Forum Lunatyczne forum Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Być człowiekiem [HP]
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Fanfiki
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Pią 2:11, 28 Gru 2007    Temat postu:

Publikuję dopiero teraz. Po części z przyczyn ode mnie niezależnych, ale w dużej mierze z tych zależnych, niestety. I już nie będę obiecywać, że "nigdy więcej nie będzie tak długiej przerwy", bo jak widać na załączonym łobrazku, jestem najbardziej niesłownym człowiekiem jakiego znam ;P.
Jedno tylko mogę obiecać (bo jest tylko jedna niezmienna w tym Wszechświecie rządzonym przez Wena): to jeszcze nie koniec. I proszę się nie martwić - o ile są tacy, co się martwili - osobiście nie widziałam końca, który byłby w środku... mówiąc prościej: nie, nie porzuciłam tego opowiadania, i tak, zamierzam kiedyś napisać piękne sześcioliterowe słowo KONIEC, ale zanim to nastąpi, jeszcze trochę wody w Wiśle upłynie ;)




~*~


Biuro McGonagall zawsze wydawało się Remusowi dziwnie ciche w porównaniu z gabinetem Dumbledore’a, pełnym przeróżnych dźwięków: pomrukiwań i chrapania portretów, gwizdów, stukotów i syków, które wydawały z siebie rozmaite instrumenty, tykania zegara, czy wreszcie śpiewnych pokrzykiwań Fawkesa domagającego się przysmaków lub pieszczot. U McGonagall panowała cisza. Zbyt męcząca, biorąc pod uwagę okoliczności.

– Siadaj, Lupin – powiedziała, wskazując mu krzesło przed biurkiem, na którym leżały teczki poukładane w cztery stosy; każdy spięty banderolą w kolorze innego domu.

Remus usiadł, nie podnosząc na nauczycielkę wzroku. Ta jednak nie przestawała na niego patrzeć, co było ogromnie nieprzyjemne, zwłaszcza, że za chwilę – czego Remus był pewien – posypie się grad pytań, na które będzie musiał odpowiadać i żadna jego rekcja już nie ujdzie uwadze McGonagall. Na tego rodzaju przesłuchaniach naprawdę ciężko było cokolwiek ukryć – przede wszystkim zdenerwowania w momencie, gdy zamierzało się łgać na potęgę.

– Powiedz mi, co miało znaczyć twoje zachowanie – zażądała, swoim zwyczajem przechodząc od razu do sedna.

Remus wziął głębszy oddech, nieoczekiwanie stwierdzając, że jednak najlepiej będzie, jak na to pytanie odpowie szczerze. Albo chociaż w większości zgodnie z prawdą.

– Usłyszałem, że ktoś się zbliża, a nie chciałem, żeby pani Pomfrey mnie wygoniła, jak zobaczy, że siedziałem przy pacjentach bez jej zgody. Więc się schowałem. Nie zamierzałem podsłuchiwać tej rozmowy – dodał ciszej. – Przepraszam za to.

McGonagall zmrużyła oczy, jakby oceniała na ile może mu wierzyć.

– Dobrze. Przyjmijmy, że tak właśnie było – odparła, przyglądając mu się przez prostokątne szkła. – Teraz chciałabym wiedzieć, skąd to podbite oko. Z kim się biłeś?

Remus przygryzł wargę. W ogóle nie przyszło mu do głowy, że McGonagall może poruszyć tę sprawę tak otwarcie. Chociaż, myśląc logicznie, jego barwna facjata musiała wzbudzić zainteresowanie nie tylko pielęgniarki, ale również dyrektora i dwojga profesorów. W końcu rzadko chodził z poobijaną twarzą i praktycznie nigdy wcześniej nauczyciele nie widzieli go w takiej odsłonie – watażki z sińcem na oku.

– Lupin, ja nie mam całego dnia, więc byłabym wdzięczna, gdybyś na pytania odpowiadał od razu – ponagliła go chłodno.

