniejszy niż przedtem. Znacznie potężniejszy! – Ponownie szyderczo się roześmiał, na co Snape zacisnął powieki, jakby przeszył go ostry ból. – Jednak na nic się zdadzą jego wysiłki, Harry Potter niebawem wróci w me ramiona. Mój wierny sługa…

– On nie żyje…

– CO?! – Voldemort zatrzymał się gwałtowne, jakby natrafił na niewidzialną ścianę.

– Nie żyje, panie. Postąpił zbyt pochopnie i to go zgubiło. Dumbledore odkrył jego tajemnicę i przesłuchał… a potem… pocałował go dementor.

Na białej twarzy odmalowała się wściekłość, a długie, pajęcze palce zacisnęły się w pięści. Chwilę później Czarny Pan odwrócił się w stronę Severusa, a jego kroki dudniły głucho o brudną, pokrytą kurzem podłogę, wzbijając z niej szare obłoczki.

– Wstań, Snape – powiedział drżącym z gniewu głosem, a mężczyzna zebrał się z klęku i wyprostował się przed wysokim czarnoksiężnikiem. – Więc wróciłeś do mnie, ale na polecenie Dumbledore’a! – stwierdził stanowczo, przeszywając go spojrzeniem.

– To było konieczne. Wiedziałem, że wcześniej czy później mnie tu przyśle, dlatego cierpliwie czekałem, aż sam wszystko zainicjuje.

– Doprawdy? – Na nienaturalne wąskich ustach wykwitł paskudny uśmieszek. Voldemort machnął swą różdżką jak biczem. Świsnęło, a Severus uderzony prosto w twarz, zatoczył się niebezpiecznie, lecz w porę odzyskał równowagę. – A może sam kazał ci przedstawić taką wersję, byś mógł mnie łatwiej przekonać?! – warknął.

– Panie, przecież nie mógłbym cię oszukać – odparł spokojnie, trzymając się za krwawiący policzek.

– Masz rację, nie mógłbyś. Dlatego wciąż twierdzę, że to jest spisek Dumbledore’a.

Snape chciał coś odpowiedzieć, ale Voldemort nie miał zamiaru słuchać. Ponownie świsnęło i Snape przeleciał przez salon, uderzając z impetem o ścianę i w zamroczeniu osuwając się na kolana.

– Powiedz, czemu mam ci wierzyć – rzekł jedwabistym głosem, gdy jego sługa ledwo łapał powietrze. – Może jednak stoisz po stronie tego dziwaka. Byłeś przy nim przez kilkanaście lat, uratował cię od Azkabanu, poręczył za ciebie i uwierzył w twą skruchę… Czyż nie jesteś teraz jego pachołkiem?

– Skorzystałem z jego pomocy, faktycznie, ale nie jestem z tego dumny – chrypnął. – Nie z tego, że ten stary wariat stał się moją deską ratunku. I nie z tego, że dzień po dniu musiałem się przed nim płaszczyć – wysyczał ze wstrętem, a na jego twarzy pojawił się wyraz obrzydzenia.

– Ach, więc są i rzeczy, z których jesteś dumny?

– Tak – wycedził. – Przez te wszystkie lata zaskarbiłem sobie jego ogromne zaufanie. Możesz to teraz wykorzystać. – Uniósł głowę i ponownie spojrzał prosto w oczy, w które prawie nikt nie patrzył z własnej woli. – Nie zdradziłem cię, panie. Nie bardziej niż inni – szepnął wypranym z emocji głosem. – Nie zawiniłem niczym, poza faktem, że zwątpiłem w ciebie. Ukarz mnie więc za to… Za brak wiary w twą wielkość. Nie ukrywam, że spoufaliłem się z Dumbledore’em, ale taki przecież dostałem rozkaz. Chcesz mnie zabić za jego wykonanie? Zabij. Stracisz wtedy idealnego szpiega.

Voldemort taksował Snape’a badawczym spojrzeniem, w którym dało się dostrzec błysk zaskoczenia, jak również swego rodzaju uznania. Dotychczas żaden ze śmierciożerców nie godził się z własną śmiercią. Wszyscy, którzy umierali na wyraźne życzenie Lorda Voldemorta, tuż przed wykonaniem wyroku jęczeli o miłosierdzie. Jednak klęczący przed czarnoksiężnikiem mężczyzna był… zadziwiająco wręcz zuchwały!

Oczy Voldemorta zwęziły się.

– Nigdy nie byłeś mi całkowicie oddany ani posłuszny, Snape. Miałeś czelność odmawiać wykonywania rozkazów, polemizować z moim zdaniem… Do tej pory nie nauczyłeś się, jak bardzo nie lubię indywidualizmu – rzekł lodowatym tonem, a Snape odwrócił wzrok i wypuścił z płuc całe powietrze, jakby przygotowywał się na cios ostateczny. Voldemort przytknął długi, cienki palec do jego policzka i przeciągnął po nim delikatnie, niemal pieszczotliwie, uśmiechając się przy tym z jadowitą łagodnością. – Moja mała, czarna owieczka – zakpił, powili unosząc jego głowę. – Wielokrotnie zmuszony byłem przywoływać ją do porządku, a teraz boi się spojrzeć śmierci w twarz.

Snape bez strachu zwrócił na niego czarne oczy, które wydawały się jednak dziwnie puste, jakby już oswoił się z myślą, że za chwilę umrze.

– Więc jesteś świadom, Snape, iż śmierć będzie twoją zapłatą za zdradę? To dobrze. Łatwiej się rozmawia ze świadomymi ludźmi. Co więcej, wróżyłem ci koniec już dzisiaj, lecz… w jakiś niewytłumaczalny sposób zdołałeś mnie odwieść od tego pomysłu. Nie znaczy to jednak, że porzuciłem go ostatecznie – dodał ciszej i, najwyraźniej dla zabawy, zanurzył koniuszek różdżki w głębokim, krwawiącym rozcięciu. Przez chwilę przyglądał się jego reakcji, a płaskie nozdrza rozchyliły się, jakby chciał wywęszyć oszustwo. W końcu cofnął różdżkę. – Dałem szansę innym, którzy mnie zawiedli. Skoro wróciłeś i miałeś odwagę stanąć przede mną, dostaniesz ją również i ty, Snape.

– Dzięki ci, panie – odparł cicho, i choć w jego głosie nie dało się wyczuć fałszu, nie było w nim również cienia ulgi, którą przecież powinien był odczuć.
– Wiedz jednak, że tym razem nie ma miejsca na twoją niesubordynację – ciągnął dalej Voldemort, zniżając głos do mrożącego szeptu. – Jedno źle wykonane zadanie, jedna moja wątpliwość, a osobiście dopilnuję, byś umierał w sposób niepowtarzalny. – Akcent położony na ostatnie słowo nie pozostawiał żadnych wątpliwości, co do tego, że będzie to śmierć długa i bolesna. – Nie jesteś idiotą, Snape, i doskonale wiesz, jakie stawiam ci warunki. Wyłożyłem je już dawno.

– Pamiętam o nich.

– Więc pamiętaj również, że ja nie jestem Dumbledore’em i nie ze mną tanie sztuczki. Twoja marna oklumecja nie powstrzyma mnie przed poznaniem prawdy. Tym razem nie kłamałeś, ale jeśli kiedykolwiek coś przede mną zataisz…

– Nie zamierzam, panie – odparł spokojnie, na co Voldemort zerknął na niego uważniej.

– Jesteś nad wyraz ugodowy, Snape. Poprosiłeś mnie nawet o karę… i chyba byłbym niewychowany, gdybym odmówił, czyż nie? Dlatego też spełnię twoją uniżoną prośbę, mniemam, że będziesz usatysfakcjonowany. – Skrzywił się jadowicie. – Lecz, aby kara była skuteczna, musi nieść ze sobą nie tylko ból, ale i cenną naukę… Na przykład, lekcję pokory. Glizdogon! – zawołał, na co w drzwiach, niemal od razu, pojawił się niski mężczyzna.

– Tak, mój panie? – spytał niepewnie, spoglądając na czarnoksiężnika z trwogą.

Voldemort uśmiechnął się mściwie, nie obdarzając przybyłego najmniejszym zainteresowaniem i wciąż przypatrując Snape’owi. W jego oczach nie ujrzał lęku ani uległości. Wypełniała je pogarda, choć z pewnością nie przeznaczona dla Czarnego Pana. Pod jego adresem skierowane było co innego: oburzenie, które płonęło w czarnych źrenicach, podobnie jak powstrzymywana z trudem wściekłość. Lord wydawał się jednak zadowolony, jakby właśnie na taką reakcję czekał.

– Twój stary znajomy, Glizdogonie, przyszedł w odwiedziny – rzekł z przesadną manierą. – Chciałbym, abyś zajął się nim najlepiej jak potrafisz.

~*~

Minęła godzina odkąd Syriusz zjawił się u Remusa. Przez cały ten czas Black był niespokojny, choć Remus starał się nie wracać już do tematu Snape’a ani śmierciożerców. Syriusz nie potrafił jednak usiedzieć na miejscu, i mimo rozkazów Dumbledore’a, aby czekać na jego instrukcje, gotów był ruszyć do walki natychmiast! Samemu zapewne nie wiedząc, gdzie udać się najpierw i co konkretnie zrobić.

– Syriuszu, czy mógłbyś wreszcie usiąść? – spytał Remus już zdenerwowany jego zachowaniem. – Nie przyspieszysz niczego, chodząc od ściany do ściany.

– Tak? Według mnie powinniśmy coś zrobić, a nie tkwić tu jak dwa barany – odwarknął, a Remus westchnął z irytacją.

Co zrobić? Czy wyobrażasz sobie, że kogokolwiek złapiesz, powstrzymasz albo unieszkodliwisz w pojedynkę? Przecież, z tego, co powiedziałeś, Knot nie uwierzył w opowieść Harry’ego, więc nie mamy wsparcia ministerstwa. Nie wiemy, ilu dokładnie smierciożerów wróciło do Voldemorta, nie wiemy, ilu z nas odpowie na wezwanie, nie wiemy, jak wygląda rozkład sił, a ty byś chciał rozwiązać wszystko szturmem. Trzeba działać metodycznie, a nie chaotycznie.

– Tylko że w ten sposób tracimy czas, a można by przygwoździć paru darni! – wykrzyknął, najwyraźniej nie mogąc już się powstrzymać. – Nie będę siedzieć na tyłku i czekać Merlin raczy wiedzieć na co!

– Będziesz – odpowiedział cichym, choć nad wyraz twardym głosem. – Będziesz, bo nie możemy nic zrobić, dopóki nie rozeznamy się w sytuacji przynajmniej w minimalnym stopniu. – Syriusz na te słowa zatrzymał się i wbił w Remusa wściekłe spojrzenie, gotowy do kłótni. Remus wielokrotnie już widywał taki wyraz na jego twarzy. Black nie znosił, gdy ktokolwiek wydawał mu rozkazy, tym bardziej takie, które wymagały od niego stłumienia swej bojowej natury. – Nie mówię tego na złość tobie, Syriuszu – rzekł po chwili, już naturalnym tonem – ale powinieneś pamiętać, że jesteś poszukiwany. Nie pomożesz w żaden sposób, jeśli wpadniesz w ręce aurorów. Poza tym i tak musimy porozmawiać z Dumbledore’em, by czegokolwiek się dowiedzieć.

– Wiem – wycedził. – Ale nienawidzę bezczynności.

Całe szczęście „bezczynność”, podczas której chodził po mieszkaniu, wyglądał po kolei przez wszystkie okna lub nerwowo bujał się na krześle, doprowadzając tym Remusa do granic wytrzymałości, została przerwana cichym pyknięciem i pojawianiem się ognistego obłoczka. Małe piórko opadło leniwie na wyciągniętą dłoń Remusa, a Syriusz zamarł wreszcie w bezruchu.

– Przybędzie tu teraz? – spytał, przerywając rozkoszną, tak wyczekiwaną przez Remusa chwilę ciszy. – Myślałem, że dopiero za jakiś czas, najwcześniej jurto.

– Zdejmę zabezpieczenia – mruknął w odpowiedzi, wstając i obchodząc swe mieszkanie dookoła z wyciągniętą różdżką.

Poczuł jakiś irracjonalny niepokój, jakby pojawianie się Dumbledore’a miało ostatecznie przypieczętować rozpoczęcie wojny. Było to tak… niemalże symboliczne. Miał wrażenie, że cofnął się w czasie. Te wszystkie konspiracyjne spotkania Zakonu, zachowywanie najwyższych środków ostrożności, pospieszne podejmowanie decyzji, które zaważyć mogły na niejednym życiu, napięcie, niepewność jutra, oczekiwanie… Pamiętał wszystko zbyt dobrze i wolał już sobie nie przypominać. Nigdy.

Zatrzymał się w przedpokoju, kończąc ciąg inkantacji umożliwiających bezpośrednią teleportację, i stał przez chwilę zamyślony.

Druga wojna. Śmiało mógł powiedzieć, że przeżył pierwszą. Może nie od początku brał w niej udział, ale na pewno zdążył ponieść ogromne straty, nim dobiegła końca. Teraz jednak spoglądał na wszystko bardziej całościowo, co czyniło sytuację znacznie poważniejszą. Przed kilkunastoma laty był przecież tylko szczeniakiem. Niedoświadczonym smarkaczem, bez wyobraźni, któremu wydawało się, że można zbawić świat, jeśli wystarczająco będzie się wierzyć w ideały. Że siła jedności i współpracy potrafi zdziałać cuda. Przestał w to wierzyć w jednej, najstraszniejszej chwili swego życia, a dziś… dziś musiał na nowo to z siebie wykrzesać.

– Więc zaczęło się… – szepnął do siebie, a ktoś za jego plecami odchrząknął cicho.

Remus szybko się odwrócił, machinalnie podnosząc różdżkę i natychmiast ją opuszczając.
– Wybacz, nie chciałem cię przestraszyć – rzekł z lekkim uśmiechem Dumbledore, który jak żaden ze znanych mu ludzi, teleportował się całkowicie bezgłośnie. – Wejdźmy dalej. Mam niewiele czasu.

– Są jakieś nowe informacje?! – zaczął gorliwie Syriusz, gdy tylko Dumbledore postawił nogę w pokoju. – Dowiedział się pan czegoś? A szkoła… chyba ktoś powinien… przecież Harry…

– Najpierw usiądźmy – powiedział i obszernym ruchem różdżki uaktywnił zdjęte przed chwilą blokady, jakby nie było w tym nic skomplikowanego. Remus zamierzał wyjść do kuchni, by zaparzyć chociaż herbatę, ale dyrektor gestem dłoni nakazał mu zostać. – Przyznam, że planowałem skontaktować się z wami nieco później, ale cóż, ministerstwo odmówiło współpracy, więc… jeśli można tak to nazwać… jeden problemem nam odpadł – powiedział i spojrzał przenikliwie na Syriusza. – Ile osób poinformowaliście?

– W zasadzie to… chyba większość.

– Rozesłaliśmy pióra do wszystkich dawnych członków – wyjaśnił rzeczowo Remus. – Powinni zgłaszać się bezpośrednio do pana.

– Część już odpowiedziała, reszta zapewne musi jeszcze ochłonąć – odparł spokojnie, zupełnie przekonany, że wszyscy stawią się na wezwanie, w co najwyraźniej wątpili dwaj młodsi mężczyźni, choć żaden nie powiedział tego głośno. – Problematyczna jest jednak inna kwestia: nie mamy miejsca na kwaterę Zakonu, gdzie moglibyśmy bezpiecznie się spotykać. Dawna, z wiadomych przyczyn, nie nadaje się już do tych celów.

Remus pomyślał, że to dość łagodne określenie, biorąc pod uwagę fakt, że ich poprzednia Kwatera Główna została zrównana z ziemią, a w jej gruzach pogrzebali trzech swoich ludzi.

– Syriuszu, pamiętasz naszą rozmowę sprzed kilku miesięcy? – ciągnął spokojnie dyrektor, a Black na zadane pytanie lekko pobladł. – Zaznaczyłeś wtedy… dość twardo, muszę powiedzieć… swoje stanowisko w tej sprawie. Myślę jednak, że w obecnej sytuacji nie pozostaje nam nic innego, jak wykorzystać ten właśnie dom. Dom, który odziedziczyłeś.
– Nie! – odrzekł szorstko, a Remus spojrzał na niego zdziwiony; nigdy nie widział, by Syriusz kiedykolwiek sprzeciwiał się Dumbledore’owi. Nie w taki sposób.

– Syriuszu, to już nie jest propozycja. To konieczność – zaznaczył, a niebieskie oczy błysnęły stanowczo znad szkieł. – Tu chodzi o cały Zakon. Twój rodzinny dom idealnie nadaje się na kwaterę. Sprawdziłem go dokładnie jakiś czas temu, obłożony został wieloma zabezpieczającymi zaklęciami…

– I tak nie wpuści nikogo, kto nie jest czystej krwi – przerwał bezceremonialnie, jakby to przesądzało sprawę.

– Wpuści. Postaram się o to.

Syriusz zacisnął zęby i przeszedł wzdłuż pokoju, wyraźnie zdenerwowany, a Dumbledore wodził za nim wzrokiem w zupełniej ciszy. Remus nie miał pojęcia, że jego przyjaciel odziedziczył cokolwiek – poza złotem, które dostał od wuja Alfarda – skoro jego rodzina wyparła się go, kiedy był jeszcze chłopcem. Wiedział doskonale, że Syriusz nienawidził rodzinnej rezydencji jak wszystkiego, co przypominało mu o jego korzeniach. Nie przypuszczał jednak, że ta niechęć jest aż tak silna, iż przez całą zimę wolał włóczyć się po kraju, kryć w lasach i jaskiniach, zamiast zaszyć się w starych, nielubianych co prawda, ale za to ciepłych kątach.

– To może być groźne – odezwał się wreszcie Syriusz dziwnie spiętym głosem, w którym można jednak było wyczuć rezygnację. – Nie znam tego domu. Nie na tyle, bym mógł zapewnić, że nikomu nic się w nim nie stanie. Jest przesiąknięty Czarną Magią. Nie wiem, co tam się działo podczas mojej nieobecności.

– Oczyścimy go – zapewnił spokojnie Dumbledore. – Zajmie to trochę czasu, ale i tak krócej niż szukanie innego lokum. Dom jest perfekcyjnie ukryty, położony w strategicznym miejscu, a zaklęcie nienanoszalności można jeszcze wzmocnić. Lepszej kwatery nie znajdziemy.

– Ale wszyscy Blackowie o nim wiedzieli! A dziś wielu z tej linii ma powiązania ze śmierciożercami: Malfoyowie, Yaxleyowie, Lestrange’owie… Zakładając tam Kwaterę Główną, ściągniemy sobie na głowę samą śmietankę towarzyską!

– Czy to oznacza, Syriuszu, że jednak się zgadzasz? – spytał, nie zwracając uwagi na jego wybuch złości, a Syriusz zachłysnął się powietrzem.