Wyglądało na to, że była wyjątkowo poirytowana, co wydawało się trochę dziwne. Przecież nic takiego nie zrobił, poza faktem, że stał za zasłonką z siniakiem na twarzy. Czemu więc traktowała go, jakby złamał kilka punktów regulaminu? Całkiem prawdopodobne, że wyprowadziła ją z równowagi sprawa napaści na trzech Gryfonów… A skoro już Minerwa McGonagall była wyprowadzona z równowagi, należało mieć się na baczności i uważać na słowa. Remus miał dwa wyjścia: albo zacznie ją zbywać i jeszcze bardziej rozzłości, albo ponownie wyzna prawdę.

– Pobiłem się z Jamesem – odparł szeptem, wbijając wzrok w sterty teczek i żałując, że nie są wyższe, bo wtedy mogłyby go odgrodzić od rozmówczyni – murem co prawda papierowym i niestabilnym, ale zawsze lepsze to niż konieczność wystawiania się na palące spojrzenie.
Przypuszczał, że następnym pytaniem McGonagall będzie „dlaczego się bił”, a na to nie byłby już w stanie odpowiedzieć.

– Zatem pobiłeś się z Potterem – podjęła po chwili ciszy, a w jej głosie, prócz surowości, brzmiało również zdziwienie. – Czy dobrze rozumiem, że moi wychowankowie, których uważam za inteligentnych młodych ludzi, załatwiają spory między sobą przy pomocy pięści? To nie przystoi uczniom Hogwartu. Tak zachowują się troglodyci – rzekła twardo, prostując się w fotelu i z rozdrażnieniem poprawiając okulary. – Jeśli miałabym podejrzewać któregoś z Gryfonów o podobne zachowanie, z całą pewnością nie byłbyś to ty, Lupin. Tym bardziej, że jesteś prefektem – podkreśliła z naganą w głosie, gładko przeskakując na temat, który rzecz jasna musiała poruszyć.

Tego Remus obawiał się najbardziej. Wcześniej tylko raz się zdarzyło, że zrugała go za niekompetentne postępowanie, niegodne funkcji, jaką pełnił. Jednak pamiętał to bardzo wyraźnie i do dziś źle się czuł, gdy o tym pomyślał.

– Nie spodziewałam się po tobie, że będziesz brać udział w bijatykach, podczas gdy masz im zapobiegać. Zawsze wydawało mi się, że mam do czynienia z osobą roztropną, lecz wygląda na to, że się przeliczyłam – podsumowała chłodno.

Remus podniósł wzrok, ale natrafiwszy na bezwzględne spojrzenie, szybko go odwrócił. Słowa McGonagall uderzyły celnie. I zabolały bardziej niż przypuszczał, że zaboleć mogą. Szczerze mówiąc, zawsze miał wrażenie, że nie dojdzie do takiej sytuacji, w której nauczycielka uzna za właściwe powiedzieć coś takiego. Czy McGonagall była przewrażliwiona, czy może faktycznie przekroczył granicę? Cóż… pewnie miała rację. I James również ją miał – Prefekt i Huncwot musieli się wykluczać. Nie było mowy, by sprostać obu tym zadaniom, nie zaniedbując swych obowiązków Huncwota i jednocześnie pozostając wzorowym Prefektem.

Nie wiedział, jak ma McGonagall odpowiedzieć, ale nie musiał się głowić, bo zadała kolejne pytanie, jeszcze bardziej utrudniając sprawę.

– Czy wiesz może, co się stało cztery dni temu na błoniach, po egzaminie z obrony przed czarną magią? Może ty mi wytłumaczysz, co się z wami wszystkimi dzieje i dlaczego piątoklasiści kompletnie zdziczeli?

Remus zamarł z otwartymi ustami, nie rozumiejąc, do czego McGonagall zmierza. Przecież nie mogła o niczym wiedzieć. Żadnego z nauczycieli nie było nad jeziorem. Chyba że… ktoś doniósł.

– Lupin, wiem doskonale, że byłeś na błoniach tamtego dnia – dodała szorstko, widząc jego dezorientację. – Zastanawia mnie, dlaczego nie próbowałeś zaprowadzić porządku wśród uczniów.