– Pan naprawdę nie rozumie…

– Rozumiem – uciął. – Nikt niepowołany nie dostanie się do środka, osobiście o to zadbam. Wystarczy? – W jego głosie zabrzmiała ostrzejsza nuta, która zgasiła w Syriuszu chęć do dalszej argumentacji.

– Wystarczy – wycedził, patrząc w drugą stronę. – Jak sądzę, chciałby pan urządzić tam kwaterę jak najszybciej? Cóż, tu tkwi mały problem: dom stał opuszczony, może być w strasznym stanie, pomijając już te wszystkie klątwy…

– Zdejmę je. Prawdę mówiąc, byłem już w środku – powiedział, a oczy błysnęły mu zagadkowo. – Domem zajmował się skrzat, niejaki Stworek, który wziął mnie chyba za włamywacza. Nieszczęśnik przeżył wstrząs, którego omal nie przypłacił życiem. Za co muszę cię przeprosić, Syriuszu.

– Nie obchodzi mnie ten skrzat! – żachnął się. – Ani on, ani jego marne życie, ani nic innego, co znajduje się w tym domu!

– A powinno, bo jako spadkobierca jesteś za wszystko odpowiedzialny. Przede wszystkim za skrzata. To żywa istota i najwyższy czas, by zaczęła rozmawiać z ludźmi, a nie obrazami.

– Sugeruje pan, żebym…

– Tak będzie najlepiej – odpowiedział, zanim Syriusz zdołał skończyć.

Remus zauważył, że Black pobladł jeszcze bardziej. Lekko drążącą ręką przeczesał włosy, po czym uchwycił się krawędzi biurka i osunął na krzesło, jakby zasłabł.

– Przykro mi, Syriuszu, że zmuszam cię do czegoś, czego robić nie chcesz. Jednak w Kwaterze Głównej potrzebny jest ktoś z Zakonu, kto cały czas byłby na posterunku w razie konieczności. Ponadto, jak sam dałeś do zrozumienia, dom jest zaniedbany i należałoby doprowadzić go do porządku. Zajmiesz się tym, potem dołączy do ciebie Remus… – Zawiesił głos w wyraźnym oczekiwaniu na odpowiedź, więc Remus przytaknął. – I może jeszcze parę innych osób. Musimy się sprężyć.

– Kiedy mielibyśmy zacząć? – spytał Remus, spoglądając z ukosa na przyjaciela, który wyglądał na przybitego.

– Dopiero, gdy go zabezpieczę. Sądzę, że pod koniec tygodnia – odparł Dumbledore, wciąż przyglądając się Syriuszowi. – Mam nadzieję, że nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli zostanę Strażnikiem Tajemnicy? Kwatera musi być niemożliwa do sforsowania. – Syriusz wzruszył ramionami i bąknął niewyraźnie, że „wszystko mu jedno”, na co dyrektor ciężko odetchnął. – Pozostała jeszcze jedna, ważna sprawa. Wierzę, że jesteś na tyle rozsądny, Syriuszu, by nie narażać niepotrzebnie ani siebie, ani innych.

– To znaczy?

– To znaczy, że powinieneś pozostać w ukryciu.

– W tym domu? Nigdy! – krzyknął, zrywając się z krzesła. – Nie zmusi mnie pan do tego! Dobrze pan wie, ile mnie kosztowało odejście i dlaczego nie chcę tam wracać – wydyszał niemal błagalnie. – Nie dbam o własną skórę, nie muszę być bezpieczny…

– Ale mi zależy, byś był.

– Tam… Tam mam być bezpieczny?!… Tam, to mogę być tylko więźniem. I niewolnikiem! – wysyczał przez zęby, jednak Remus, prócz złości, wyraźnie usłyszał gorycz.

Syriusz spojrzał na niego z wyrzutem, jakby obwiniał go, że się za nim nie wstawił, i wyszedł z pokoju bez słowa, a Remus – po raz kolejny tego wieczoru – poczuł dziwny ucisk w żołądku. Kompletnie nie rozumiał, o co się rozeszło i dlaczego Syriusz tak zareagował na wieść o powrocie do miejsca, którego… nienawidził, fakt… ale czemu tego powrotu tak panicznie się bał? Zerknął pytająco na Dumbledore’a, ale ten siedział zasępiony, gładząc się po brodzie, i wydawał się błądzić myślami gdzieś daleko. Remus odchrząknął.

– Czy mógłbym – zaczął cicho, nie wiedząc, czemu głos nagle ugrzązł mu w gardle. – Co Syriusz miał na myśli, twierdząc, że będzie niewolnikiem? – spytał wprost.

– Nigdy ci nie mówił? – rzekł zdziwiony, wciąż patrząc przed siebie. – Nie opowiadał o swojej rodzinie?

– Niewiele. Głównie o tym, że wolałby mieć inną – mruknął. – I że każde wakacje były dla niego katorgą.

– Nie dziwię się – westchnął, poprawiając okulary, by uważniej spojrzeć na swego rozmówcę. – Na każdego nowonarodzonego Blacka rzucane było specyficzne zaklęcie. Można to nazwać „rodowym chrztem”. Dzieci podporządkowane były woli rodziców, nawet małżeństwa były planowane, co do dziś jeszcze funkcjonuje w niektórych czarodziejskich rodach. Zdarzali się oczywiście buntownicy oraz mezalianse, ale czystość krwi była w rodzinie najważniejsza, dlatego szczególnym urokiem naznaczano chłopców. Uniemożliwiał on związanie się z czarownicą mieszanego pochodzenia, co miało zapewnić ciągłość dynastii. Jeśli wybranka nie była szlachetnie urodzona… umierała, nim wydała na świat potomka.

– Więc pod ich rodowym hasłem, Toujours Pur, właśnie [to się kryje? – spytał zszokowany. Nie miał pojęcia, że Blackowie mieli tak koszmarne zwyczaje. Że w ogóle ktokolwiek mógłby robić coś takiego własnym dzieciom.

– Dokładnie to – odparł chłodno Dumbledore. – „Wiecznie Czyści”, co znaczy, że w męskiej linii rodu Blacków nie narodziło się żadne mieszane dziecko. Swoją tradycją… choć powinienem powiedzieć obsesją… zapewniali czystość krwi w kolejnych pokoleniach, niejednokrotnie niszcząc życie tym jednostkom, które dostosować się nie chciały. Każdy, kto nosił nazwisko Black, został zmuszony do dozgonnego posłuszeństwa obyczajom, wedle których był wychowywany i które, za sprawą zaklęcia, zostały zaczepione w jego krwi. Nie można zdjąć tej klątwy, bo to byłoby równoznaczne ze śmiercią. Syriusz zdołał ją częściowo przełamać, ale jeśli wróci do rodzinnego domu, zaklęcie się odnowi.

– W jaki sposób działa?

– Nakazuje żyć zgodnie z zasadami: począwszy od tak banalnych rzeczy, jak nienaganna fryzura i idealnie skrojona szata, skończywszy na dyscyplinie i ubezwłasnowolnieniu umysłu. Podporządkowanie się zapewnia magiczną ochronę, a każdy sprzeciw zasadom może powodować stopniowe osłabienie czarodziejskich mocy, a nawet ich utratę. Zaklęcie jest bardzo złożone… i genialne w swym działaniu, nie da się ukryć – dodał ze smutkiem. – Skutecznie zniechęcało do buntu, dlatego tak niewielu z Blacków decydowało się odejść od familii. Gdy zaczynali się przeciwstawiać, czuli się nagle zbyt słabi, by walkę toczyć. I rezygnowali.

– Nie zamierzam stosować się do żadnych rodowych zwyczajów – rozległ się ponury głos Syriusza, który przystanął w progu, opierając się o framugę i nie podnosząc na Dumbledore’a wzroku. – Jeśli mam tam wrócić, to wrócę tylko i wyłącznie na własnych zasadach. Nie podporządkuję się tamtym.

– Przez myśl mi nie przeszło, żeby namawiać cię do czegoś podobnego – odparł spokojnie. – Chciałbym mieć tylko pewność, że nic ci nie zagrozi. Ministerstwo cię ściga, Syriuszu, a Voldemort zapewne już wie, że jesteś animagiem. Rodzinny dom nie będzie zwyczajną kryjówką, ale, ze względu na powiązanie krwi, da ci magiczną ochronę. Musisz przeczekać ten trudny okres. Zbyt wiele wycierpiałeś, by teraz… jakimś głupim, awanturniczym wybrykiem albo z powodu urażonej dumy zaprzepaścić szansę na ostateczne, prawne odzyskanie wolności. Miej to na uwadze.

– Więc nie będę mógł walczyć – wydusił. – Dla Zakonu jestem całkowicie nieprzydatny.

– Nie ma ludzi nieprzydatnych, chłopcze – rzekł łagodnie, a Syriusz powlókł się z powrotem w stronę swojego krzesła i opadł na nie bezsilnie, choć Remus dobrze widział błysk złości w jego oczach. – Pamiętaj jednak, że od pomocy do szkody jest bardzo niewielki krok. Czasem lepiej wycofać się z niej dla dobra wszystkich. Na jakiś czas.

Syriusz zacisnął powieki i przez chwilę milczał.

– W porządku. Jeśli faktycznie nic nie mogę zrobić, to nie będę utrudniał – powiedział nieco szorstkim głosem, choć najprawdopodobniej planował, by zabrzmiało to inaczej. – Oddaję dom na Kwaterę Zakonu. I zostanę tam, skoro takie są pańskie polecenia.

Remus nie musiał mu się przyglądać, by wiedzieć, że Syriusz jest zawiedziony, wściekły i załamany jednocześnie. Zawsze porywał się na rzeczy niemożliwe, miał temperament, którego nie sposób było poskromić. Jeszcze w młodości, nawet gdy nie musiał brać udziału w żadnych akcjach, dzień bez brawurowych wyczynów uważał za stracony. Zamknięcie w ukryciu, ze świadomością, że chroni w ten sposób własną skórę, podczas gdy inni walczą, narażając życie, było dla niego karą najgorszą z możliwych. Remus rozumiał jego gorycz, ale w tym przypadku w pełni popierał Dumbledore’a. Jako przyjaciel, oczywiście nigdy by tego Syriuszowi nie powiedział. Jednak skrycie cieszył się, że ktoś miał na niego tak ogromny wpływ, by zmusić go do pozostania w ukryciu. Żeby nie przedłużać ciszy, która zdecydowanie nie była przyjemna, postanowił zmienić temat.

– Dowiedział się pan czegoś konkretnego w sprawie Voldemorta? Wiadomo już, ilu do niego powróciło?

– Szczerze mówiąc, wciąż nie znam szczegółów. Jak na razie słyszałem tylko relację Harry’ego, a on sam nie był w stanie stwierdzić dokładnie, ilu śmierciożerców zjawiło się na cmentarzu. Był w szoku, to zrozumiałe – rzekł ciszej. – Sądzę jednak, że wróciła większość. Poza Igorem Karkarowem, który uciekł, i dziesięciorgiem uwięzionych w Azkabanie, na wezwanie nie stawiło się może ze dwudziestu, trzydziestu śmierciożerców, nie więcej. Brak odpowiedzi jest jednoznaczny z wyrokiem śmierci, więc nie wydaje mi się, by wielu się na to zdecydowało – rzekł niefrasobliwym tonem, jakby rozmawiali o czymś banalnym, jednak jego oczy pozostawały poważne. – Jedyne, na co możemy jeszcze liczyć, to czujność służb aurorskich. Knot, co prawda, nie dał wiary żadnym moim słowom i uważa mnie za szaleńca oraz wszystkich moich ludzi, mówiąc kolokwialnie, za bandę idiotów, jednak rozmawiałem z szefem Biura Aurorów, Scrimgeourem, a ten jest nieco rozsądniejszym człowiekiem od Korneliusza. I lepiej od niego kojarzy fakty.

– Uwierzył panu?

– Och, nie. Nie uwierzył w powrót Voldemorta. Musiał jednak przyznać, po wydarzeniach, jakie miały miejsce podczas Mistrzostw Świata, że jego dawni poplecznicy znów zaczęli działać. A po dzisiejszej tragedii obiecał, że stawia aurorów w stan gotowości.

– Dobre i to – mruknął Syriusz, który przełknął już własną krzywdę na tyle, by włączyć się do rozmowy. – Ale i tak wciąż wiemy za mało.

– Dowiemy się więcej w swoim czasie. Od Severusa – sprecyzował, zauważywszy pytające spojrzenia, lecz zaraz po tym spochmurniał. – Właściwie… trochę się niepokoję, bo do tej pory nie wrócił – dodał, a Remus wyłapał w jego głosie nutę trwogi i czegoś jeszcze, czego nazwać nie potrafił.

Syriusz jednak niczego nie zauważył i prychnął z irytacją.

– I niech pan nie liczy, że wróci! Gwarantuję, że Snape jest po stronie Voldemorta. Zdradzi zbyt wiele naszych tajemnic, jeśli pozwoli mu pan węszyć i kręcić się wokół Zakonu. Co więcej, pewnie już wszystkich uprzedził, że Zakon Feniksa znowu będzie działał! Przecież dokładnie słyszał polecenie, jakie od pana dostałem. Był przy tym.

– Jestem pewny, że Voldemort sam jest w stanie wydedukować, że reaktywuję Zakon – odparł Dumbledore, tym razem chłodnym tonem, co ewidentnie znaczyło, że Syriusz poruszył sprawę, o której czarodziej rozmawiać nie zamierzał. – Ufam Severusowi, Syriuszu, i to powinno ci wystarczyć. Tak samo, jak ufam tobie, Remusowi czy Hagridowi, choć… wybaczcie mi brutalną szczerość… żaden z was nie wzbudza powszechnego zaufania – rzekł z naciskiem, a w niebieskich oczach ponownie pojawił się ostry błysk.

– Tak. Ale żaden z nas nie był smierciożercą, prawda, dyrektorze? – spytał nieco wyzywającym głosem, a Dumbledore obrzucił go lustrującym spojrzeniem, które Remusa z pewnością by zniechęciło do dalszej dyskusji. Black nigdy jednak nie potrafił hamować swych emocji oraz wyczuć, gdzie znajduje się granica, której nie należy przekraczać. – Dlaczego tak pan mu ufa? – ciągnął dalej. – Poczęstował pana bajeczką, a pan dał mu drugą szansę, tylko dlatego, że jest pan zbyt… zbyt dobrym człowiekiem – zreflektował się w ostatniej chwili, lecz zaraz potem, najwyraźniej nie mogąc utrzymać nerwów na wodzy, krzyknął: – Ale nie rozumie pan rzeczy najważniejszej: że ufając Snape’owi, naraża pan wszystkich!

Remus wypuścił z płuc powietrze, dobrze wiedząc, jak kończą się tego rodzaju „rozmowy” z Dumbledore’em. Chwilami miał wrażenie, że Syriusz zatrzymał się w rozwoju emocjonalnym na poziomie zbuntowanego nastolatka. Był uparty, impulsywny… i drążył temat nawet wtedy, kiedy w głosie rozmówcy już wyczuwało się niebezpieczne napięcie. Nie docierało do niego, że pewnych rzeczy się po prostu NIE robi. A już zwłaszcza nie pyskuje się swemu zwierzchnikowi.

– Prosiłbym, byś nie sugerował, iż umyślnie narażam czyjeś życie, wprowadzając do Zakonu osobę niepewną – powiedział dyrektor tak zimnym głosem, że Remus mocniej wcisnął się w fotel, nie chcąc w żaden sposób stawać na „linii ognia”. – Nawet jeśli wydaje ci się… powtarzam: wydaje, że Severus, jako były śmierciożerca, nie jest godzien zaufania, nie musisz mnie pouczać w sprawach odpowiedzialności i bezpieczeństwa.

– Może i mi się wydaje… ale każdy śmierciożerca ma coś na sumieniu – kontynuował Black, najwyraźniej nieświadomy zbliżającego się huraganu. – Drań pewnie zabił niejednego człowieka, a potem zasłonił się panem i cały czas pozostaje bezkarny! Pan jest przekonany, że działa dla nas, i tylko patrzeć, jak sprowadzi nam na głowy samego Voldemorta! Bo przecież pan nie widzi… pan nie chce zobaczyć, że Snape jest zwyczajnym…

Dość. – Dumbledore nie podniósł nawet głosu, ale przez pokój przemknął dziwny podmuch, który przygwoździł Syriusza do krzesła, a Remusowi zjeżyły się włosy. – Nie chcę słyszeć już ani słowa na temat Severusa. Nie interesują mnie twoje uprzedzenia i nie będę tolerował obrażania go, nawet poza jego plecami. Przyczyny zaufania, jakim go darzę, to wyłącznie moja sprawa, a bezpieczeństwo Zakonu spoczywa, jak na razie, na moich barkach, więc niech ciebie o to głowa nie boli, Syriuszu. Doskonale wiem, komu ile tajemnic mogę powierzyć i nie potrzebuję twoich rad w tej kwestii. Czy to jest jasne?

Remus przełknął bezgłośnie ślinę, chyba po raz pierwszy widząc Dumbledore’a naprawdę wyprowadzonego z równowagi. Powietrze w pokoju stało się nagle gęste i lodowate; niemal fizycznie wyczuwał emanujące od starego czarodzieja fale irytacji. Sam nigdy nie poruszał z Dumbledore’em tematu Severusa Snape’a, ale gdy uczył w Hogwarcie, dowiedział się od paru osób, że dyrektor zawsze ucinał rozmowę, kiedy schodziła na te tory. Nie pozwalał też, by ktokolwiek źle wyrażał się przy nim o Snapie. Zastanawiało go to, ale do dnia dzisiejszego nie chciał dać wiary, że faktycznie Dumbledore tak zaciekle go broni.

Syriusz pewnie też byłby zaskoczony, gdyby akurat nie rządziła nim złość.

– Oczywiście, wszystko jest jasne – wycedził, nie patrząc na czarodzieja. – A jeśli o bezpieczeństwo chodzi, to Snape ma sojuszników po obu stronach, więc jemu akurat nic nie grozi. A szkoda… bo mógłby zdechnąć – wymamrotał pod nosem.

Remus, usłyszawszy te słowa, skamieniał w fotelu. Nie zdążył nawet zamknąć ust ani mrugnąć, gdy Dumbledore stanął nad Blackiem, groźny i pobladły. Syriusz podniósł głowę, choć wydawało się, że zrobił to zupełnie wbrew sobie. Miał jednocześnie wściekłą, obrażoną oraz przestraszoną minę, i oddychał ciężko, chyba dopiero teraz zdając sobie sprawę, że przeholował.

– Możesz się ze mną nie zgadzać, a Severusa nienawidzić – odezwał się cicho Albus, a jego głos wibrował lekko, jakby przed się czymś powstrzymywał. – Nie zmuszam cię, byś go polubił, prosiłem tylko o zawieszenie broni. O nic więcej.

Remus poczuł, że cała krew odpłynęła mu z twarzy. Był pewny, jakie będą następne słowa Dumbledore’a, i czuł, że wolałby ich nie słyszeć.

– Chciałbym powiedzieć, że nic mu się dzisiaj nie stanie. Ale obawiam się, że mogłem go wysłać na śmierć – rzekł powoli, tym razem dziwnie bezbarwnym głosem. – Możliwie, że zginie. W straszny sposób. Jeśli to pierwsze, decydujące zadanie okaże się jego ostatnim i już nie powróci… to mam nadzieję, Syriuszu, że zapamiętasz do końca swego życia, iż właśnie tego mu życzyłeś: śmierci z ręki Voldemorta.

Syriusz otworzył usta, ale nie był w stanie wydać z siebie głosu. Patrzył na Dumbledore’a szeroko otwartymi oczami, najwyraźniej zszokowany. Dumbledore nie czekał jednak na jego odpowiedź. Odwrócił się i skierował swe kroki w stronę drzwi. W wyjściu obejrzał się jeszcze przez ramię.

– Remusie, czekaj na wiadomość ode mnie i miej się na baczności.

Drzwi zamknęły się bezszelestnie i zapała cisza. Remus był zbyt wstrząśnięty tym, co zaszło, by mógł się odezwać. Nawet nie spojrzał na Syriusza. Gdyby to zrobił z pewnością coś by w nim pękło i wybuchłby. A tego nie chciał. Syriusz jednak nie szukał u niego poparcia. Po wyjściu Dumbledore’a wyglądał tak, jakby ktoś uderzył go prosto w żołądek, a jego niedawna złość ustąpiła miejsca konsternacji. Remus doskonale wiedział, że Syriusz nie chciał powiedzieć na głos ostatnich słów. Nie w obecności Dumbledore’a. Wiedział też, że nawet najgorszemu wrogowi nie życzyłby śmierci z ręki Voldemorta. Że zwyczajnie poniosły go nerwy. Że czuł się skrzywdzony, iż musi się ukrywać, oraz przygnębiony faktem powrotu do rodzinnego domu. Że… najprawdopodobniej… zabolały go słowa Dumbledore’a. Wiedział o tym wszystkim, ale jednocześnie był na niego wściekły. Zupełnie, jakby odpowiadał za jego zachowanie. Co za nonsens!

– Czy… mogę nocować u ciebie? – spytał Syriusz z wyraźnym wahaniem. – Bo może nie chcesz mnie widzieć? To chyba będzie jednak lepiej, jak już…

– Zostań – przerwał, gdy Black podnosił się w krzesła. – I nie wygaduj już głupot, dobrze? Wystarczająco się popisałeś.

– Jestem idiotą – przyznał nieco zachrypniętym głosem, i nie ulegało wątpliwości, że była to skrucha.

– Czasami jesteś, nie da się ukryć – odpowiedział, a raczej syknął przez zęby, z uporem patrząc w drugą stronę. Miał ogromną ochotę, po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna, zdzielić go w ten pusty łeb. Chciał go również wyrzucić – na złość, żeby zamanifestować swoje stanowisko. Jednak był świadomy, że żadnej z tych rzeczy robić nie powinien.

Przez dłuższy czas panowała nieprzyjemna cisza, a potem Syriusz westchnął ciężko:

– Cholera. Myślisz, że bardzo się wkurzył?

– Myślę, że miał powód.

– Okej, przegiąłem, masz rację. Ale to przez to, że byłem zdenerwowany – zaczął się tłumaczyć, jakby to miało coś zmienić. – Będę uwięziony w tym przeklętym domu i nic nie mogę zrobić, a to wszystko mnie dobija. Głupio wyszło… Do diabła, przecież wiesz, że wcale tak nie myślę!

– No nie wiem – odparł oschle i zmierzył przyjaciela wzrokiem. – Dotychczas wydawało mi się, że nienawiść to określenie wyolbrzymione. Przed chwilą jednak powiedziałeś wyraźnie, że Snape „mógłby zdechnąć”, a dla mnie jest to raczej jednoznaczne.

– Nie życzę mu takiej śmierci – warknął.

– A jakiej?

– Żadnej, do cholery! – krzyknął. – Zejdźmy z tego tematu! Nie chciałem, jasne? I nie mam zamiaru ci się spowiadać!

– Mnie akurat nie musisz – podsumował obojętnym, być może nieco sztucznym głosem, dobrze wiedząc, że niczego w ten sposób Syriuszowi nie ułatwia.

Black zaklął cicho i oparł głowę na rękach, uciskając oczy dłońmi. Remus nie wiedział, jak zachowałby się na miejscu Dumbledore’a, i wiedzieć tego, na szczęście, nie musiał. Znał jednak starego czarodzieja na tyle, by zrozumieć jego wzburzenie. Usłyszał przecież jednoznaczne życzenie śmierci z ust człowieka, którego sobie cenił, pod adresem człowieka, o którego życie się bał. Odkąd Remus pamiętał, Dumbledore starał się wyleczyć ludzi z zawiści i nauczyć ich współpracy. Był zatwardziałym przeciwnikiem każdej formy przemocy: czy to słownej, czy fizycznej, czy wreszcie magicznej. To on ustalił kodeks, który zabraniał członkom Zakonu Feniksa zemsty i zabijania.

Gdyby Remus miał kierować Zakonem, być może już kilkakrotnie zwątpiłby w głoszone przez siebie hasła. Być może nie znalazłby w sobie dość sił, aby umacniać wiarę w sens jedności, podczas gdy jego ludzie byli wewnętrznie podzieleni. Być może nie dałby rady ich poprowadzić. Pewnie nie dałby.

– Położę się już – mruknął Syriusz nienaturalnie spiętym głosem. – Gdzie mogę spać?

Remus wstał i niedbałym machnięciem różdżki transmutował dwa stare fotele w kanapę. Wcale nie nowszą ani nie wygodniejszą od pierwowzoru, choć przy odrobinie dobrej woli mógłby to zrobić.

– Dobranoc – rzucił krótko i wyszedł z pokoju, nie potrafiąc dłużej znieść gęstej atmosfery, którą sam po części stworzył.

Przewracał się z boku na bok, długo nie mogąc zasnąć. Cały ten dzień od samego początku toczył się nie tak. Najpierw szarpanina w ministerstwie, potem cała masa rewelacyjnych wiadomości o powrocie Voldemorta, a na końcu spięcie z Dumbledore’em. Do tego miał wrażenie, że był w jakiś sposób współwinny tej całej niezręcznej sytuacji, i zupełnie nie wiedział dlaczego. Miał też lekkie wyrzuty sumienia, że tak obcesowo potraktował Syriusza. Co prawda tamten zachował się w stosunku do Dumbledore’a tragicznie, ale przecież… Remus mógł potem przemówić Syriuszowi do rozsądku i jakoś wszystko załagodzić. A co zrobił? Warknął na niego, dodatkowo pogarszając sprawę, po czym wyszedł „wielce oburzony”, jakby miał jakiś moralny obowiązek go wychowywać. Powinien już się przyzwyczaić do jego niewyparzonego jęzora. Przecież nie po raz pierwszy Syriusz zachował się jak głupi szczeniak, a kim Remus znowu był, żeby na to reagować? Jakimś cholernym strażnikiem dobrych manier?

Leżał przez chwilę, wpatrując się w sufit, i znów nawiedziły go myśli, które tak usilnie zagłuszał, odkąd Dumbledore wyraził swoją obawę o Snape’a. Czy Severus zdołał przekonać Voldemorta o swej lojalności? Czy powrócił ze spotkania, czy może… zaginie bez wieści albo za kilka dni dowiedzą się o jego śmierci? Skoro Dumbledore powiedział, że ma do niego pełne zaufanie, to z pewnością nie przejdzie na stronę Voldemorta. Jak więc musiałby udawać, żeby największy czarnoksiężnik, nawet nieporównywalny z Grindewaldem, uwierzył, że Snape jest z nim szczery i naprawdę pozostał mu wierny? Przecież to wydawało się niemożliwe! Zwłaszcza, jeśli Voldemort zapragnie dokładnie sprawdzić swego sługę, co było więcej niż pewne. W końcu Snape przez kilkanaście lat pracował na rzecz jego największego wroga, co dla Voldemorta z pewnością było wystarczającym dowodem zdrady. A on przecież zdrady nikomu nie wybaczał.
Wyglądało na to, że Dumbledore nie był świadomy, iż żąda od Snape’a czegoś ponad jego możliwości. Co z tego, że Severus był doskonałym oklumentą, skoro podczas tortur – a Remus nie miał co do tego wątpliwości, że Voldemort takimi Severusa potraktuje – nie sposób obronić umysłu przed penetracją. Chyba że Snape pozbył się wszystkich niepożądanych wspomnień lub był cudotwórcą. Mimo wszystko, ryzyko było ogromne, a prawdopodobieństwo powodzenia tak nikłe, że tylko szaleniec poszedłby na podobną misję. Szaleniec albo człowiek, który nie miał nic do stracenia. Remus wiedział, jak czuje się ktoś taki. Wiedział aż za dobrze.

Z rozmyślań wyrwał go krzyk, który dobiegł zza ściany. Usiadł na łóżku, nasłuchując z niedowierzaniem, lecz chwilę później krzyk się powtórzył. Remus, niewiele myśląc, chwycił różdżkę i dopadł drzwi sypialni, niemal przewracając się o książki, które porozrzucał zeszłego dnia na podłodze. Gdy wparował do pokoju, gotów stawić czoło nieproszonym gościom, zatrzymał się osłupiały. Nie było nikogo, prócz Syriusza, który… siedział nieruchomo na kanapie z podciągniętymi pod bronę kolanami.

– To ty krzyczałeś? – spytał cicho, ale Black nie odpowiedział, jakby w ogóle go nie usłyszał. – Syriusz, wszystko w porządku? – Zbliżył się do kanapy, spoglądając na przyjaciela z niepokojem.

Syriusz miał mocno zaciśnięte powieki, oddychał bardzo szybko i zdawał się nie kontaktować. Wyglądał, jakby był w transie. Remus usiadł koło niego, nie mając pojęcia, co zrobić. Nigdy nie spotkał się z czymś takim.

– Syriusz – szepnął, teraz już na dobre przestraszony. – Na Merlina, co ci jest?

Black potrząsnął głową, mamrocząc coś niezrozumiale, a Remusowi rozszerzyły się oczy. Po raz pierwszy widział Syriusza panicznie wystraszonego. I to czym? Nocnym koszmarem? A przecież Syriusz był ostatnim człowiekiem, który bałby się czegokolwiek.

Sekundę później Remus zrozumiał wszystko i z tą świadomością poczuł się całkowicie bezradny. Nie przypuszczał, że coś takiego może się stać. Jeszcze parę godzin temu Syriusz był gotów zaatakować samego Voldemorta, nie mając nawet różdżki. Zachowywał się tak… normalnie. Nic nie wskazywało, że w nocy staje się całkowicie bezbronnym człowiekiem, choć na dobrą sprawę było do przewidzenia. W końcu przez dwanaście lat odzierany był ze wszystkich radosnych wspomnień, więc we śnie musiały go atakować wizje Azkabanu, które z pewnością wryły mu się w pamięć. Remus wiedział, że powinien go jakoś uspokoić i wyrwać z tego dziwnego stanu. Wciągnął rękę, chcąc nim lekko potrząsnąć, ale Syriusz gwałtownie się odsunął i wcisnął w oparcie kanapy.

– Syriusz, jesteś u mnie w domu, pamiętasz? – zaczął cicho, choć tak naprawdę był przerażony jego reakcją. – To ja, Remus. Nic ci nie zrobię… – Ponownie przechylił się w jego stronę i ostrożnie otoczył ramieniem.

Tym razem Syriusz nie zaprotestował, co więcej, wczepił się w niego paznokciami i przyciągnął do siebie. Remus zauważył, że był lodowaty i cały drżał. W innych okolicznościach prawdopodobnie obaj poczuliby się niezręcznie, jednak w tej chwili Syriusz zdawał się w ogóle nad sobą nie panować, Remusowi natomiast wszystkie możliwe odczucia, w tym także zakłopotanie, przysłoniła fala żalu.

Zdał sobie sprawę, jak bardzo sam się okłamywał. Przez dwanaście lat wmawiał sobie, że go nienawidzi. Chciał go umieć nienawidzić – bo przecież powinien. A przez miniony rok, gdy dowiedział się jak bardzo się mylił, próbował zagłuszyć wyrzuty sumienia. Dobrze wiedział, że gdyby nie bał się spojrzeć Syriuszowi w oczy, być może odważyłby się na odwiedziny w Azkabanie, a wtedy prawda znacznie szybciej ujrzałaby światło dzienne. Świadomość tego, że mógł go stamtąd wyciągnąć w tej chwili stała się nie do zniesienia. Powinien chociaż walczyć dla niego o uczciwy proces, przecież Syriusz zasługiwał na to jak każdy człowiek! A nie zrobił nic. Uciekł. Uniknął konfrontacji. Syriusz był zbyt dumny, by prosić kogokolwiek o pomoc, ale Remus był niemal pewien, że przez te wszystkie lata spędzone w więzieniu rozpaczliwie jej wypatrywał. Być może nawet modlił się o nią.

Pomoc jednak nigdy nie nadeszła. Nie nadeszła, bo Remusowi nie starczyło odwagi, żeby chociaż spróbować poznać motywy „zdrajcy”. Przez dwanaście lat wypierał się, że kocha go jak brata. Przez dwanaście lat Syriusz śnił mu się, zapewniając o swojej niewinności. Przez dwanaście lat niemal każdej nocy budził się zlany potem, lecz nie zdobył się na to, by przekroczyć próg Azkabanu i stanąć z Syriuszem twarzą w twarz.

– Przepraszam – rzekł po dłuższej chwili Black słabym głosem. – Przepraszam, że musiałeś… Ja po prostu…

– Uspokój się – przerwał mu łagodnie. – To był tylko sen, Syriusz, nic więcej.
– Prawie co noc mi się to śni. I zawsze tak samo – dodał i odsunął się od Remusa, dygocąc na całym ciele. – Najpierw Jim, potem Peter… Chciałem go zabić, ale nie mogłem… Nie potrafiłem, rozumiesz? Nie dałem rady, a powinienem…

– Już dobrze, nie myśl o tym – szepnął, pokrzepiająco zaciskając palce na jego ramieniu i zauważając, że koszulka, w której Syriusz spał, była całkiem mokra. – Nie rozpamiętuj tego teraz. To było bardzo dawno temu.

– Ale ja pamiętam to bardzo dokładnie. W Azkabanie cały czas sobie przypominałem. – Wzdrygnął się, lecz w tym samym momencie Remus zarzucił mu na plecy koc ogrzany zaklęciem. – To ja namówiłem Jamesa, Remus. Oni zginęli przeze mnie…

– Nie mów tak – zaprzeczył, choć na wspomnienie tamtych wydarzeń przeszył go dziwny ból. Niezwiązany z Syriuszem. Jego własny, o którym myślał, że już go zaleczył. – Nie ty ich zabiłeś. Chciałeś dobrze.

– Nie, Remus – jęknął, głuchy na wszelkie argumenty. – Ja miałem bardzo dużo czasu, by to wszystko przemyśleć. – Szare, szeroko otwarte oczy błyszczały w ciemnościach, a ich spojrzenie wciąż nie było w pełni obecne. – I teraz widzę wyraźnie, jak wielkim byłem głupcem… Dlaczego nic nie zauważyłem?… Peter nigdy nie powinien zostać Strażnikiem. Nawet gdyby nie okazał się szpiegiem, wyjawiłby Tajemnicę podczas najlżejszych tortur. A ja dałem mu broń do ręki. Ułatwiłem zdrajcy sprawę. Pozwoliłem na to, by zajął moje miejsce i jeszcze sam przypieczętowałem tego cholernego Fideliusa! – jęknął z rozpaczą. – Ja podpisałem na nich wyrok śmierci, Remus.

– Syriusz, to nie jest twoja…

– Moja. Powinienem pomyśleć. Uspokoić Jamesa, skontaktować się z Dumbledore’em, porozmawiać najpierw… z tobą – rzekł rozdygotanym głosem. – Tak szybko uznałem cię za zdrajcę. Tak łatwo. A potem przez dwanaście lat przypominałem sobie, jak wtedy na mnie patrzyłeś…

– Syriusz, posłuchaj.

– …I jeszcze tamtą noc. Dom w Dolinie Godryka…

– Syriusz.

– …który rozpadł się w drobny mak. I przerażonego Hagrida z Harrym na rękach. To wszystko cały czas staje mi przed oczami.

– Przestań! – rzekł stanowczo, chwytając go za ramiona i potrząsając nim. – To już przeszłość. Nie wrócisz im życia i nic nie zmienisz. Nie powinieneś o tym rozmyślać – dodał, choć przecież sam przez tak długi czas nie potrafił uwolnić się od przeszłości.
Syriusz przeciągnął ręką po twarzy, zasłaniając oczy, a Remus spostrzegł, że dłoń wyraźnie mu drżała.

– Ja nie mam innych wspomnień – powiedział martwym głosem. – Prawie nic innego nie pamiętam. Nic dobrego. Zupełnie, jakbym nie miał przeszłości – szepnął. – Wszystko jest takie mgliste, tak powoli powraca… Już przez dwa lata jestem poza Azkabanem, a nadal nie mogę od niego uciec.

Remus na te słowa poczuł ucisk w gardle tak silny, że gdy wymówił pierwsze słowo, głos załamał mu się, a Syriusz ze zdziwieniem podniósł na niego wzrok.

– Powinienem starać się wyciągnąć cię stamtąd, a nie pomogłem ci w najmniejszy sposób. Gdybym tylko…

– Nie dałbyś rady, to niemożliwe – przerwał, jednak Remus usłyszał w jego głosie gorycz. – Poza tym nawet Dumbledore nic dla mnie nie zrobił, choć mógł.

– To był mój cholerny obowiązek – powiedział z naciskiem. – Powinienem zrobić cokolwiek, a nie podjąłem żadnych działań. Nie tylko, żeby cię uwolnić, ale nawet takich… żeby chociaż zrozumieć – dodał cicho. – Łatwiej mi było wmówić sobie, że jesteś winny.

– Nie mam ci tego za złe, miałeś przecież podstawy, żeby uznać mnie za zdrajcę. Wszystkie fakty świadczyły przeciw mnie – mruknął i odwrócił wzrok. – Ja natomiast nie miałem żadnych podstaw, by oskarżyć ciebie.

– Przeprosiłeś mnie już za to rok temu.

– Ty również. – Uśmiechnął się niespodziewanie, i przez jedną krótką chwilę wyglądał, jak dawny, zadziorny Black. – Nocne godziny szczerości, nasz stary, dobry zwyczaj – rzekł z niezbyt udanym przekąsem. – Swoją drogą, dzięki, że przygarnąłeś bezpańskiego kundla pod swój dach. W dodatku takiego… durnego.