– Nie bardzo rozumiem…

– Prefekci z Hufflepuffu skierowali do skrzydła szpitalnego kilkanaście poparzonych osób – wyjaśniła, marszcząc brwi, a Remus zauważył, że jednocześnie jej wargi niebezpiecznie się zwęziły. Bez wątpienia to, co mówiła, musiało być prawdą.

– Był jakiś wypadek, pani profesor? – spytał ze szczerym zdumieniem, ale McGonagall prześwidrowała go wzrokiem, co znaczyło, że nie uznała jego zaskoczenia za autentyczne.

– Owszem. Nie udawaj, że nie wiesz, co tam zaszło – syknęła, nachylając się nad blatem. – Musiało się coś wydarzyć, skoro wszyscy uczniowie, jak banda małpiszonów, zaczęli strzelać zakazanymi zaklęciami pirotechnicznymi. Co gorsza, świadkami całego zajścia byli egzaminatorzy, którzy właśnie wyszli z zamku! – podkreśliła, nabierając szybko powietrza, a nozdrza zadrgały jej nerwowo. – Takie incydenty są niedopuszczalne. Hogwart to renomowana szkoła magii, jedna z lepszych na świecie, mogąca się pochwalić wybitnymi osiągnięciami swych wychowanków. Piękną wizytówkę wystawiają jej teraz dzisiejsi uczniowie, którzy na oczach szanowanych profesorów urządzają sobie zoo, i to w dodatku za przyzwoleniem prefektów! – wyrzuciła na jednym wydechu.

Najwyraźniej dusiła to w sobie od kilku dni, a Remus nieszczęśliwie stał się obiektem, na którym wszystko miało się skrupić. Czy naprawdę jakaś złośliwa siła wzięła sobie za punkt honoru utrudnianie mu życia w ostatnich dniach szkoły? Jakby miał za mało własnych problemów. Jakby nie wystarczyła sprawa ze Snape’em, kłótnia z przyjaciółmi i fakt, że za trzydzieści godzin tarcza księżyca osiągnie pełnię!

– Nie zaprzeczysz, że byłeś nad jeziorem, Lupin.

– Byłem, ale…

– Byłeś i nie zareagowałeś w żaden sposób.

– Ja… Tak. To znaczy, nie! Ja nie…

– Tak czy nie? – spytała ostro, spoglądając na niego z góry.

– O niczym nie miałem pojęcia! Naprawdę! – zapewnił, pragnąc, by mu uwierzyła. Czy to nie ironia losu? Kiedy kłamał, zmylenie przeciwnika wymagało sprytu, ale wychodziło mu całkiem gładko, a teraz, kiedy mówił prawdę, miał wrażenie, że wypada niewiarygodnie. – Ja nawet nie wiedziałem, że coś takiego miało miejsce. Byłem już w zamku, jak do tego doszło. Odszedłem, zanim cokolwiek się wydarzyło – wypowiadając ostatnie słowa wiedział już, że tylko się pogrążył.

– Odszedłeś – powtórzyła, a jej okulary błysnęły złowieszczo. – Odszedłeś jak zawsze, gdy twoi koledzy robią rzeczy, na które ty jako prefekt patrzeć nie powinieneś? Zamiast wybić im z głowy głupie pomysły, postanowiłeś siedzieć cicho? – spytała, ale Remus nie odpowiedział. Bez względu na to, że miała na myśli wydarzenie z poparzeniami, trafiła w sedno. Nawet nie wiedziała jak bardzo. – Doprawdy, taka postawa jest bardziej niż naganna. Komuś mogła stać się krzywda, Lupin! Nie spodziewałam się, że dopuścisz…

– Ale, pani profesor, skąd miałem wiedzieć, co się stanie?!

– Nie przerywaj, jak mówię. I nie podnoś na mnie głosu – wycedziła, sprawiając, że Remus przywarł mocniej do oparcia krzesła, ale jednocześnie zagryzł w złości zęby. Nie zamierzał stać się kozłem ofiarnym tylko dlatego, że nawinął się McGonagall pod rękę w momencie, kiedy akurat szukała winnego. Dlaczego miał płacić własną skórą za przewinienia jakichś bałwanów, którym zachciało się fajerwerków?