– Mam zbyt miękkie serce. Ale nie licz na nocne wędrówki podczas pełni, nasz stary, niechlubny zwyczaj – odparł na wpół żartobliwe, na wpół poważnie. – A skoro już jesteśmy szczerzy… to przepraszam za tę niewygodną kanapę. Byłem zły.

– Jakoś nie zauważyłem. Że niewygodna – uściślił, wzruszając ramionami. – I wiesz co? O ile sam fakt spania pod jednym dachem z facetem nie budzi we mnie szczególnego niepokoju, to takie pogawędki od serca wyglądają już na dewiację.

– Nie nazywałeś tak tego po kilku szklaneczkach Ognistej – powiedział przekornie, zadowolony, że Syriusz wreszcie zaczął przypominać siebie. – Mówiłeś wtedy, że to „męskie rozmowy o życiu i śmierci”.

– Taak – rzekł w zamyśleniu, zapewne starając się wrócić pamięcią do tamtych czasów. – Tak. Razem z Jamesem zalewaliśmy się w trupa i tylko ty pozostawałeś trzeźwy. A potem wciskałeś nam kit, że wyrabialiśmy jakieś niestworzone rzeczy.

– Trzeba było nie pić z wilkołakiem. Nie moja wina, że mieliście takie słabe głowy – dodał, protekcjonalnie klepiąc go po ramieniu. – Idę spać, jutro mam robotę. W razie co…

– Nie będzie następnego razu – rzekł szybko, jakby doskonale wiedział, co Remus chciał powiedzieć. Z pewnością był zawstydzony faktem, że okazał słabość i potrzebował pocieszenia, niczym małe, wystraszone dziecko. Remus jednak spojrzał na niego poważnie.

– Gdyby coś się działo, będę obok – dokończył. – Są bardziej żenujące rzeczy, wierz mi.

Wrócił do sypialni i próbował zasnąć, jednak wspomnienia z okresu śmierci Potterów, które nękały Syriusza, obudziły w Remusie jego własne demony przeszłości. Wszystkie okazały się tak wyraźne, jakby wydarzenia te rozgrywały się kilka tygodni, a nie kilkanaście lat temu. Remus usilnie odsuwał je od siebie. Starał się nie pamiętać wypowiedzianych pod jego adresem słów, które wtedy usłyszał. Próbował zapomnieć tamte obrazy i uczucia. Ale jak można wyrzucić z pamięci coś, co stanowiło tragiczny przełom w jego życiu? Został wtedy sam… Bardziej samotny niż kiedykolwiek był. Dodatkowo, z tym straszliwym przekonaniem, że zawiódł, że nie rozpoznał zdrajcy w porę. Długo obwiniał się, że nie było go właśnie wtedy, kiedy być powinien. Że to właśnie w ciągu tych trzech okropnych dni księżyc musiał być w pełni! Doskonale pamiętał ciąg tamtych zdarzeń. Ze szczegółami. Jakby to był jedyny film w jego pamięci, który w żaden sposób nie chciał się zatrzeć…


Ostatnio zmieniony przez smagliczka dnia Nie 23:44, 16 Wrz 2007, w całości zmieniany 18 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Czw 0:46, 31 Maj 2007    Temat postu:

…Członkowie Zakonu Feniksa tłoczyli się w wąskim holu. Dom Moody’ego, położony na skraju mugolskiego miasteczka, od przeszło czterech miesięcy stanowił miejsce spotkań Zakonników. Poprzednia kwatera została zaatakowana przez śmierciożerów, co stanowiło zagadkę, gdyż była zabezpieczona zaklęciami, które teoretycznie powinny uniemożliwiać wtargnięcie do środka osobom nie znającym hasła. Rozwiązanie mogło być tylko jedno: w Zakonie był zdrajca. Od tamtego czasu stosunki między członkami stały się czysto urzędowe. Ludzie zrobili się nienaturalnie podejrzliwi, rozmawiali ze sobą wyłącznie na zebraniach, nie wdając się w pogaduszki z osobami, które wcześniej uważali za dobrych znajomych. Powoli przestawali sobie ufać i Zakon wewnętrznie się rozpadał. Było ich niewielu, a samo wyobrażenie, że w szeregach może być szpieg, paraliżowało wszystkich bardziej niż niebezpieczne misje, w których niejednokrotni brali udział. Całkowicie stracili poczucie jedności. To już nie był ten sam Zakon Feniksa, a i wojna wydawała się inna. Zatarły się strony i nic już nie było tak oczywiste jak kiedyś.

Remus stał z dala od wyjścia, opierając się o ścianę i obserwując ludzi w milczeniu. Wychodzili pojedynczo, bo Moody, ze swoją obsesją na punkcie ostrożności, uznał, że większe grupy – czyli dwie osoby – mogą wzbudzić zainteresowanie. Remus akurat musiał przyznać mu rację. Mogłoby wydać się okolicznym mugolom podejrzane, gdyby nagle z domu „starego dziwaka” wyszedł tabun gości. Uważał jednak, że wypuszczanie każdego w odstępie kilkunastominutowym to już zupełna przesada. Wszystko, dzięki tym nadzwyczajnym środkom bezpieczeństwa, trwało niemiłosiernie długo. Co gorsza, czekanie w napiętej do granic możliwości atmosferze – szczególnie dla Remusa – było uciążliwe. Miał przeokropne wrażenie, że jest intruzem. Czuł na sobie podejrzliwe spojrzenia rzucane spode łba. Słyszał szepty. Urywane półsłówka, w chwili, gdy podnosił wzrok. Nie trzeba było mieć niesamowitych zdolności, by zorientować się, kogo członkowie Zakonu najbardziej podejrzewają o zdradę.

Dodatkowo, dzisiejsze zebranie miało nieprzyjemny charakter. Remusowi zdawało się, że Dumbledore wezwał ich, by dokładnie każdemu się przyjrzeć. Zupełnie, jakby chciał sprawdzić czy ich reakcja na nowiny, jakie właśnie ujawnił, potwierdzi jednocześnie jego przypuszczenia co do zdrajcy. Tymi kontrowersyjnymi wiadomościami były informacje o objęciu Zaklęciem Fideliusa kilku członków, którzy w Zakonie działali najaktywniej. Remus nie miał pojęcia, że James i Lily cokolwiek takiego planowali. Nie wiedział nawet, co było tego powodem. Żaden z jego dawnych przyjaciół nie mówił mu o niczym. Nikt też już od dłuższego czasu nie wtajemniczał go w ważniejsze sprawy Zakonu. Co więcej, odkrył, że o wielu zebraniach w ogóle nie był informowany. Najgorsze było jednak to, że Dumbledore, mówiąc o niebezpieczeństwach, dziwnie zawiesił na nim wzrok, i Remus nie mógł się opędzić od myśli, że odwrócił się od niego właśnie ten człowiek, którego zaufanie było dla niego rzeczą najważniejszą. A sam fakt, dlaczego akurat on był podejrzewany o zdradę, wydawał się Remusowi najgorszym do zniesienia.

Wiedział doskonale, o co chodziło. Bo o cóż innego mogło chodzić? Nie dał nikomu najmniejszych nawet powodów, by przestano mu ufać, a jednak, ludzie, których uważał za przyjaciół, pokazali jak wielkimi są hipokrytami. Znali go przecież tak długo, razem świętowali zwycięstwa, razem wspierali się podczas porażek, razem narażali życie, razem walczyli… Myślał, że traktują go jak brata. Myślał, że są z nim szczerzy. Myślał, że uważają go za jednego z nich. Może za dużo sobie wyobrażał? Może powinien przejrzeć na oczy jeszcze w szkole, gdy Syriusz potraktował go niczym narzędzie do zabawy, nie bacząc na konsekwencje, i co gorsza – na jego uczucia. Oszukiwał się, że widzą w nim normalnego człowieka. Potrzebował tego kłamstwa do życia jak powietrza. Tymczasem okazał się być dla nich tylko wilkołakiem. Zupełnie, jakby wszystkie lata znajomości zostały tak po prostu uznane za nieistotne. Cóż… najwyraźniej tylko w sytuacjach kryzysowych ludzie pokazują swe prawdziwe oblicze.

„Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” – ta przysięga wydawała mu się teraz zupełnie pusta. A jeszcze tak niedawno wierzył w sens tych słów. Wierzył do tego stopnia, że poszedłby – jak idiota – ratować każdego z nich, nawet gdyby szanse powodzenia były równe zeru. Najbardziej chyba bolała go świadomość, że teraz też by poszedł… Poszedłby, a jego czyn zapewne i tak uznano by za podstęp.

Przeczesał ręką włosy. Były wilgotne od potu i Remus był pewny, że ma gorączkę. Nie dość, że czuł się fatalnie z powodu tych niemych oskarżeń, zwłaszcza postawy Dumbledore’a, który nawet z nim nie porozmawiał, to jeszcze za cztery dni zaczynała się pełnia, która była przysłowiowym gwoździem do trumny.
Ciężko znosił samotne pełnie. Być może za bardzo przywyknął do tego, że może na kimś polegać. Nie powinien się przyzwyczajać do kubka gorzkiej herbaty o świcie, do tego, że ktoś przykrywał go kocem i bandażował podrapane ramiona. Dlaczego miałby tego oczekiwać?

Bo, do cholery, byli przyjaciółmi!

I co z tego? Czy mieli jakikolwiek obowiązek miesiąc w miesiąc przy nim skakać?

Nie mieli – odpowiedział mu jakiś nieczuły, twardy głos. I miał rację. Remus nie powinien liczyć na to, że zawsze ktoś będzie się troszczyć, w jaki sposób przeżył pełnię. Przecież byli dorośli i każdy z nich miał własne życie, własne problemy. Po co mieliby się obarczać dodatkowym obciążeniem? Poświęcać swój wolny czas na te trzy doby w miesiącu? Niby czemu? To było uciążliwe i, przede wszystkim, bardzo niebezpieczne. Nie mógł mieć do nich żalu o to, że zapragnęli od niego odpocząć.

Z tym że… w ogóle nie chodziło o samotne pełnie. Nie o to, że nikt już nie pytał czy „wszystko w porządku”. I nie o to, że nie miał komu odpowiedzieć, że „nic mu nie będzie”. Ale o to, że zaczęli go traktować jak wroga. Bez powodów. Bez wyjaśnień. Stał się nim, choć nikogo z nich nie skrzywdził. Nawet nie okłamał. Stał się nim, bo nagle ważniejsze okazało się, że jest wilkołakiem, a nie człowiekiem. Przyjaciele uznali, że przeszedł na stronę wroga tylko dlatego, że takie propozycje były mu składane.

Naprawdę mieli go za kogoś tak słabego?! Naprawdę wierzyli, że mógłby ich zdradzić, bo jest…

Zacisnął zęby, chcąc zdusić jęk, który wyrywał mu się z płuc. Miał potrzebę wykrzyczeć im to w twarz. Oznajmić wszystkim, jak bardzo ranią go bezpodstawne oszczerstwa. Ale ilekroć napotykał wzrok któregoś z nich, czuł, że drętwieje mu całe ciało. Już go oskarżyli. Widział to doskonale w ich oczach. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak zrozpaczony i zdezorientowany. Nie wiedział, co robić. Zupełnie jak człowiek, który traci rodzinę. Miał wrażenie, jakby rzeczywistość, w jakiej dotychczas żył, zaczęła się rozpadać. Wszystko tak nagle zostało odarte ze złudzeń. Nawet Dumbledore się odwrócił, nawet on…

Remus odepchnął się od ściany i ruszył w głąb domu, zostawiając za sobą szemrający, nieprzyjazny mu tłumek ludzi. Jego wyczulone zmysły nie były już dłużej w stanie znieść tych wszystkich wrogich bodźców posyłanych w jego stronę.
Zamknął się w łazience na końcu korytarza i spojrzał w lustro. Patrzyła na niego twarz człowieka, który wcale nie wyglądał na swojej dwadzieścia dwa lata. Wydawało się, jakby przeżył znacznie więcej, z tym że w przyspieszonym tempie. Z tak wielkim trudem uczył się budować wiarę w ludzi, by niedługo potem odkryć, że jest nic nie warta.

A może on wszystko sobie uroił? Może jest przewrażliwiony, może tylko mu się wydaje? Nie rozmawiali z nim, to fakt, ale przyczyn tego stanu rzeczy mogło być przecież wiele. Mogli być przepracowani, zmęczeni, lub najzwyczajniej w świecie zachowywali ostrożność. Toczyła się przecież wojna i niemal co tydzień ktoś za Zakonu ginął. A Dumbledore? Może on patrzył podejrzliwie na wszystkich, nie tylko na niego?

Odkręcił kran i przemył twarz zimną wodą. Niestety, to nie pomogło pozbyć się okropnego wrażenia, że jego podejrzenia są jednak słuszne. Nagle zrobiło mu się niedobrze i zapragnął być już we własnym domu. Chciał się upić. Do nieprzytomności. Czyli tak, jak jeszcze nigdy mu się nie udało. W chwili, gdy o tym pomyślał, uświadomił sobie, że przecież nawet nie ma czym. Odbicie w lustrze wykrzywiło się w ewidentnym grymasie bólu, a Remus ostatkiem sił powstrzymał się, by go nie rozbić.

Wyszedł szybko, jakby chciał uciec przed samym sobą. Chwilę później korytarz pociemniał mu przed oczami i nagłe osłabienie pchnęło go na ścianę. Przycisnął do niej czoło, chcąc powstrzymać zawroty głowy. Przed pełnią zdarzało się to bardzo często, a obniżona kondycja utrudniała mu życie. Nie wiedział, na przykład, czy nie rozszczepi się podczas teleportacji albo, zwyczajnie wchodząc po schodach, nie dostanie krwotoku z nosa. Nienawidził tego stanu, gdy słabł w nim człowiek, ustępując powoli miejsca istocie, której znieść nie potrafił. Jedyne, co mogło być przydatne, to fakt, że wyostrzały się mu zmysły. W tej sytuacji jednak było to okropnie uciążliwe, bo słyszał i widział znacznie więcej niż pragnąłby wiedzieć. Zza drzwi, których framugi przytrzymał się, by nie upaść, dobiegł dobrze mu znany głos.

– I widzisz? James miał rację – rzekł lekko podenerwowany Peter. Remus, nie mogąc jeszcze ruszyć się z miejsca, zmuszony był słuchać, choć miał wrażenie, że obróci się to przeciw niemu. – Co tu dużo mówić… on jest przecież opanowany przez Czarną Magię, prawda? Można było przewidzieć, że wcześniej czy później to zrobi.

– Obawiam się, że to przesądziło sprawę – zabrzmiał szorstki głos Syriusza. – Nie chciałem w to wierzyć, ale przecież tyle razy biliśmy świadkami, że nie potrafił nad sobą zapanować. Nie oszukujmy się, zawsze był niebezpieczny, a swój ciągnie do swego.

Remus przestał oddychać i bezwiednie zacisnął palce na drewnianej framudze. Miał wrażenie, że jakaś niewidzialna włócznia przebiła go właśnie i przyszpiliła do ściany.

– Teraz najważniejsze jest, byśmy zachowali ostrożność – ciągnął Syriusz. – On z pewnością już się zorientował, że go podejrzewamy. Tylko głupiec by nie zauważył, a Remus głupcem nigdy nie był – dodał ciszej. – Co więcej, może się okazać przebieglejszy od nas wszystkich, dlatego powinniśmy bardzo uważać. Mówię to w szczególności do ciebie, Peter, bo tobie zawsze łatwo było grać na uczuciach.

– Nie jestem idiotą – odburknął wyraźnie urażony.

– Ale jesteś mało spostrzegawczy. Remus z łatwością może cię zmanipulować, i nawet nie zorientujesz się, kiedy powiesz o słowo za dużo. Nie daj mu się przekabacić.

– Nie jestem idiotą – powtórzył z naciskiem. – Jeśli tak myślisz, to dlaczego…

– Tłumaczyłem ci już, a to nie jest miejsce na poruszanie tego tematu! – przerwał mu konspiracyjnym szeptem. – Znasz wagę niebezpieczeństwa. Ja oferuję pomoc i ochronę, ale nie będę pilnować cię na każdym kroku, Peter. Musimy mieć się na baczności, bo teraz bardzo wiele zależy tylko od nas, rozumiesz?

– Masz mnie za jakiegoś gówniarza, który nie wie, o co toczy się gra?

– Nie chcę po prostu, żebyś się wpakował w coś niebezpiecznego! – warknął poirytowany. – Dobrze ci radzę, unikaj go. Najlepiej w ogóle nie wdawaj się w rozmowy. Ja go wybadam – mruknął. – A jak będzie trzeba… zakończę sprawę.

– Chcesz go… – sapnął zaskoczony. – Naprawdę chcesz…

– Jeśli zdobędę dowody i nie będę miał żadnych wątpliwości, i jeśli przez niego nadal będą ginąć nasi… to tak. Zrobię to.

Stojący za drzwiami Remus poczuł, jak drętwieje mu ciało. To nie mogło dziać się naprawdę! Syriusz, którego znał, nigdy nie wypowiedziałby takich słów! To niemożliwe…

– I nie weźmiesz pod uwagę, że kiedyś był twoim przyjacielem? – zapiszczał Peter najwyraźniej wstrząśnięty. Musiało mu odjąć mowę, podobnie jak Remusowi zaparło oddech.

Syriusz milczał przez chwilę, a potem rzekł tak lodowatym tonem, jakiego Remus jeszcze nigdy u niego nie słyszał:
– Skoro on nas wystawia Voldemortowi, to i ja nie będę miał litości. Zdrajca dostanie to, na co zasłużył.

Rozległy się szybkie kroki i po chwili Syriusz szarpnął za klamkę, zatrzymując się jak wryty, gdy ujrzał za drzwiami Remusa. Ten stał skamieniały z czołem wciąż przyciśniętym do ściany i paznokciami wbitymi we framugę. Peter wyjrzał zza Syriusza i również zamarł, lecz, w przeciwieństwie do Blacka, z wyrazem paniki na twarzy.

Przez chwilę nic się nie działo, a potem Syriusz zażądał:

– Odwróć się! – Brzmienie jego głosu wydało się Remusowi straszne. Rozwarł zaciśnięte na drewnie palce i powoli odwrócił się, spoglądając Blackowi prosto w oczy. Błyszczały jak stal, zimne i bezwzględne, jakby faktycznie był gotów odebrać mu życie w tym właśnie momencie. – Podsłuchiwałeś nas – powiedział, opierając się obiema rękami o ścianę w taki sposób, aby Lupin nie miał najmniejszych szans na ucieczkę.