– A co z Lily Evans? – spytał buntowniczo, czując jawną niesprawiedliwość. Jak McGonagall czepia się jego, to niech będzie konsekwentna w stosunku do wszystkich. – Ona też była nad jeziorem i odeszła, zanim doszło do tego wypadku, ale jej jakoś pani nie oskarża.

– Czy ty mi pyskujesz? – spytała groźnym szeptem, a Remus przełknął ślinę. McGonagall chwilami potrafiła być rzeczywiście przerażająca. – Tak się składa, że z panną Evans rozmawiałam na chwilę przed całym incydentem. Wracała znad jeziora i była bardzo zdenerwowana, ale nie chciała powiedzieć dlaczego. – Jej oczy błysnęły dziwnie, a potem zadała pytanie, sprawiając, że Remusowi w jednej sekundzie odpłynęła z twarzy cała krew: – Panowie Potter, Black i Snape byli wtedy na błoniach, prawda?

– Tak – mruknął, spuszczając wzrok. Zaczynało robić się niebezpiecznie. Nigdy nie robiła mu takich przesłuchań, co ją dziś napadło?

– Powiedz, czy to oni rozkręcili całe widowisko?

– Przecież mówię, że już tego nie widziałem, więc nie wiem.

– Rozumiem – skwitowała cierpko. – W takim razie, zwyczajnie się oddaliłeś, zanim wybuchło to całe szaleństwo, czy tak?

– Tak.

– A czy zrobiłeś cokolwiek, by temu zapobiec? – Remus chciał odpowiedzieć, ale McGonagall nie pozwoliła mu dojść do słowa. – Nie mam pojęcia, co tam naprawdę zaszło, Lupin, bo wszyscy milczą jak grób, ale wiem, że sprawa musi dotyczyć Pottera, Blacka i Snape’a. Wyjątkowo łatwo jest się tego domyślić – dodała, spoglądając prosto w jego rozszerzone zdziwieniem oczy. – Już nie pierwszy raz zdarza się wyskok z udziałem tych trzech, więc nie próbuj wykręcać się sianiem, że nie wiesz, kto jest sprawcą kolejnego incydentu głośnego na całą szkołę. Dotychczas przymykałam oko na wiele spraw, w nadziei, że w końcu zmądrzejecie i raz na zawsze zakończycie te zabawy. Teraz jednak widzę, że to był błąd. Już dawno powinnam się za was wziąć. Moja cierpliwość właśnie się skończyła.

Remus szukał jakiegoś argumentu, ale wyglądało na to, że tym razem do McGonagall żaden z nich nie przemówi.

– Jestem głęboko przekonana, Lupin, że trzej uczniowie leżący teraz w skrzydle szpitalnym nie znaleźli się tam przez przypadek. Podejrzewam również, że cała ta sytuacja ma związek z wydarzeniami sprzed czterech dni. Więcej, jestem tego prawie pewna, a ty bez wątpienia znasz prawdę. Tylko jeden uczeń miał motyw, by zaatakować Pottera i resztę – wydedukowała tak trafnie, że Remusowi zaparło dech.

Przyczyny mogły być dwie: albo McGonagall była w stanie czytać w umysłach rozmówców, albo posiadła rewelacyjną umiejętność kojarzenia faktów. No, dopuszczalne było jeszcze trzecie rozwiązanie – oskarżenie Snape’a mogło stanowić kontrę wobec Slughorna, który wysunął podejrzenie przeciw Evans. Remus, po słownej przepychance, jakiej był świadkiem w ambulatorium, doszedł do wniosku, że swoista wojna między domami toczy się także na wyższych szczeblach, tych nauczycielskich. I bynajmniej nie tylko w przypadku rozgrywek quidditcha. McGonagall, co prawda, nigdy nie broniła swych podopiecznych, jeśli na to nie zasługiwali ani nie oskarżała nikogo z innych domów, gdy nie miała podstaw. Ale w tym momencie jej twarz wyglądała tak zawzięcie, że Remusowi przemknęło przez myśl, iż jego opiekunka – gdyby tylko zechciała – mogłaby zostać mistrzynią zemsty i złośliwości. Lepszą niż niejeden rodowity Ślizgon.

– Powiedz, czy to aby nie Snape stoi za tym, co przytrafiło się twoim przyjaciołom? – spytała po chwili ciszy z jakąś niespotykaną napastliwością.

Remus skrzywił się. McGonagall nigdy nie naciskała uczniów, by kogokolwiek wsypywali. Nie miała też uprzedzeń i każdą zwadę starała się rozwiązać sprawiedliwie. A teraz co? Wzięła go na spytki, tylko dlatego, żeby pogrążyć któregoś z podopiecznych Slughorna? Nie spodziewał się, że McGonagall jest zdolna nakłaniać kogoś do kablowania!

– Nie zmuszam cię, byś na niego skarżył – dodała nieco spokojniej, domyślając się zapewne, jak odebrał jej słowa. – Różnica między donosicielstwem a szczerością może być niewielka, ale zawsze jest znacząca. Tym razem stawką jest zdrowie trzech uczniów. Musimy znać przeciwzaklęcie, aby w pełni ich wyleczyć, a podać nam je może tylko ten, który rzucił klątwę. Jeśli znasz prawdę, potwierdź bądź zaprzecz: czy wypadek twoich przyjaciół jest skutkiem jednej z potyczek między Snape’em a Potterem? Dobrze wiem, że podobne wielokrotnie już miały miejsce.

Jej oczy błyszczały zimnym blaskiem, jakby wszystko już było dla niej oczywiste, mimo że Remus nie zdążył jeszcze otworzyć ust. Nagle ogarnęło go dziwne uczucie, którego doznał już w skrzydle szpitalnym. Nie wiedział dlaczego, ale nie chciał donosić na Snape’a. Przyznanie, czy nawet samo zasugerowanie, że to on właśnie za tym wszystkim stoi, było ostatnią rzeczą, którą pragnął teraz zrobić. Jego własne zachowanie wydawało mu się co najmniej dziwne. Czyż nie miał obowiązku okazać lojalności wobec przyjaciół i go wydać? Przecież dobrze wiedział, kto wysłał ich do szpitala. Wiedział, ale… czy Snape powinien ponosić karę za czyn, który był wyłącznie wyrównaniem rachunków? No, może faktycznie przesadził z tą zemstą, ale czy nie miał prawa im odpłacić? Gdyby Remus przyznał McGonagall rację, jednocześnie poparłby Jamesa i Syriusza w tym, co Snape’owi zrobili na błoniach.

Przez chwilę toczył wewnętrzną walkę, kładąc na szale sprawiedliwości przewinienia obu stron. Co przeważy? Kto był mniej winny w tym sporze? Z jednej strony chciał, aby przyjaciele zostali wyleczeni, z drugiej, gdy wyobraził sobie, jak poniżające dla Severusa musiało być to, co z nim zrobili, poczuł się jak drań. Wtedy nie miał odwagi powstrzymać Jamesa i Syriusza, a teraz wsypie Snape’a? Faktycznie, cholernie szlachetna postawa!

Wziął głębszy oddech, wiedząc już, co powinien zrobić. Od początku zresztą było to jasne – musi sam załatwić tę sprawę.

– Nie sądzę, by Snape miał w tym jakikolwiek udział – rzekł wreszcie, po raz pierwszy kryjąc wroga, a nie jednego z Huncwotów.

McGonagall zmrużyła oczy z wyraźnym powątpiewaniem.

– Jesteś pewny, Lupin?

– Kiedy oddawałem książki do biblioteki, widziałem tam Snape’a – skłamał gładko. Czy to nie absurdalne, że wymyślone naprędce oszustwo potrafiło brzmieć całkiem prawdziwie? – Siedział w dziale Historii Magii. Nie wiem, jak długo. W każdym razie na pewno został, kiedy ja już wychodziłem, więc nie mógł jednocześnie zaatakować Jamesa, Petera i Syriusza, co stało się ponoć chwilę przed tym, jak opuściłem bibliotekę.