Nigdy nie bał się śmierci, ale pod wpływem twardego spojrzenia poczuł, że krew zastyga mu się mu w żyłach. Jeszcze nic nie przeraziło go tak bardzo, jak samo wyobrażenie, do czego Syriusz mógłby być zdolny. Ten Syriusz. Syriusz, który z trwogą obserwował każdą jego przemianę. Syriusz, który po każdej pełni drżącymi rękami podnosił go z podłogi. Który gorliwie zapewniał, że wilkołactwo Remusa nie czyni go mniej ludzkim od innych. Który jeszcze tak niedawno zarzekał się, że za każdego z nich oddałby życie… Ten Syriusz teraz świdrował go wzrokiem, który wyrażał tylko jedną myśl – „winny”.

– Więc nie muszę już nic sprawdzać – podsumował. – To nawet dobrze, że wszystko potwierdziło się tak szybko.

– Syriusz… chyba nie myślisz, że ja… – zaczął, mając wrażenie, że całe powietrze nagle zniknęło, a próżnia zaczyna wdzierać mu się boleśnie do płuc. Jego oddech zupełnie oszalał i Remus po raz pierwszy nie był w stanie nad sobą zapanować, zupełnie jakby jakaś potężniejsza od niego siła wzięła go we władanie. – Syriusz, ja nie mógłbym… Nie zdradzam was… To nie ja… – wysapał, dobrze wiedząc, jak żałośnie to brzmiało. I wiedział też – a to było znaczenie gorsze do zniesienia – że żadnymi argumentami nie jest w stanie Syriusza przekonać. Zwrócił twarz w stronę niższego przyjaciela, który z wbił wzrok z podłogę. Czuł, że Pettigrew jest jego ostatnią deską ratunku. Jeśli on mu nie uwierzy, jeśli już nikt nie został… – Peter?

– Zostaw go w spokoju! Peter, wynoś się! – warknął Black, nie odrywając od Remusa oczu.

Pettigrew odszedł ze spuszczoną głową, jakby bał się spojrzeć na któregokolwiek z nich. Gdy już się oddalił Syriusz podjął na nowo, lecz tym razem dziwnie pustym głosem:

– Więc to prawda… Sam się zdemaskowałeś, Remus. I przyznam, że… że z całego serca pragnąłem, byś to nie był ty. Wszyscy ci ufaliśmy – dodał z wyraźną goryczą. – A ty nas tak po prostu…

– Nie zdradziłem, przysięgam ci! Żadnego was. Nie mógłbym przecież… – wydusił drżącym głosem, uwięziony w klatce między ścianą, a jego ramionami. Syriusz wciąż na niego patrzył, teraz jednak już nie tylko z bezwzględnością, ale również z bólem. –Syriusz uwierz mi, proszę, ja nigdy, nikogo

– Nie poniżaj się – przerwał wypranym w emocji głosem. – Miej odwagę się przyznać, skoro już zostałeś nakryty.

– Wyciągnąłeś całkowicie błędne wnioski! Nie podsłuchiwałem was. Nigdy czegoś takiego nie robiłem – odruchowo zaczął się tłumaczyć, czując, że z każdym słowem coraz bardziej się pogrąża. Wszystko przecież świadczyło przeciw niemu. – Nie jestem szpiegiem. Teraz nie mogę tego udowodnić, ale wysłuchaj mnie… To wszystko to zupełny przypadek. Nawet nie wiedziałem, że tu jesteście, przechodziłem obok…

– Szczerze mówiąc – przerwał obojętnym głosem, jakby było mu już wszystko jedno – myślałem, że jesteś nieco lepszym kłamcą.

– Mówię prawdę. Boże, klnę się na wszystko! – prawie jęknął. Sam się sobie dziwił, jak niewiele trzeba, żeby upadł na kolana. Wystarczyła utrata przyjaciela. To był jeden z tych najgorszych koszmarów, które paraliżowały Remusa we śnie. Ten jeden, który właśnie się urzeczywistnił.

Black odsunął się od ściany i odwrócił wzrok, jakby patrzenie w oczy Remusowi stało się nagle zbyt trudne. Cisza, która zaległa, chyba dla nich obu była nie do zniesienia. Syriusz odkręcił się na pięcie, chcąc odejść bez słowa.

– Jesteście moimi przyjaciółmi! – zawołał Remus z rozpaczą, mając wrażenie, że i tak woła w pustkę. – Moją rodziną – dodał ciszej, Syriusz przystanął. – Nigdy bym was nie oszukał. To wy oszukiwaliście mnie. Nie powiedzieliście mi, że James będzie deponował Tajemnicę. Zaczęliście mnie unikać. Nie potrafiliście mi powiedzieć wprost, że mnie podejrzewacie, musieliście szeptać za plecami? Co wam zrobiłem, że nie zasłużyłem sobie na minimum szczerości? – wyrzucił wyraźnie łamiącym się głosem.

– Już od roku ktoś donosi – odpowiedział bezbarwnie. – Jim i Lily trzykrotnie byli nachodzeni przez śmierciożerców, a ci znali szczegóły, które mógł im podać tylko jeden z nas. Z nas trzech – uściślił szorstko. – Nie byłem to ja. I nie sądzisz chyba, że mógłbym podejrzewać małego Petera? A tobie już wielokrotnie proponowano współpracę.

Remus poczuł, że resztki krwi odpływają mu z twarzy, a nogi miękną, jakby zamieniały się w wodę.

– Przychodzili do mnie, to prawda… Wszystkich nas namawiali… ale ja nigdy… – ledwo wydusił, a dalsze słowa ugrzęzły mu w gardle.

Syriusz stał odwrócony do niego plecami. Wrośnięty w podłogę. Nieporuszony, obojętny, nieprzejednany.

– Chciałbym się z nim skontaktować – rzekł wreszcie Remus, niemalże błagalnym głosem. – Syriusz, pozwól mi… Jesteś Strażnikiem, powiedz Jimowi… przekaż mu, że chciałbym porozmawiać. – Black spojrzał na niego nieufnie przez ramię. – Nie musimy się widzieć – dodał prędko, zdając sobie sprawę, że jego prośba mogła zostać uznana za podstęp. – Mogę napisać list. Zaniesiesz… Zaniósłbyś? – spytał, ale błyszczące stalowym blaskiem oczy zdradzały już, jaka będzie odpowiedź.

– Nie współpracuję ze zdrajcami.

– Rozumiem – wyszeptał, ze ściśniętym gardłem. Myślał, że nie będzie zdolny już nic więcej powiedzieć, jednak szczęki same mu się rozwarły, jakby wbrew jego woli, i po chwili zabrzmiał jego własny głos, dziwnie odległy i martwy: – To dlatego, że jestem wilkołakiem, tak? To jest, waszym zdaniem, wystarczający powód, by mnie oskarżyć. Nie wzięliście pod uwagę nikogo z Zakonu, tylko mnie. – Zatrzymał się na chwilę, uświadamiając sobie, że cały dygocze. – Niezwykle szybko i łatwo wam to przyszło. A wydawało mi się, że po tylu latach znacie mnie lepiej. Myślałem nawet… Myślałem, że jesteśmy jak bracia.

Black ponownie podniósł na niego wzrok, a Remusa przeszył dreszcz. To nie było chłodne spojrzenie. To nie było nawet spojrzenie oskarżające. To było spojrzenie pełne nienawiści. Nienawiści, jaką żywi się tylko do najgorszych wrogów.

– Ja też tak myślałem, ale wygląda na to, że nigdy nie byliśmy – podsumował bezlitośnie i odszedł.

Remus miał wrażenie, jakby Syriusz przestrzelił Avadą. Jego ostatnie słowa w jednej chwili zniszczyły wszystko, w co kiedyś wierzył. Dopiero teraz zrozumiał, że przyjaźń między nimi nie miała tak naprawdę miejsca. Była tylko utopią.

Znów pociemniało mu przed oczami. Drżącą ręką wymacał ścianę i ruszył wzdłuż korytarza. Nie pamiętał, w jaki sposób znalazł się w domu. Nie pamiętał też wiele z kolejnych czterech dni. Czuł, że coś zostało w nim brutalnie zamordowane. Wypełniało go tak dojmujące uczucie żalu, krzywdy i złości, że nie potrafił znieść samego siebie. Z jednej strony wydawał się zobojętniały na wszystko, z drugiej, miał ochotę wyć przeraźliwie.
Te dni w oczekiwaniu na nadejście pełni spędził jak w letargu. Nie wychodził z domu. Być może nawet szef wyrzucił go już z pracy, ale nie miało to w tej chwili dla Remusa żadnego znaczenia. Nie jadł prawie wcale. Potrafił całe godziny spędzić w niezmienionej pozycji – skulony na łóżku ze wzrokiem utkwionym w jeden punkt.
Może udałoby mu się umrzeć podczas tej pełni? Mógłby się postarać… Wystarczyło doprowadzić się do nerwowego wycieńczenia, a resztę załatwiłaby już za niego nieokiełznana bestia. Dobrze siebie znał, wiedział, co powodowało u wilkołaka dziką furię. Ludzkie emocje, z którymi nie potrafił sobie poradzić, te najbardziej skrywane: gniew, ból i poczucie odrzucenia. To one właśnie były przyczyną szaleństwa, gdy zamieniał się w zwierzę, wcale nie brak świeżego mięsa, jak sądzili niektórzy. Do braku mięsa przyzwyczaił się już dawno, w końcu rzadko mógł polować. Natomiast nad emocjami po przemianie nigdy zapanować nie umiał, i to one wyzwalały w nim najgorszą formę agresji – przeciw samemu sobie. Jeśli będzie miał trochę szczęścia, porani się tak dotkliwie, że śmierć przyjdzie szybko.

Jeszcze tylko dwie godziny i wzejdzie księżyc… Chyba po raz pierwszy myślał o tym z ulgą.

Z tego stanu odrętwienia i depresji, wyrwało go nagle coś zupełnie trywialnego – pukanie do drzwi. Oczywiście, mógł nie zareagować. Oficjalnie nie było go przecież w domu, więc żaden z mugolskich sąsiadów nie powinien oczekiwać, że go zastanie. Równie dobrze mogli to być śmierciożercy, ale oni raczej nie pukali. Musiało to więc oznaczać, że przyszedł ktoś z Zakonu. Remus nie miał najmniejszej ochoty na przyjmowanie gości, nie mówiąc już o tym, że nie była to najodpowiedniejsza do odwiedzin pora. Coś jednak kazało mu zwlec się z łóżka i otworzyć.

Na korytarzu stała drobna postać w mokrej jesionce, z postawionym na sztorc kołnierzem. Policzki miała zaróżowione od wiatru, a na twarzy zacięty wyraz.

– Lily? Co tu robisz? – chrypnął Remus na jej widok, ale dziewczyna nie odpowiedziała i bezceremonialnie wepchnęła go do mieszkania, wchodząc i zamykając za sobą drzwi. – Pytałem, co tu robisz – powtórzył, sam już nie wiedząc czy jest bardziej wstrząśnięty jej wizytą, czy przestraszony. – Przecież znajdujecie się pod Fideliusem, nie możesz wychodzić z ukrycia, to niebezpieczne! – wysapał. Zapewne podniósłby głos, gdyby tylko miał siłę.

– Wiem. Myślałam, że znasz mnie już na tyle dobrze, by wiedzieć, że to, co robię, często jest niebezpieczne – odparła butnie. – Zgodziliśmy się na Fideliusa tylko ze względu na Harry’ego. To jego ma chronić, nie mnie.

– Po co do mnie przyszłaś? Przecież James…

– Właśnie dlatego – przerwała już nieco łagodniejszym tonem, przyglądając mu się uważnie.

Remus odwrócił się, chcąc uniknąć spojrzenia zielonych oczu, które jeszcze kilka lat temu tak bardzo mu się podobały. Jak bardzo, tego nie dowiedziała się ani Lily, ani, tym bardziej, jej ówczesny adorator, a obecny mąż. Podszedł o okna, udając, że widok za nim jest szalenie interesujący. Na dworze na dobre się rozpadało. Deszcz siekł o szybę i prawie nic nie było przez nią widać, poza szarymi, rozmazanymi kształtami.
Remus zacisnął dłonie na parapecie.
Nagłe pojawienie się Lily wywołało w nim jakiś irracjonalny niepokój oraz rozchwianie. Nie powinno jej tu być! Pewnie martwią się o nią, a jak wyjdzie na jaw, że była u niego… Ostatecznie, został przez Jamesa uznany za zdrajcę. Nie chciał, żeby z jego powodu Lily miała kłopoty, ale z drugiej strony, skoro przyszła, może to znaczy, że…

– Chciałam cię przeprosić za wszystko – rzekła, a Remus bardziej wyczuł niż usłyszał drżenie jej głosu. Była zdenerwowana. Bardziej niż kiedykolwiek. – Rozmawiałam z Jamesem i zupełnie nie rozumiem, czemu razem z Syriuszem tak się uparli. Naprawdę nie wiem, co w nich wstąpiło.

– Lily, posłuchaj…

– Nie, to ty mnie posłuchaj! To, że Syriusz i Jim przestali okazywać ci zaufanie i traktują cię jak wroga, wcale nie oznacza, że oni… – Urwała i nerwowo nabrała powietrza. – Zrozum, Jim na pewno nie chciał. On wcale tak nie myśli. Sam wiesz najlepiej, jaki jest porywczy: najpierw coś robi, potem żałuje. Z pewnością nawet nie zastanowił się nad tym, że posądza kogoś, kto nigdy by… – Znów urwała i zamilkła.

– Daj spokój – odpowiedział cicho. – W pewnym sensie mają do tego prawo.

– Nie mają takiego prawa. I nie opowiadaj bzdur! – dodała twardo, i choć Remus nie widział jej twarzy, dobrze wiedział, jaki przybrała grymas.

– Ale mają powody, Lily, by mnie podejrzewać. Syriusz jasno mi je wyłożył – mruknął, z uporem wpatrując się w mokry, jesienny krajobraz. – Voldemort kilkakrotnie wysyłał do mnie śmierciożerców. Ponoć jestem jego naturalnym sprzymierzeńcem. Jakby nie było, wszystkie inne wilkołaki opowiadają się po jego stronie.

– To nie ma nic do rzeczy.

– Ależ ma. To ma bardzo wiele do rzeczy. To jest główny powód – rzekł, starając się, by w jego głosie nie pobrzmiewała gorycz. Najwyraźniej za mało się starał. Odetchnął głębiej i mówił dalej: – James i Syriusz widzieli wystarczająco dużo, by zrozumieć, że bywam naprawdę niebezpieczny. Taka jest moja druga natura. – Czuł, że Lily chciała mu przerwać, więc zawczasu uciszył ją dłonią. – Jest wojna, a wy macie bardzo wiele do stracenia. Znacznie więcej niż ja. To zrozumiałe, że James jest ostrożny, tym bardziej, że w Zakonie na pewno mamy zdrajcę. Syriusz myśli, że to właśnie ja dałem się przeciągnąć na Ciemną Stronę. Tak po prawdzie, to pierwsze, co się nasuwa, biorąc pod uwagę, czym jestem. Nie przypuszczałem tylko… że po tylu latach znajomości osądzą mnie tak szybko, nawet ze mną nie rozmawiając. Że tak łatwo uwierzą, że mógłbym… – umilkł w pół zdania, wiedząc, że za chwilę głos mu się załamie, co byłoby żenujące. Po co w ogóle jej to mówił, stawiając ich oboje w tak cholernie niezręcznej sytuacji?

Przecież nie chciał być obiektem współczucia! Jakoś dziwnie korespondowało mu to z litością. I nie znosił być pocieszany! Pewnie dlatego, że nikt nie potrafił go pocieszyć wtedy, gdy prawdziwego pocieszenia najbardziej potrzebował. A może to pocieszenie przybierało po prostu niewłaściwą formę?
Tak, to pewien przez to. Dobrze pamiętał te puste słowa rodziców, że „wszystko się ułoży”, kiedy doskonale wiedział, że ułożyć się nie może. Pamiętał obietnice swoich pseudo-przyjaciół, że zawsze „może na nich liczyć”, a wielokrotnie nie mógł, właśnie wtedy, kiedy ich pomoc była wręcz niezbędna. Pamiętał wreszcie zapewnienia Dumbledore’a, że zawsze będzie w nim widział tylko człowieka, bo przecież jest człowiekiem „jak każdy inny”. One również okazały się nic nie warte. Dziś Dumbledore nie pamiętał już swych dawnych słów, i podejrzewał go o zdradę właśnie dlatego, że Remus człowiekiem w pełni nigdy nie był.

Nienawidził pocieszeń, bo nic nie znaczyły. Tylko chwilowo uśmierzały strach i ból, były „kłamstewkiem”, co prawda wypowiadanym w dobrej wierze, ale ostatecznie przynosiły więcej szkody niż pożytku. Czy nie lepszym od słów pocieszeniem byłyby gesty? Namacalne i prawdziwe. Z nich przynajmniej coś by wynikało, a słowa bardzo szybko rozpływały się w powietrzu, pozostawiając po sobie okropne wrażenie bycia zbywanym i oszukiwanym. Najgorszym, co można było zrobić, to uwierzyć w nie i niepotrzebnie rozbudzić w sobie nadzieję. Remus popełnił ten błąd wielokrotnie, a później prawda bolała go ze zdwojoną siłą.

– Przepraszam cię – rzekł wreszcie, nie odrywając oczu od okna – ale nie czuję się teraz najlepiej. Dzisiaj jest pełnia, więc… lepiej by było, żebyś już poszła – dokończył z wyraźną sugestią, że nie chodzi tylko o pełnię.

W pewnym stopniu miał szczęście, bo jego rozmówczyni potrafiła słuchać. Nawet kogoś tak dziwnego jak on, który nigdy nie lubił wiele mówić. Na tematy banalne nie rozmawiał, bo były zbyt puste, by marnować na nie czas i strzępić sobie język, natomiast te ważne poruszał tylko wtedy, gdy mógł z kimś wymienić cenne przemyślenia. Zwykle jednak sprawy takie okazywały się zbyt wielopłaszczyznowe, by ująć je w ciasne ramy słów. Lily należała jednak do tego niewielkiego grona osób, które doskonale umiały czytać między wierszami.

– Nie przyszłam tu odgrywać tragicznych scen i użalać się nad naszym popapranym losem. Nie wierzę w twoją zdradę, dlatego chciałabym ci pomóc, Remus – szepnęła po chwili milczenia, chwytając go za rękę, a Remus na ten gest natychmiast się odwrócił.
Być może uczynił to zbyt gwałtownie, a może po prostu wydawał się groźny, bo Lily puściła go i cofnęła się o krok.

– Nawet ty się mnie boisz.

– Nieprawda.

– Przecież widzę – odparł cicho. – Ale to pewnie dlatego, że wyglądam dzisiaj dość… dziko.

– Co mogę dla ciebie zrobić? – spytała, spuszczając wzrok. Jej niedawna pewność siebie i zdecydowanie najwyraźniej gdzieś wyparowały. Remus domyślał się, że były tylko przykrywką dla wstydu. Wstydu za Jamesa, którego zachowania wytłumaczyć nie umiała.