– Twierdzisz więc, że pan Snape nie jest w całą sprawę zamieszany?

– Nie wydaje mi się – odparł stanowczo, choć dziwna była świadomość, iż broni kogoś, kto bez wątpienia był winny.

– I poświadczysz również, że na błoniach przed czterema dniami nie wydarzyło się nic między panem Snape’em a tymi, którzy leżą teraz w ambulatorium? – McGonagall nie dawała za wygraną.

– Ja… nie wiem, co się stało po moim odejściu, ale wcześniej nic takiego nie miało miejsca – odpowiedział, czując się dla odmiany podle. Cóż, żeby kłamstwo miało ręce i nogi, jedno nie mogło drugiemu zaprzeczać.

Choć wyglądało na to, że tym razem McGonagall połknęła haczyk, jednocześnie nie dała się zbyć w innej kwestii. Na nieszczęście Remusa, miała doskonałą pamięć i nie zapominała o tematach na moment w rozmowie porzuconych.

– Wielka szkoda, Lupin, że nie wiesz, co się działo nad jeziorem po twoim odejściu. Łatwo jest umywać ręce i oddalać się z miejsca, gdzie Potter i Black … dobrze znani z wyskokowych pomysłów, zwłaszcza tobie… za chwilę staną się przypadkowymi uczestnikami czegoś niezgodnego z regulaminem. To bardzo wygodne postępowanie – skwitowała, podnosząc się z krzesła i mierząc go oskarżycielskim spojrzeniem, jakby był winien tym wszystkim poparzeniom.

Na dobrą sprawę Remus nie mógł przypuszczać, że jakaś grupa idiotów użyje zaklęć pirotechnicznych. Jednak wyrzuty McGonagall brzmiały w jego uszach dość nieprzyjemnie, bo niestety niosły wiele prawdy. Nauczycielka widać znała go lepiej niż przypuszczał, bo faktycznie, nie raz unikał konfrontacji, zanim jeszcze nastąpiła.

– Ucieka pan od odpowiedzialności, panie Lupin – dodała, zniżając głos, co zmusiło jej ucznia do podniesienia głowy spojrzenia w oczy. Twarz McGonagall była ściągnięta gniewem, między brwiami pojawiła się sroga zmarszczka, a oczy zwęziły się i błyszczały groźnie. – Zawiodłam się na tobie i nie jest to pierwszy raz. Wybierając cię na prefekta, Lupin, miałam nadzieję, że okiełznasz temperamenty swych przyjaciół, a nie będziesz przyklaskiwał ich pomysłom. Uważałam cię za osobę rozważną i sumienną. Oraz uczciwą.

Remus zdrętwiał. To była jedna z tych rzeczy, jakich bał się najbardziej – utrata zaufania osób, które wcześniej pokładały w nim nadzieję. A najgorsze było to, że McGonagall miała słuszność, mówiąc o nim w ten sposób. Dobrze to wiedział, bo doskonale pamiętał każdy ze swoich „grzeszków”. Wszystkie przewinienia stanęły mu teraz przed oczami: nocne wyprawy do cieplarni po owoce cytryńca (po zjedzeniu kilku niemalże osiągało się stan nieważkości!), podrzucenie paru łajnobomb do biura Filcha, zaczarowanie runicznych tablic tuż przed sprawdzianem, tak by zamiast symboli pokazywały sceny z Kamasutry, liczne odwiedziny w Dziale Ksiąg Zakazanych (z podrobionym pozwoleniem oczywiście), zamurowanie całej drużyny Ślizgonów w przebieralni na chwilę przez meczem, nie mówiąc już o regularnych, często bardzo niebezpiecznych włóczęgach po Zakazanym Lesie i wielu, wielu innych wyskokach. A wydarzenia na błoniach sprzed paru dni zamykały długą listę wyrzutów sumienia.
Wiedział, co powinien zrobić. Żadne tłumaczenia, przeprosiny i miganie się nie były teraz na miejscu. Najuczciwszym rozwiązaniem wobec McGonagall, oraz wobec samego siebie, było tylko jedno.