– Niewiele jest do zrobienia. Nic ponad to, co już zrobiłaś – powiedział powoli, jakby dopiero teraz coś do niego dotarło. Coś oczywistego, co wcześniej nie mogło się przebić przez mur autodestrukcyjnych myśli, jaki sobie zbudował. – Dziękuję – dodał cicho, a Lily podniosła wzrok. – Chyba tylko ty z całego Zakonu nie podejrzewasz mnie o najgorsze.

– Co ty znów opowiadasz? Przecież Dumbledore na pewno nigdy nie odwróciłby się… – Zamilkła, gdy Remus pokręcił głową.

– Wierz mi, potrafię wyczuć nieufność – rzekł z westchnieniem. – Z Dumbledore’em zawsze byłem w bardzo dobrych stosunkach, a już od jakiegoś czasu w sprawach Zakonu, i nawet tych całkowicie nieformalnych, jest nad wyraz tajemniczy. On również przestał mi ufać. Wygląda nawet na to, że kazał mnie nawet obserwować.

– Słucham?!

– Alastor śledził mnie w zeszłym tygodniu – wyjaśnił, patrząc wszędzie, tylko nie na dziewczynę, której intensywne spojrzenie zaczynało być męczące. – Wcześniej tego nie skojarzyłem, ale po ostatnim zebraniu wiem już na pewno, dlaczego to robił. Muszę przyznać, że jest doskonały w swoim fachu – rzekł z bladym, całkowicie wymuszonym uśmiechem. – Gdybym nie był wilkołakiem, pewnie bym się nie zorientował, że za mną idzie.

– To jakaś chora sytuacja – wysapała z niedowierzaniem w głosie. – Pójdę zaraz do Dumbledore’a…

– Nie ma mowy – przerwał z naciskiem. – Nie powinnaś w ogóle wychodzić z ukrycia. Fidelius daje ci doskonałą ochronę, więc korzystaj z niej, bo Harry potrzebuje matki. Nie opuszczaj bezpiecznej strefy z jakichś absurdalnych powodów. – Ucichł na chwilę, po czym kontynuował, całkowicie już opanowanym głosem: – Jestem ci bardzo wdzięczny, Lily, za dobre chęci i wsparcie, ale… nie chcę cię narażać w żaden sposób, i nie chcę też, by ktokolwiek wiedział, że u mnie byłaś.

– Dlaczego?

– Bo to potwierdzi ich przypuszczenia – opowiedział, nie patrząc jej w oczy. – Większość uważa, że w Zakonie jest szpieg. Jeśli wyjdzie na jaw, że rozmawialiśmy w ukryciu…

– Zaprzeczę tym głupim zarzutom. Przecież sama do ciebie przyszłam.

– I właśnie to jest najbardziej podejrzane, że zamiast siedzieć bezpiecznie pod Fideliusem, spotykasz się ze mną. W dodatku w tajemnicy przed Jamesem – dodał, zerkając na nią. Dziewczyna wydawała się zbita z tropu. – Nasuwa się tylko jedno racjonalne wyjaśnienie: zmusiłem cię do tego, omotałem, i wyciągam informacje.

– Potrafię się bronić przed Imperiusem – skwitowała. – Wszyscy o tym wiedzą, bo już nie raz miałam okazję.

– A przed legilimencją? – Uśmiechnął się krzywo na widok jej zaskoczenia. – Tak, jestem legilimentą, o czym James, Syriusz i Peter dobrze wiedzą. Nie biegłym, ale wystarczająco dobrym, by posądzono mnie o manipulację. W tym momencie moje umiejętności świadczą przeciw mnie. To dlatego właśnie Voldemort tak bardzo chciał mnie zwerbować, bo jestem jednym z niewielu wyedukowanych wilkołaków na Wyspach Brytyjskich. A konkretniej jedynym, który już jako wilkołak rozpoczął naukę w Hogwarcie. Wszyscy inni najpierw skończyli szkołę, a potem zostali ugryzieni. Mój przypadek jest wyjątkowy - z początku bestia, która później została okiełznana i nauczona magii, nie na odwrót. A to daje o wiele większe możliwości – rzekł, raczej z rozgoryczeniem niż dumą. – Dumbledore pewnie dzisiaj żałuje, że w ogóle mnie przyjął.

– Remus… – Lily potrząsnęła głową, jakby nie chciała uwierzyć w to, co usłyszała. – Nie oskarżą cię o nic, obiecuję ci. Ja poświadczę, że działałam z własnej woli. Będą mogli nawet to sprawdzić, jeśli zechcą.

– To już bez znaczenia – rzekł przybitym głosem. – Jeśli ktoś jest czegoś pewny, to zawsze znajdzie dowody winy. Twoje słowa ich nie przekonają. Zauważ, że przez tę podejrzliwość jesteśmy wewnętrznie rozbici. Zakon słabnie, bo każdy każdemu patrzy na ręce. Powinien odejść najbardziej podejrzany, a wtedy wszystko wróci do normy. No i… może łatwiej będzie znaleźć prawdziwego szpiega, jak odejdę. Poważnie rozważam tę myśl – przyznał, choć zabrzmiało to tak, jakby z całej duszy pragnął zostać.

– Co ty w ogóle wygadujesz? Przecież to w niczym nie pomoże.

– Jeśli moja obecność jest powodem wewnętrznych konfliktów, to po moim odejściu coś jednak się zmieni – powiedział cicho. – Wolę już takie rozwiązanie, niż być na każdym roku posądzanym o zdradę. Tym bardziej przez ludzi, których uważałem za sprzymierzeńców. – Przez bladą twarz przemknął dziwny skurcz; Remus niechętnie spojrzał na oniemiałą dziewczynę, która najwyraźniej nie wiedziała, co powiedzieć. – Po pełni porozmawiam z Dumbledore’em i wycofam się.

Lily patrzyła na niego z rezygnacją, zapewne zdając sobie sprawę, że do niczego go nie przekona.

– Idź już, proszę cię – rzekł zmęczonym głosem. – Bardzo niebezpieczny moment wybrałaś sobie na odwiedziny.

– Przyjdę jutro rano zobaczyć czy wszystko w porządku.

– Ani mi się waż! – zaprotestował. – Nie wolno ci, rozumiesz? Nie ryzykuj niepotrzebnie, masz rodzinę – dodał spokojniej. – Ja dam sobie radę. Być może, kiedy już sprawy się ułożą, spotkamy się w pełnym gronie i wtedy wszystko sobie wyjaśnimy. Dawno już u was nie byłem – mruknął. – Ostatni raz… trzy miesiące temu.

– Tak, na urodzinach Harry’ego – odparła z łagodnym uśmiechem, ale Remus spochmurniał jeszcze bardziej.

– Chciałbym porozmawiać z Jamesem w cztery oczy, tylko że on nigdy się na to nie zgodzi. Syriusz tym bardziej. Ogromnie przejął się rolą ojca chrzestnego i waszym bezpieczeństwem. Szczerze mówiąc, to bardzo dobrze, przynajmniej mały jest doskonale chroniony. – Tym razem chciał szczerze się uśmiechnąć, lecz w tym samym momencie przeszył go ostry ból i zachwiał się. Nie zdążył uchwycić parapetu, który był tuż za nim na wyciągnięcie ręki, jednak Lily w porę podparła go ramieniem. – Idź stąd, natychmiast! – warknął, odpychając ją, a dziewczyna, przestraszona tą nagłą zmianą w jego zachowaniu, wycofała się w stronę wyjścia, nie spuszczając z Remusa wzroku. – I zapieczętuj jeszcze drzwi od zewnątrz… jak możesz… – dodał, przytrzymując się ściany.

– Przemówię Jamesowi do rozsądku. Nie zostawię tak tej sprawy – szepnęła spiętym głosem, a jej oczy rozszerzyły się, gdy Lupin ruszył chwiejnie w jej stronę.

– Na litość boską… wyjdź… – ponaglił, wypychając ją za próg.

– Wciąż masz przyjaciół, Remus. Pamiętaj o tym! – krzyknęła, gdy zamykał jej drzwi przed nosem.

Ledwo zdołał wszystko pozabezpieczać, wyciszyć i unieruchomić się łańcuchami, jak zaczęła się przemiana. Jedna z gorszych, jakie pamiętał. Każdy stłumiony ból psychiczny potęgował teraz ból fizyczny. Remus, będąc zwierzęciem, nie potrafił odczuwać ludzkich, złożonych emocji, więc musiały się one przekształcić w coś, co mogło być wyrażone w sposób uniwersalny dla wszystkich istot. I gdyby chociaż stanowiło to oczyszczenie, byłby w stanie znieść bardzo wiele, żeby tylko uwolnić się i odreagować wszystko, co go dręczyło. Niestety, kiedy powracał do ludzkiej postaci wraz z nią powracały także emocje. Nie uleczone. Jeszcze gorzej poszarpane i doprawione dodatkowo fizycznym cierpieniem oraz wyczerpaniem.
W tym nie było żadnego katharsis, bez względu na to, jak bardzo by nie szalał, będąc bestią.

Długie godziny między zachodem i ponownym wschodem księżyca spędził zwinięty w kłębek, w rogu pokoju. Całe szczęście, zawczasu przygotował sobie butelkę z wodą, bo pewnie umarłby z samego pragnienia, nie mając siły dojść do kuchni.
Jak zwykle po przemianie, było mu zimno. Wręcz lodowato. Trząsł się więc, czekając na powrót srebrnej tarczy. Bywały pełnie, podczas których czuł się znaczenie silniejszy, ale ta, jak trafnie przypuszczał, prawie go zabiła. Sam się sobie dziwił i zastanawiał, gdzie znajduje się granica wytrzymałości i czy zauważy, kiedy ją przekroczy. W sumie nie miało to znaczenia, bo przecież, nawet jakby wiedział, i tak nie mógłby się zatrzymać w swym szaleństwie. Prawie w ogóle nad sobą nie panował, a obok nie było nikogo, kto mógłby go powstrzymać przed zrobieniem sobie śmiertelnej krzywdy.

Łańcuchy otarły mu skórę do krwi, ale nie zdjął ich. Nie miał pewności czy będzie w stanie ponownie dobrze je pozapinać na rękach i nogach, a wizja wilkołaka wyrywającego się z uwięzi na wolność i grasującego w środku mugolskiego miasta, była na tyle przerażająca, że wolał nie ryzykować.

Druga przemiana okazała się gorsza od pierwszej, za to ostatnia już najsłabsza. Najwyraźniej bestia dała za wygraną i była zbyt wycieńczona walką z okowami oraz osłabiona ranami, które sama sobie zadała, by wykrzesać z siebie choć w połowie tyle agresji, co za pierwszym razem. Mimo to, Remus bardzo długo po wschodzie słońca nie odzyskiwał przytomności.



Zamki w drzwiach szczęknęły opornie, ktoś wypowiedział zaklęcie dezintegrujące zabezpieczenia magiczne i wszedł do środka, przystając tuż za progiem. Prześwietlił mieszkanie różdżką, chcąc wykryć ewentualne pułapki, po czym, najwyraźniej uspokojony, choć nadal ostrożny w gestach, przeszedł przez pokój, niczego po drodze nie dotykając.
Widok, jaki przedstawiał sobą właściciel owego lokum, do którego nieproszony gość zawitał, był, mówiąc jednym słowem, fatalny. Wokół niego natomiast – pobojowisko.
I nie były to określenia wyolbrzymione.
Alastor Moody jeszcze nigdy nie miał „przyjemności” oglądać Lupina tuż po pełni. Owszem, widywał go bladego, słabego i chorego, ale nigdy jeszcze zmaltretowanego. Dumbledore nie uprzedził go, że może się spodziewać krwi na ścianie i kupki szmat zakutej w łańcuchy, która jeszcze tydzień temu przypominała człowieka. W promieniu zasięgu wilkołaczych pazurów wszystko było podrapane, a drewniane deski niemal zdarte z podłogi.

Przykucnął i sprawdził czy dzieciak w ogóle oddycha. Oddychał.

Uniósł mu powiekę i mruknął z niezadowoleniem, po czym ostrożnie usunął kajdany, krzywiąc się na widok krwawych pręg wokół nadgarstków i kostek oraz zdartych do mięsa paznokci. Co innego przesłuchiwać śmierciojadów i rozkwaszać im pyski, a co innego być zmuszonym poskładać do kupy kogoś, kto wyglądał, jakby przeszedł parę aurorskich przesłuchań. I to zdecydowanie nielekkich. Minęło kilka długich minut, zanim Moody zdołał go docucić. Dopiero kiedy potraktował chłopaka silnym Rennervate i końską dawką eliksiru wzmacniającego, ten zaczął kontaktować.



Rozmazane widmo człowieka pochylającego się nad nim było pierwszym, co Remus ujrzał po odzyskaniu przytomności. Nie rozpoznał od razu tej twarzy, choć wydawała mu się znajoma. Poczuł, że ktoś rozwiera mu szczęki i wlewa coś palącego do gardła. Zakrztusił się, ale obraz niemal od razu mu się wyostrzył.

– Witamy wśród żywych – zabrzmiał nieco zachrypnięty głos. – Ciekaw jestem, jak długo dochodziłbyś do siebie bez niczyjej pomocy.

Remus zadrżał, uświadamiając sobie, do kogo ów głos należał. Jeśli Moody przyszedł rozprawić się z nim, nie będzie miał żadnych szans na obronę. To, doprawdy, cios poniżej pasa wykorzystywać jego aktualną niedyspozycję w tak okrutny sposób. Skoro zamierzali z nim skończyć, mogli to zrobić chociaż tak, by umierał z godnością przysługującą każdemu człowiekowi. Nawet jeśli mieli go za zdrajcę, to powinni przynamniej przez wzgląd na zasady, jakimi Zakon się kierował, nie traktować go jak śmiecia. A tu proszę: wysłali do niego „kata” właśnie wtedy, kiedy nie był nawet w stanie ustać na nogach. Już na bardziej podłą zagrywkę nie mogli się zdobyć…

– Bez obaw, Lupin – rzekł Moody, widząc zapewne przerażenie w jego oczach. – Nie poczęstuję cię Niewybaczalnym, nie po to przyszedłem. Dumbledore chce cię widzieć – wyjaśnił spokojnie, ale Remus wyczuł w jego głosie napięcie. – Mam cię doprowadzić do porządku i połatać, zanim cię tam wyślę.

– Dlaczego chce mnie widzieć? – wyszeptał słabo, próbując podnieść się podłogi, ale Moody stanowczo go przytrzymał.

– Nie powiedział mi – odparł, przyglądając się szramie na jego policzku. – Jak się u niego zjawisz, to się dowiesz. Czy na to działają jakieś zaklęcia? – spytał, próbując uleczyć rozcięcie. Remus pokręcił głową.

– Nie. Tych ran nie da rady zlikwidować. Magia zadziała tylko na zwykłe – powiedział, czując, że sztywnieje pod jego badawczym wzrokiem. – Cała reszta… ugryzienia i zadrapania same się zagoją. Ale na to potrzeba przynajmniej doby.

– To kiepsko. Nie będziesz wyglądał najpiękniej – podsumował z przekąsem, jakby sam nigdy nie spoglądał w lustro i nie widział własnej, pooranej bliznami twarzy. – No trudno, to w sumie nie ma znaczenia, ważne, żebyś był na chodzie – mruknął, podciągając mu rękawy i oglądając go dokładnie.

Remus leżał, pozwalając mu na wszystkie zabiegi i obserwując spod przymkniętych powiek. Był zszokowany, poza tym wciąż kręciło mu się w głowie, więc nie miał siły protestować. Odniósł również dziwne wrażenie, że Moody coś przed nim ukrywa, ale uznał, że woli nie dowiadywać się, co konkretnie. Nie był już pewny czy chce widzieć się z Dumbledore’em, choć jeszcze przed pełnią sam deklarował, że do niego pójdzie. Moody wyleczył mu poranione dłonie i wszystkie inne, niemagiczne urazy: kostkę, która była najwyraźniej skręcona, bolesne rozcięcie nad łukiem brwiowym, które podeszło już ropą i opuchło, oraz parę stłuczeń, skaleczeń i otarć.

– Teraz możesz usiąść – rzekł wreszcie. – Tylko pomału, żebyś się bardziej nie uszkodził. – Pociągnął go za ubranie i oparł o ścianę, po czym rozchylił podartą koszulę i przez chwilę kontemplował nierówne sznyty. Nie krzywił się przy tym, ale mrużył oczy wyraźnie wstrząśnięty widokiem. Remus odwrócił głowę. – Aleś się poharatał. I to ma się niby samo zagoić? – spytał z osłupieniem, i nie czekając na odpowiedź, dodał: – Jadłeś coś między przemianami?

– Nie…

– To źle. Zaraz mi tu fikniesz – skwitował, wyczuwając tętno, po czym sięgnął do kieszeni i wcisnął Remusowi w dłoń flakonik.

– Co to?

– Specyfik od Dumbledore’a. Powiedział, że masz wypić wszystko, ponoć stawia martwych na nogi.

Remus nie był w stanie wyciągnąć korka, na co Moody obrzucił go kolejnym, dziwnym spojrzeniem i machnął różdżką. Eliksir był tak ohydny, że aż go zemdliło.

– Prędzej dobija półżywych – chrypnął, czując, jak jego żołądek ostro protestuje przeciwko takim zabiegom.

– Niewykluczone, że pomyliłem flakoniki – odparł całkiem poważnie, marszcząc się w grymasie, w którym Remus rozpoznał jednak złośliwy uśmiech. Moody zawsze miał specyficzne poczucie humoru. Większość aurorów, jakich Remus znał, odznaczała się ciętym dowcipem. Czyżby skrzywienie zawodowe? – No już, wstawaj. Nie będziemy się ceregielić. – Jednym szarpnięciem poderwał Lupina z podłogi, jakby ważył nie więcej niż worek piór, co było całkiem prawdopodobnie, gdyż po pełni zawsze ubywało mu kilogramów. Remus zachwiał się na miękkich nogach, choć i tak większość ciężaru spoczywała na ramionach Moody’ego. – Wiotkiś jak panienka, Lupin! – zarechotał, prowadząc go do łazienki. – To dość ciekawe, bo normalnie jesteś silny jak na takiego chudzielca. Widziałem, jak pokonałeś na rękę Podmore’a, z którym mało kto wygrywa, a teraz pierwszy lepszy smarkacz by cię rozłożył. Pewnie na bestyjkę zużywasz całą swoją energię, co?… I to też dziwne, bo czyni wilkołaki zupełnie bezbronnymi po pełni. Można by ich wszystkich wydusić wtedy jak kocięta – dodał z satysfakcją, w ogóle nie przejmując się, że mógłby Remusa urazić.

Remus jednak nie poczuł się urażony. Był w szoku, że Moody tak otwarcie poruszył temat jego likantropii, choć było to przecież głównym powodem podejrzeń o zdradę.
Gdy dowlekli się do łazienki, auror kopnięciem opuścił deskę klozetową, która opadła z trzaskiem – strasznie głośnym, jak na zbyt wrażliwe zmysły Remusa – i posadził go na niej, po czym dosłownie zerwał z niego koszulę. Remus z żalem spojrzał na resztki ubrania, które umiałby jeszcze połatać, a teraz mógł je już tylko spisać na straty.

– Nie potrzebuję pomocy – wymamrotał, bojąc się, że Moody nie zamierza na koszuli poprzestać. – Możesz już wyjść.

– Wolne żarty! Sam to jesteś w stanie, co najwyżej, rozpłaszczyć się na kafelkach! – prychnął nie wiedzieć czy zirytowany, czy rozbawiony, i jednym machnięciem napełnił wannę. – Mam dopilnować, żebyś sobie łba nie rozbił. No, wyskakuj z reszty łachów, czas nagli.

Remus nie miał wielkiego wyboru, i nie chciał nawet z Alastorem walczyć, więc zdjął ubranie, czując się okropnie. Jeśli ktokolwiek oglądał go przemianie w pełniej krasie, to on musiał być wtedy nieprzytomny, bo nie przypominał sobie, by kiedykolwiek odczuwał ten rodzaj upokorzenia. Dobrze wiedział, że wygląda jak połowa tego, czym był przed pełnią. I nie zamierzał nawet podnosić wzroku, by ujrzeć, jak zareagował na ten widok Moody. Na szczęście auror nie skomentował go głośno i tylko podniósł Remusa za ramiona, pomagając mu wejść do wanny.

– To przez to, że się bronię – rzekł cicho Remus, zawstydzony faktem, że Moody prawie trzyma do na rękach.

– Co przez co? – warknął.

– Jestem słaby, bo walczę z przemianą – wyjaśnił, mając ogromną potrzebę wytłumaczyć ten stan rzeczy. – Gdybym nie próbował tego powstrzymać… ale nie potrafię inaczej. To dlatego nie mam teraz siły – wyszeptał, czując na sobie świdrujące spojrzenie i mając ochotę „schować się” przed nim pod taflą wody.

– Ale dasz sobie radę? – spytał Moody szorstkim tonem, który nie zakładał negatywnej odpowiedzi, więc Remus przytaknął. – Dobrze. Masz dziesięć minut. I postaraj się być żywy, jak wrócę – burknął wychodząc.

Nie był to może szczyt troski, ale Remus i tak na nic nie liczył. Zdziwił się, że w ogóle Dumbledore kogoś mu podesłał… i że tak nagle pragnie z nim się widzieć, skoro jeszcze kilka dni temu miał niewątpliwą ochotę uśmiercić go wzrokiem. Jeśli uważał go za zdrajcę, to powinien zostawić go na pastwę losu, a nie przysyłać Moody’ego z eliksirami. Cóż takiego się stało, że przejął się jego stanem? Zawsze przecież mógł porozmawiać z nim później. Za tydzień, dwa. Albo dopiero na następnym zebraniu. Już od tygodni unikał z nim wszelkich kontaktów, skąd nagle takie zainteresowanie? A może postanowił wreszcie wyrzucić go z Zakonu? Tylko czy wtedy obchodziłoby go czy Remus „rozbije sobie łeb” o kafelki?

Eliksir, jaki wypił, okazał się jednak niesamowity, bo zanim Moody wrócił, Remus o własnych siłach zdołał wyjść z wanny i owinąć się ręcznikiem. Wciąż jednak było mu zimno.

– Jaki dzień mamy? – spytał, wciągając pospiesznie ubranie, które auror mu przyniósł. – Nigdy nie mogę się zorientować po pełni…

– Środa. Drugi listopada. Dochodzi trzecia po południu, jeśli chcesz wiedzieć dokładnie.

– Już trzecia?… Myślałem, że…

– Przeleżałeś tu trochę. I przegapiłeś to i owo – dodał i od razu spojrzał w inną stronę, jakby był na siebie zły. – Nieważne, zbieramy się. Masz różdżkę?

– W pokoju – bąknął.

– Czekaj, przecież zakrwawisz sobie ciuchy. – Przytrzymał go, nim zdążył założyć świeżą koszulę, i wyczarował bandaże, które oplotły mu żebra. – Twardo stoisz? – spytał, potrząsając nim, po czym poklepał po policzku tak mocno, że Remus się zachwiał. – To świetnie, młody. Zabieraj różdżkę i wynosimy się stąd. A konkretniej: ja idę, ty skaczesz.

– Nielegalnym świstoklikiem?

– Dzisiaj nikt nie będzie zwracał na to uwagi – stwierdził beztrosko, wypychając go z łazienki. – Stawiam worek galeonów, że wszyscy z Transportu Magicznego się popili. Święto dla uciekinierów i przemytników urządzają, patałachy! – dodał, tym razem już zdenerwowany.

– A co się stało? – zainteresował się Remus, uświadamiając sobie, że musiało go ominąć znacznie więcej niż z początku przypuszczał. Spojrzał uważnie na Moody’ego, ale ten nie odpowiedział, tylko podał mu naparstek, który musiał myć rzeczonym świstoklikiem.

– Na Śmigłego, gdzie chowasz tę różdżkę?! – huknął niespodziewanie, a Remus podskoczył i szybko wyjął ją z tylnej kieszeni, znając obsesję Alastora na tym punkcie. – Leć już. Zamknę twoje mieszkanie, co by ci tych paru gratów nie rozkradli. I pamiętaj: jakby co, mnie tu w ogóle nie było i wcale…

– Cię nie znam. Oczywiście.

– Nie pajacuj, Lupin! – fuknął na niego. – Wszyscy się rozprężyli i tylko patrzeć jak obudzimy się różdżką na gardle. Gwarantuję, że to jeszcze nie koniec!

– Koniec czego? Nie rozumiem, o czym… – dalsze słowa ugrzęzły mu w gardle; podłoga uciekła mu spod nóg, a Moody wraz z mieszkaniem dosłownie się rozpłynęli. Ktoś najwyraźniej uaktywnił świstoklik na odległość albo zaprogramowany był na konkretną godzinę. Remus nigdy podczas takich podróży nie miał problemów z lądowaniem. Tym razem jednak jego błędnik oraz osłabione jeszcze ciało nie sprostały zadaniu i zderzył się z twardą podłogą, jak kompletny nowicjusz, co pierwszy raz używa tego środka transportu.

Niemal natychmiast, zupełnie jakby były na to przygotowane, czyjeś ręce wsunęły mu się pod pachy i podniosły na nogi.

– Witaj, Remusie – zabrzmiał łagodny, ale zmęczony głos Dumbledore’a. – Wybacz mi to raptowne szarpnięcie.

– Nie szkodzi – mruknął, nie patrząc mu w oczy. – To ja nie zdążyłem wyhamować.

Nie wiedział, jak ma się zachować w obecności człowieka, który jeszcze w zeszłym tygodniu prawie oskarżył go o szpiegostwo, a teraz, tak zwyczajnie i nienaturalnie zarazem, zaprasza go przyjaznym gestem na fotel.

– Usiądź, proszę.

Remus przełknął ślinę i usiadł, po raz pierwszy czując się w tym gabinecie całkowicie skrępowany, jakby był mu kompletnie obcy.

– Chciałbym cię przeprosić. – Dumbledore od razu uderzył w poważny ton, najwyraźniej nie zamierzając owijać w bawełnę. Zapadła okropnie gęsta cisza, podczas której Remus wbijał spojrzenie we własne, splecione dłonie z silnym postanowiłem wzięcia się w garść. – Oskarżyłem cię, Remusie. Byłem niemal przekonany, że przeszedłeś na stronę Voldemorta. Popełniłem ogromny błąd, bezpodstawnie cię podejrzewając.

Te słowa przeważyły szalę i wszelkie starania wzięły w łeb. Remus poczuł, że coś w nim pęka, i nim zdążył pomyśleć, co robi…

– A teraz już pan nie podejrzewa? Ciekawe, skąd ta zmiana – wycedził opryskliwie. – Wydawało mi się, że wszystko już zostało przesądzone. Tak przynajmniej dał pan do zrozumienia, że jestem zdrajcą! Teraz już wszyscy uważają mnie za szpiega! Każdy się odsunął! Nawet James, Syriusz i Peter! – Słyszał swój własny oddech, który przyspieszał, ale nie potrafił już się uspokoić i zatrzymać potoku słów. Poza tym, wreszcie mógł wylać z siebie tak długo tłumiony żal. – Myśli pan, że nie zauważyłem? Że nie wiem, o co naprawdę chodziło? Zawsze tak jest: najpierw każdy zaklina się, że to nie ma dla niego znaczenia, a potem, gdy robi się to nie na rękę albo niebezpieczne, z dnia na dzień staję się wrogiem! Ale myślałem, że chociaż w Zakonie… że chociaż pan widzi we mnie kogoś więcej niż… – Pokręcił głową, milknąc tak samo nagle, jak zaczął mówić.

Dumbledore nie odezwał się i siedział spokojnie, obserwując jak Remus próbuje się pozbierać po nieszczęsnym wybuchu, który nigdy mu się jeszcze nie zdarzył w obecności dyrektora.
Nie tak to planował. Nie chciał, aby jego słowa zabrzmiały jak wyrzuty. Nie zamierzał przyznawać się do tego, że czuje się okrutnie skrzywdzony. Ale przyznał się. A raczej zachował jak matrona w pretensjach i był tym faktem jeszcze bardziej rozgoryczony.

– Nie wypieram się niczego, Remusie – odpowiedział cicho Albus, nie spuszczając ze swojego młodego gościa wzroku. Remus odniósł nieprzyjemnie wrażenie, że Dumbledore jest przybity, ale nie tylko tematem, który poruszyli. Jeszcze czymś innym. – Tak, zwątpiłem w ciebie i podejrzewałem o najgorsze. Tak, twoje wilkołactwo było jedynym powodem mojego zwątpienia. I tak, czuję się winny, bo zraniłem cię z pełną tego świadomością.

Remus zakrył twarz dłonią. Chwilami miał wrażenie, że Dumbledore doskonale wie, co czują jego rozmówcy i manipuluje ich emocjami. Dowodem na to, że mówił jednak szczerze, było dziwne drżenie w jego głosie, które słyszał po raz pierwszy. I to jeszcze bardziej zacisnęło węzeł na jego krtani.

– Masz prawo być na mnie zły. I zrozumiem, jeśli mi nie wybaczysz i już nigdy nie zechcesz zaufać.

– Dlaczego postanowił pan mi to powiedzieć? – wydusił, wiedząc, że musi jakoś zareagować. Ale nie mógł przecież odnieść do jego słów, bo niby jak miał to zrobić?

Dumbledore westchnął ciężko, jakby przygotowywał się do wyjaśnienia czegoś bardzo trudnego.

– Wydarzyło się coś… i to również nie świadczy o mnie dobrze, że przejrzałem na oczy dopiero wtedy, gdy wydało się… kto był prawdziwym zdrajcą – rzekł, a Remus podniósł głowę i ujrzał przerażająco smutną twarz. Widok ten całkowicie go sparaliżował. Dumbledore spojrzał mu prosto w oczy i kontynuował, choć wydawało się, że była to ostatnia rzecz, jakiej pragnął. – Dziś rano złapali go aurorzy. Nie odbył się proces. Decyzją Croucha zesłano go do Azkabanu. Na dożywocie. – Mówił krótkimi zdaniami, których wypowiedzenie ewidentnie sprawiało mu ból, jego głos natomiast stał się dziwnie pusty. – Remusie, właśnie skończyła się wojna. Skończyła się i… zabrała ze sobą ostatnie ofiary.

Remus poczuł, jak jego serce zwalnia rytm i prawie się zatrzymuje. Posiniał w jednej sekundzie. Dyrektor obrzucił go uważnym spojrzeniem i przywołał kryształową karafkę, po czym obficie napełnił kieliszek bursztynowym płynem i włożył go Remusowi w dłoń. Ten, niewiele myśląc, wypił haust, zupełnie zapominając, że Deserowej Brandy – dość zdradliwej ze względu na nazwę – nie należy wychylać w ten sposób. Zapiekło jak diabli, ale przynajmniej krew znów zaczęła mu krążyć.

– Jak to wojna się skończyła? – wyszeptał pobladłymi wargami. – Kto zginął? – spytał, wcale nie chcąc znać odpowiedzi. Miał nieodparte wrażenie… nie, to nawet nie było wrażenie, on wiedział, że stało się coś tragicznego. W tę noc, drugą noc przemiany, w Noc Duchów, kiedy prawie rozszarpał samego siebie, właśnie wtedy musiało się to wydarzyć.

Mocniej zacisnął palce na kieliszku, spoglądając Dumbledore’owi w oczy; jak nigdy przedtem były wypełnione żalem. Dlaczego to spojrzenie mówiło mu tak wiele? Przecież wcale nie chce wiedzieć! Nie chce tego słuchać! Powinien wstać i wyjść, nim Dumbledore przemówi. Powinien, jednak nie był w stanie się poruszyć.

– Voldemort zniknął – wyjaśnił czarodziej. – Stracił moc, a dokładnej: został uderzony uśmiercającym zaklęciem, które sam rzucił. Wcześniej jednak, zanim to się stało… – Zatrzymał się, a w raz z nim na tę chwilę zatrzymał się czas. Twarz Dumbledore’a wyglądała, jakby została odlana z wosku. Nie drżał mu żaden nerw, a skóra, pomarszczona i bledsza niż zwykle, zdawała się zastygnąć w grymasie powagi i smutku. Przez moment spoglądał na Remusa w ciszy, po czym dokończył: – Zanim Voldemort poniósł klęskę zeszłej nocy, dokonał jeszcze dwóch morderstw.

Remus poczuł, że truchleje mu ciało. Rozległ się głośny trzask – zmiażdżył kieliszek, który trzymał w dłoni. Poza tym, nie zareagował w żaden sposób, zupełnie jakby zamienił się w kamień. Przeczuwał już, co za chwilę usłyszy i lodowaty uścisk przerażenia zmroził mu płuca. Gdyby stał, z pewnością by się przewrócił.

– Przeżył tylko Harry – powiedział chicho Dumbledore. – Lily i James zginęli. Ten atak całkowicie ich zaskoczył, nie mieli najmniejszych szans na ucieczkę. Wygląda na to, że James próbował stawić opór. Lily natomiast z całą pewnością zasłoniła dziecko przed Avadą. Tylko dzięki niej Harry żyje. – Zamilkł, jakby zawahał się czy mówić dalej. Remus siedział w bezruchu i tylko graniczące z szaleństwem spojrzenie zdradzało stan jego wnętrza. Dumbledore odetchnął głębiej, najwyraźniej zbierając siły, by powiedzieć coś jeszcze. – To nie wszystko – szepnął. – Wiesz zapewne, że Fidelius uniemożliwiał jakikolwiek atak na Potterów… Fakt, że Voldemort wtargnął do ich domu, świadczy o tym, że Strażnik wyjawił miejsce ich pobytu.

– S-syriusz? – wyjąkał, patrząc na Dumbledore’a niewidzącymi oczyma. – Ale on nie…

– Zdradził – rzekł, a Remus poczuł, jakby ktoś ugodził go nożem. Po ciele spłynęła fala bólu, a gabinet pociemniał na chwilę i zmętniał. – Nasłał na nich Voldemorta, a dzisiaj… zabił kilkanaście osób – wyznał, nie uwalniając oczu rozmówcy spod bacznego spojrzenia. Remus miał wrażenie, że Dumbledore trzymał go oburącz za głowę. Wyczuwał jego obecność w swoim umyśle; pewne i stabilne połączenie. Zupełnie jakby ten chciał dać mu mentalne wsparcie. Gdyby nie to, Remus pewnie popadłby w obłęd, w chwili, gdy Dumbledore powiedział: – Syriusz zamordował Petera dziś rano. Jego i wszystkich mugoli, którzy byli tego świadkami. Oddział aurorów obezwładnił go chwilę później. – Ponownie na moment zamilkł, po czym rzekł spokojnym, tak nie pasującym do sytuacji głosem: – Wybacz mi, chłopcze, że powiedziałem ci o tym w tak bezduszny sposób… ale musiałeś się dowiedzieć jak najszybciej. Ode mnie, nie od ludzi na ulicach, bo byłoby ci znacznie trudniej znieść to wszystko. Przykro mi, Remusie – szepnął ze współczuciem. – Żałuję, że stałem się posłańcem takich wieści.

Remus wzdrygnął się i spazmatycznie wciągnął powietrze.

– J-ja – zaczął, nie rozpoznając własnego głosu. – Ja muszę już iść… Chyba przejdę się pieszo… P-przewietrzę… – wybełkotał, nie wiedząc, o czym mówi. Rozpacz najwyraźniej pomieszała mu zmysły.

Nie zdając sobie sprawy z tego, co się z nim właściwie dzieje, wstał sztywno z fotela i zrobił kilka chwiejnych kroków w stronę drzwi, potykając się przy tym o własne nogi. Coś zaczęło nim trząść, kolana dygotały tak silnie, że nie był w stanie utrzymać równowagi. Wydawało mu się, że znajduje się w jakimś zupełnie obcym ciele, nad którym nie ma żadnej władzy. Wciąż kurczowo ściskał resztki szkła w dłoni, która krwawiła obficie, ale nic nie czuł. I prawie nic przed sobą nie widział.

Dumbledore w mgnieniu oka znalazł się tuż za nim i delikatnie objął go ramieniem, zatrzymując w połowie gabinetu.

– Proszę mnie zostawić – wydukał, w minimalnym stopniu odzyskując jasność myślenia. – Chcę stąd wyjść… Chcę być sam…

Wiedział, że przy Dumbledorze nie powinien okazywać tego rodzaju słabości, ale nie był w stanie dłużej się kontrolować.

– Uspokój się – rzekł łagodnie. – Uspokój. Wiem, że ta śmierć dla ciebie jest najbardziej bolesna. Jednak musisz się z tym pogodzić, Remusie. Nie wrócisz im życia. Nic już nie zmienisz. Już za późno…

– Ale to nie… to niemożliwe… – wysapał w odpowiedzi, mając wrażenie, że powietrze stało się nagle gęste i płynne, a on sam zaczyna się dusić. – Przecież Fidelius… Przecież Syriusz chronił…

– Syriusz był zdrajcą, Remusie – powtórzył spokojnie, oplatając go drugim ramieniem i przyciskając do siebie jego plecy. Remus trząsł się, niczym w ataku delirium, słysząc własne serce, które biło mu nierówno, zupełnie jak podczas przemiany.

– To nie Syriusz! – krzyknął desperacko i szarpnął się, próbując oswobodzić się z obcięć Dumbledore’a. Ten przytrzymał go mocniej. – To kłamstwo, on nie mógł! Nie zrobił tego! Niech pan mnie puści!