Wstał powoli, z dziwnym oporem, jakby jej spojrzenie przyszpilało go do krzesła, i sięgnął do kieszeni. Sam nie wiedział, dlaczego nosił przy sobie odznakę, skoro kilka dni temu w złości rzucił nią o podłogę. Co prawda nie przypiął jej z powrotem do szaty, ale również nie schował do szuflady. Z całą pewnością jednak kieszeń nie była najlepszym dla niej miejscem. On natomiast nie był odpowiednim dla niej właścicielem. Jeśli miałby przez następne dwa lata udawać przed McGonagall i Dumbeldore’em, że zasługuje na ich aprobatę, wykorzystywać swoją pozycję, nieustannie wymyślać nowe usprawiedliwienia dla siebie i swoich przyjaciół i chodzić po korytarzach z odznaką, która była świadectwem wyłącznie kłamstwa… to już lepiej, żeby ją zwrócił. Najwidoczniej nadszedł czas, by przyznać szczerze, że nie należy mu się takie wyróżnienie. Sam nawarzył to piwo i pora je wypić.

Westchnął cicho, kładąc odznakę na biurku między stosami dokumentów. Gdyby w tym momencie podniósł wzrok, oczy McGonagall z pewnością spaliłyby go na proch.

– Jak mam to rozumieć, panie Lupin? – spytała oschle, choć w jej głosie dało się wyczuć nutę oszołomienia.

– Chyba wybrała pani niewłaściwą osobę – chrypnął, sam nie wiedząc, czemu ogarnęło go tak okropne uczucie. Nie wiadomo tylko, czy był to wstyd, czy ogromny żal, czy może poczucie beznadziejności.

Nauczycielka przyglądała mu się z niedowierzaniem, jakby patrzyła na jakąś osobliwość. Widać Remus był jedynym uczniem, który dobrowolnie zrezygnował z przydzielonej mu funkcji oraz przywilejów, jakie się z nią wiązały.

– Opiekunowie domów wysuwają tylko kandydatury – odpowiedziała po chwili. – Ostatecznie prefektów mianuje dyrektor i nie wydaje mi się, by się aż tak pomylił.

– Przecież sama pani przed chwilą powiedziała, że się nie nadaję.

– Wiem, co powiedziałam, Lupin. I nie było tam słowa o tym, że się nie nadajesz – rzekła, wprawiając go tym samym w całkowitą dezorientację. – Podkreśliłam tylko, że uważałam cię za osobę rozważną i uczciwą. Czyli taką, której mogłabym wręczyć odznakę z czystym sumieniem. I dyrektor, jak widzisz, poparł mnie w pełni, kiedy dokonywaliśmy wyboru nowych prefektów. Nie mamy w zwyczaju przyznawać odznak osobom, które na to nie zasługują. Inna już sprawa, czy sprostają oni postawionym przed nimi wyzwaniom.

Na te słowa Remus przygarbił się, czując się jak skazaniec przed sądem. On wyzwaniom nie sprostał. Prawie żadnym, a przecież chciał… Może nie starał się dostatecznie, lecz próbował łagodzić spory, przemawiać Jamesowi i Syriuszowi do rozsądku, sprzeciwiać się skrajnym głupotom… Na tyle, na ile pozwalała mu przyjaźń. Ale to przecież było niewystarczające. Nie na to liczyła McGonagall, dając mu odznakę. I z pewnością nie tego oczekiwał po nim Dumbledore.

Zwiesił w milczeniu ramiona, jakby popełnił jakąś straszną zbrodnię i czekał na zesłanie do Azkabanu. Musiał chyba wyglądać żałośnie, bo McGonagall odetchnęła głębiej i dodała nieco spokojniejszym tonem:

– Fakt, że nie zawsze radziłeś sobie tak, jak tego oczekiwałam, wcale nie oznacza, że cię przekreślam, Lupin. Przeciwnie. Nadal twierdzę, że byłbyś w stanie dobrze pełnić swoje obowiązki, gdybyś tylko bardziej się postarał. – Przez chwilę panowała napięta cisza, po czym McGonagall dodała z rozczarowaniem: – Nie sądziłam jednak, że tak łatwo się poddajesz, Lupin. Miałam wrażenie, że jesteś człowiekiem, który potrafi stawić czoło problemom. Kapitulacja to działanie po najmniejszej linii oporu. Czyżbyś poszedł na łatwiznę rezygnując?

– To nie dlatego, pani profesor – wydusił z oporem, uparcie gapiąc się na stosy dokumentów. Rozmowa osiągnęła właśnie szczyt trudności i nie wiedział, czy zdobędzie się na powiedzenie tego, co powiedzieć powinien. – To nie jest kwestia pójścia na łatwiznę… tu chodzi o… o mój honor – mruknął, pragnąc zapaść się pod ziemię. Jeszcze nigdy nie czuł się tak idiotycznie – bo wydawało mu się, że tak właśnie musi wyglądać w oczach McGonagall. Ale przecież sam do tego doprowadził, więc powinien teraz otrawcie przyznać, że zawalił sprawę. Już było za późno na „wyjścia awaryjne”. Choć raz zagra w otwarte karty. – Sama pani stwierdziła, że zawiodła się na mnie. Wiem, że jako prefekt jestem do niczego. Nie powinienem pełnić tej funkcji, skoro pokazałem, że… uciekam od odpowiedzialności – dodał, tym razem ze ściśniętym gardłem. Wyrzuty sumienia zdawały się palić jeszcze bardziej pod czujnym okiem wicedyrektorki, a głos zaczął odmawiać mu posłuszeństwa. – Poza tym… w ogóle nie powinienem był nim zostać. Bywam niebezpieczny… nie jestem nawet w pełni…

– Nie uważam, że to ma jakiś związek – weszła mu w słowo. I mimo że Remus wyczuł w jej głosie niespotykaną jak dotąd łagodność, nadal nie potrafił spojrzeć jej w oczy. – Wcale nie twierdzę, że jako prefekt jesteś do niczego, Lupin. Być może źle się wyraziłam…

– Wyraziła się pani jasno. I miała rację. Wielokrotnie się nie sprawdziłem i raczej nie jestem osobą kompetentną – wykrztusił, umierając przy tym z upokorzenia. Cóż, może brzmiało to głupio w jego ustach… ale postanowił być szczery w pełni, a skoro już zaczął tę samobójczą mowę, zwykłym tchórzostwem byłoby jej nie skończyć. – To moja decyzja. Dobrze wiem, że nie powinienem nosić odznaki. Nie tylko z powodów wymienionych przez panią – rzekł znacznie ciszej i z trudem przełknął ślinę. – Na pewno znajdzie się ktoś odpowiedniejszy na moje miejsce.

McGonagall po raz pierwszy wyglądała, jakby zabrakło jej słów. Remus rzucił pokorne „do widzenia” i wyszedł, nie czekając na jej reakcję. Cała sytuacja była już wystarczająco niezręczna dla nich obojga. Nauczycielka okazała się na tyle zaskoczona zachowaniem swego ucznia, że po jego wyjściu stała jakiś czas w kompletnym bezruchu, utkwiwszy spojrzenie w odznace, która błyszczała pośród sterty papierów.

Na zewnątrz zawrzało – właśnie skończył się obiad i korytarze wypełniły się ludźmi. Hałas jednak nie sprawił, że Remus poczuł się swobodniej, mogąc wtopić się w barwny tłum uczniów. O ile myśli można jeszcze zagłuszyć, to już uczuć nie sposób.
Szedł, nie zastanawiając się, dokąd zmierza. Kawałek metalu faktycznie nic dla niego nie znaczył, ale oddając go poczuł się gorzej niż jakby dostał dożywotni szlaban. Utrata uprzywilejowanej pozycji nie miała tu nic do rzeczy. Doskonale wiedział o tym, że był beznadziejny jako prefekt. A teraz przyznał to przed kimś innym niż sobą samym i miał ochotę zniknąć z powierzchni ziemi. Przez tak długi czas pozował na kogoś, kim chciał być w