Ale czarodziej go nie puścił, a Remus już po chwili uspokoił się w jego ramionach, oddychając z coraz większym trudem. Czuł, że rozpada się na drobne kawałki, jak kryształ roztrzaskany o ścianę; niemożliwy do naprawienia. Nawet nie potrafił płakać.

– Proszę… powiedz, że to nieprawda – wydusił, a Dumbledore rozluźnił uchwyt i pozwolił Remusowi osunąć się na kolana.

W jednej chwili zrobiło mu się strasznie słabo. Poczuł słodki smak w ustach, a przed oczami znów zatańczyły ciemne plamki. Nim zdołał zamrugać, Dumbledore kucał już przy nim i przyciskał dłoń do jego czoła, jak ktoś, kto pragnie powstrzymać u chorego falę mdłości.

– Już dobrze, Remus – szepnął mu do ucha. – Za bardzo się zdenerwowałeś.

– Musiała zajść pomyłka – jęknął z zaciśniętymi powiekami, w ogóle nie słysząc, co Dumbledore mówi. – To nie może być prawda – powtórzył po raz kolejny, błagając w duchu, żeby dyrektor powiedział wreszcie, że to jakiś okrutny żart. Dlaczego, do diabła, tego nie przyzna?! – Nie wierzę w to. Nie wierzę, rozumie pan? – rzekł roztrzęsionym głosem. – Ja słyszałem ich rozmowę. Syriusz chciał chronić Petera, martwił się o Jamesa… Nigdy by nie zdradził. To nie mogło się stać.

Ale czy na pewno? Może Syriusz tylko kłamał… Remus przypomniał sobie jego spojrzenie. Brzmienie jego głosu, gdy mówił, że go zabije, jeśli zajdzie taka potrzeba. Syriusz był to tego zdolny. Był zdolny do morderstwa! To on był szpiegiem przez cały ten czas, a Remus nic nie zauważył! Czy to nie Syriusz właśnie zbuntował Petera i Jamesa przeciw niemu? Oddalał od siebie podejrzenia, kierując je na osobę, która najlepiej pasowała do wizerunku zdrajcy. I wszyscy chwycili haczyk. Nawet on nie zorientował się, że Syriusz prowadził sprytną grę.
Tylko, w którym momencie zaczął ich zdradzać? Przecież to niemożliwe, żeby udawał od początku. Byli przyjaciółmi, Syriusz poszedłby za Jamesem w ogień. Ale z drugiej strony był nieobliczalny – jeszcze w szkole niemal zabił Snape’a. Sam fakt, że nienawidził własnej rodziny i nie obchodziła go czystość krwi, nie znaczył wcale, że nie zaczął popierać tych, co chcieli dać czarodziejskiej społeczności większą władzę.
Z początku Syriusz był ich przeciwnikiem, to prawda. Ale może dokonał się w nim przełom, kiedy zginął jego brat? Remus pamiętał, jak bardzo Syriusz to przeżył, choć prawie w ogóle tego po sobie nie okazywał. I to też było dziwne, bo zawsze można było czytać w jego myślach jak w otwartej księdze: co w sercu, to na twarzy i w oczach. Nigdy nie potrafił trzymać emocji na wodzy, tym bardziej ich maskować. Od śmierci Regulusa stał się jednak bardziej milczący. Inny. To właśnie wtedy musiał zmienić front.

A teraz zdradził i zabił.


Ostatnio zmieniony przez smagliczka dnia Śro 14:46, 19 Gru 2007, w całości zmieniany 24 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Czw 0:50, 31 Maj 2007    Temat postu:

To nie mieściło się w głowie, ale było cholerną prawdą. Musiało być. Przełamany Fidelius był na to niezbitym dowodem. Poza tym, istnieli jeszcze naoczni świadkowie dzisiejszych wydarzeń – aurorzy, którzy pojmali Blacka zaraz po tym, jak zabił tych wszystkich ludzi…

Petera. Jamesa. Lily.

Coś chwyciło go za krtań i z trudem przełknął ślinę. Przecież jeszcze przed pełnią z nią rozmawiał! Wyobrażenie, że teraz Lily nie żyje było tak absurdalne, że wręcz niemożliwe do przyjęcia. Remus dokładnie pamiętał minę, jaką miała, gdy otworzył jej drzwi, pamiętał, w co była ubrana, co mówiła… Wychodząc, powiedziała mu, że wciąż ma przyjaciół. Gdyby wtedy wiedział, że następnego dnia zginie, gdyby wiedział, że widzi ją po raz ostatni…

Wstrząsnęła nim kolejna fala dreszczy. Poczuł, że Dumbledore podnosi go i gdzieś prowadzi, wciąż trzymając mu rękę na czole. Remus dygotał coraz silniej. Wydawało mu się, że nawet nie stąpa po podłodze; nogi odmówiły mu posłuszeństwa i Dumbledore chyba najzwyczajniej go niósł. Chwilę później zapadł się na powrót w głębokim fotelu, a dyrektor delikatnie ujął jego prawą rękę i rozwarł zakrwawioną pięść. Odłamki szkła głęboko powbijały mu się w skórę. Przyglądał się dłoni, nie czując najmniejszego bólu, podczas gdy Dumbledore wydobywał kawałki rozbitego kieliszka, zasklepiając różdżką skaleczenia.

– Powinienem zaczekać, aż nabierzesz sił – mruknął bardziej do siebie niż do niego. – Mogłem przewidzieć, że wstrząs wywoła taką reakcję. Twój układ nerwowy jest jeszcze rozchwiany po pełni…

Remus nie wsłuchiwał się w jego słowa. Było mu niedobrze. W ustach czuł metaliczny posmak, który pojawiał się zawsze na chwilę przed tym, jak miał stracić przytomność.
Dumbledore wyleczył mu dłoń i podał filiżankę wypełnioną zielonkawym, pachnącym ziołami płynem.

– Wypij to. Poczujesz się lepiej.

Remus nie stawiał żadnego oporu, kompletnie już zrezygnowany. Nawet gdyby Dumbledore podał mu teraz truciznę, wypiłby ją bez sprzeciwów… a może nawet z ulgą. Trzęsąc filiżanką, opróżnił ją duszkiem. Napój smakował jak najzwyklejsza w świecie herbata z ogromną ilością cukru. Spojrzał na Dumbledore’a zdziwiony.

– Już wystarczająco dużo eliksirów dzisiaj wypiłeś. I z pewnością nic nie jadłeś – dodał, obserwując jego twarz. Filiżanka zadzwoniła o spodek. – Tak też myślałem – westchnął. – Zjesz coś tutaj i odpoczniesz. Chcę mieć pewność, że wrócisz do domu w jednym kawałku.

Usiadł i patrzył na niego w milczeniu. Remus był blady jak śmierć, a szrama na jego policzku wydawała się teraz niemal fioletowa.
Czuł się okropnie ze świadomością, że prawdopodobnie mógłby wszystkiemu zapobiec, gdyby tylko skupiał się mniej na sobie i swojej krzywdzie, a więcej na tym, co działo się wokół. Powinien sam szukać zdrajcy w Zakonie, a nie zgrywać cierpiętnika niesłusznie posądzonego o szpiegostwo! Dumbledore przechylił się i chwycił go za ramię.

– Nie zadręczaj się – powiedział z naciskiem, jakby usłyszał wszystkie jego myśli. – Nikt nie przypuszczał, że Syriusz Black może być zdolny do czegoś takiego. To nie jest twoja wina, Remusie.

– Co z Harrym? – spytał drżącym głosem, chcąc jak najszybciej zmienić temat. – Gdzie jest teraz…

– Jest bezpieczny. W rodzinie Lily, tam chroni go starożytna magia.

Remus zdobył się tylko na kiwnięcie głową. Herbata chyba jednak mu pomogła, bo, mimo że wciąż czuł się słaby, nie miał już nieprzyjemnego wrażenia, że lada chwila zsunie się z fotela. Chciał jeszcze zapytać o tak wiele rzeczy: o koniec wojny, o to, w jaki sposób Harry przeżył, dlaczego Voldemort poniósł klęskę i skąd w ogóle wiadomo, że zginął… ale zanim otworzył usta, Dumbledore rzekł:

– Remusie, obiecuję, że odpowiem na wszystkie twoje pytania. Ale nie teraz. Najpierw musisz się przespać – dodał stanowczo, przyglądając mu się przez szkła.

Remus opuścił Hogwart dopiero następnego dnia. Wszystko jednak okazało się jeszcze trudniejsze, kiedy wrócił do „zwyczajnego” świata. Ludzie wokół świętowali, wciąż powtarzając nazwisko, którego brzmienie sprawiało Remusowi za każdym razem coraz większy ból. Miał wrażenie, jakby ktoś kawałek po kawałku wykrajał mu serce. Lub to, co z niego jeszcze zostało. Nie mógł znieść widoku cieszących się ludzi, który ściskali się na ulicach. Próbował unikać konfrontacji i omijał czarodziejskie dzielnice, ale okazało się, że nigdzie nie może zaznać spokoju. Nawet w najmniej oczekiwanych miejscach wyrastali spod ziemi czarodzieje. Nie kryli się i w biały dzień obwieszczali wszem i wobec radosną nowinę, zapominając o obowiązku dyskrecji w stosunku do mugoli.

– Głowa do góry! – wykrzyknął wesoły przechodzień, chwytając Remusa za ramiona i energicznie nim potrząsając.

Puścił go i rzucił się by uściskać kolejnego człowieka, który stanął na jego drodze. Mugole zapewnie mieli go za wariata i z przestrachem omijali, przyspieszając kroku. Czarodzieje natomiast odwzajemniali przyjazne gesty, witając się między sobą jak starzy, dobrzy przyjaciele.
Wszechogarniająca euforia i radosne okrzyki były dla Remusa jak tortura. Każde słowo, każde poklepanie po plecach, wszystkie wesołe twarze zdawały się szydzić z jego nieszczęścia… Nieszczęścia, o którym nikt z roześmianych ludzi nie mógł wiedzieć.
Nie potrafił świętować końca wojny, bo nie przyniósł mu on żadnej ulgi. Przeciwnie. Ta wiadomość spadła na niego jak lawina. Zdrada Syriusza, śmierć Potterów i Petera były ciosem tak precyzyjnie zadanym, że nawet nie zdążył krzyknąć z bólu. W ciągu jednej pełni stracił wszystko i wszystkich. Pouczył się jak człowiek, który budzi się z narkozy i odkrywa nagle, że życie, które wiódł przed wypadkiem obróciło się wniwecz…



…Długo potem nie mógł się otrząsnąć. Jak się okazało, to nie śmierć była najtrudniejsza do zniesienia, ale zdrada. Zniósłby śmierć ich wszystkich o wiele łatwiej, gdyby zdrajcą nie okazał się jeden z jego przyjaciół.

Ale odzyskał Syriusza. Po tylu latach. Niestety, nie tylko Syriusz powrócił. Powrócił też Voldemort. Remus nie wiedział dlaczego, ale dziś wszystko wydawało mu się znacznie trudniejsze niż podczas poprzedniej wojny, choć na zdrowy rozum powinno być na odwrót. Teraz był przecież dorosłym mężczyzną, wtedy tylko młokosem. Teraz miał bogate doświadczenie, wtedy tylko brak wyobraźni. A może to dlatego, że wtedy wierzył jeszcze w ideały, a dziś nie miał złudzeń?

Przewrócił się na drugi bok, stwierdzając, że na dworze już świta. W pokoju obok od godziny było cicho, więc Syriusz zapewnie zasnął. Remus jednak zasnąć nie potrafił.


Ostatnio zmieniony przez smagliczka dnia Pią 0:20, 28 Gru 2007, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Aurora
szefowa młodsza



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 6548
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Czw 21:50, 31 Maj 2007    Temat postu:

Smagliczko. Jam jest leń i ja się kajam. Naprawdę. Dziś sobie wydrukowałam wszystko od początku do tego momentu.
Och, no, powiem ci... W ostatnich fragmentach brakuje mi Severusa. I potwornie mnie ciekawi, po której on w końcu jest stronie (po swojej, jak przypuszczam, no cóż...). I brakuje mi tego jego wyłamywania się skrawków uczuć spod maski. Lubię i nie lubię tego Severusa. Ale to nielubienie to jest takim typowym bodźcem, który sprawia, ze lubienie staje się intensywniejsze.
Dalej - Remus. Och. Ja jestem sentymentalna. Wiem. Ale to podsłuchanie rozmowy Syriusza z Peterm mnie złamało. Naprawdę, dawno nie miałam łez w oczach, czytając. Ten Remus, no, po prostu... Nie jest moim wyobrażeniem, ale jest dosyć... dosyć blisko. I nie sposób mu nie współczuć. I... no sama nie wiem. Po prostu infantylnie - <3

Lily jakos mnie nie ziębiła, nie grzała, za mało, by coś jednoznacznie powiedzieć. Syriusz, ech, Syriusz... Jest we mnie trochę Suszarki, cóż, Syriusz mało myśli. A raczej nie myśli racjonalnie. Zarazem ta nienawiść, gniew - i skrajne przywiązanie do Jima, które robi z niego jeszcze większego idiotę.
Dumbledore jest niemojszy. Jest manipulatorem, i starym głupcem. Jest taki, że jestem skłonna uwierzyć, że naprawdę był Jedynym, Którego Się Bał Voldemort. Jest przerażający. Jest silny. A zarazem ma swoją ujmującą uprzejmość i dropsowatość, która jest swoistą przykrywką... Jest niemojszy, co nie znaczy, że mnie nie intryguje. Ba, intryguje jeszcze bardziej!

Cóż, Smagliczko, mam nadzieję, że ten nieskładny komentarz zostanie przez ciebie zrozumiany. Naprawdę, ja lubię to opowiadanie, ale muszę się 'zbierać w sobie', żeby czytać, z uwagi na ilość. A i tak mi mało Wink Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Czw 23:04, 31 Maj 2007    Temat postu:

Ty jesteś leń? Ty jesteś leń i się kajasz?
Ja się powinnam kajać! Bo nie było mnie tutaj znacznie dłużej niż planowałam.

Rany... komentarz jest. Ech... długi. Więc po kolei:

Severus - taaa... wiem, że Snaperki to by chciały widzieć go w każdym rozdziale, najlepiej non stop, co by powiewał tym swoim płaszczykiem i stroił kwaśne miny, ale co za dużo, to niezdrowo.
Snape powróci lada moment. Spokojnie. (Może nawet w późniejszych rozdziałach się przeje...ee... czy może przejje?).

W ogóle to muszę powiedzieć, że miałam cholerne problemy z tym rozdziałem, a mój Wen na długo mnie opuścił i wracać nie chciał (chyba się łobraził). Nie wiem, czy sprostałam wyzwaniu, opisując te właśnie chwile z życia Remusa. Kurczę, czytać to jest łatwo, wyobrażać sobie również, ale żeby przelać na "papier" to wszystko tak, żeby było idealnie... Ech.

Remus jest jaki jest. Na pewno i zawsze będzie bardziej mojszy niż Twojszy. Razz ALe wiesz, nigdy nikt mi jeszcze nie powiedział, że miał łzy w oczach, podczas czytania. Rany... (przyznam się, że ja miałam podczas pisania, ale ja tak mam prawie zawsze, więc to nic dziwnego - za bardzo się wczuwam po prostu Razz).

Lily nigdy wcześniej nie opisywałam. I właściwie to chyba nie miała grzać. Miała po prostu się pojawić.

A Syriusza po raz pierwszy naprawdę polubiłam - opisując go. Jak powiedziałam gdzieś wcześniej, mierzi mnie strasznie Syriusz-nastolatek (wraz z młodym Jimem), ale Syriusz-dorosły-poazkabańki jest już inny. I on również jest nie lada wyzwaniem.
Zawsze widziałam go, jako strasznie emocjonalenego człowieka, który angażuje się w sprawę całym sobą, i traci gdzieś po drodze umiejętność racjonalnego oceniania sytuacji. Taki raptus, co chce dobrze, a wielokrotnie wychodzi mu na odwrót. Już za młodu, moim zdaniem, był narwany i troszkę niedojrzały emocjonalnie, a po Azkabanie to już w ogóle jest emocjonalnie niedojrzały i skrzywiony. No, może nie tak do końca niedojrzały, ale w wielu sprawach sobie nie radzi. W bardzo wielu.
A Syriusz z retrospekcji - cóż, oto mój Syriusz właśnie. Chciał dobrze i znów gdzieś zgubił rozsądek. I tak, wierzę, że Syrisuz obsesyjnie był lojalny wobec Jamesa. James podobnie. Obaj uparci jak osły. Ta obsesja i upór obróciły się przeciw nim samym.


Albus. Ha!
Albus bynajmniej nie jest żadnym manipulantem. A już na pewno nie jest głupcem.
Tu się nie zgodzę (foch).
Potrafi być przerażający, a i owszem. Albus jest dowódcą. Ktoś musi ich wszyskich "trzymać za mordy", a już zwłaszcza takiego impulsywnego Blacka. Na dowódcach spoczywa ten najgorszy ciężar - czasami w imię wyższego dobra, muszą wybrać mniejsze zło. Wydaje mi się, że on sobie doskonale zdawał sprawę, że zmusza go - o Syriuszu mowa - do czegoś, czego ten nie chce. Do czegoś, co jest dla Syriusza okropne. I zmuszał go wbrew sobie, tak po części. Cóż, w czasie wojny każdy coś poświęca.
Gdyby Albus nie był siwy już wcześniej, jestem pewna, że osiwiałby podczas wojny, przewodząc wszystkim i pilnując wszytskiego.
Zadanie to on miał nielekkie, więc proszę nie oceniać mi tu Albusa negawywnie! Ładnie proszę. Wink "Manipulant" i "stary głupiec" to określenia tak pejoratywne, że w jego imieniu czuję się urażona.

O. A ja lubię pokazywać Dumbledpore'a z takiej właśnie strony. Jako naprawdę silnego człowieka, a nie tylko staruszka z paczką dropsów i dobrodusznym uśmieszkiem. Druga strona medalu...
Jeśli natomiast chodzi o zachowanie Dumbledore'a w stosunku do młodego Remusa - to cóż. Kanon, moi drodzy, Kanon.
Albus podejrzewał kogoś z Zakonników o zdradę, było to wyraźnie napisane w trzecim tomie. Reszta, to już moja nadinterpretacja.

A ja strasznie lubię nadinterpretować.



Jeśli o ilość tekstu chodzi, to chciałam jakoś zadośćuczynić. Nie było mnie tak długoo... a jak się wraca, to dobrze, żeby nie wracać z kwitkiem z pralni. No i - tak po prawdzie - to jest cały rozdział, więc po co miałabym go dzielić? Razz

Dzięki wielkie. Ciąg dalszy będzie... już napisany jest nawet Wink
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Fanfiki Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7  Następny
Strona 3 z 7

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin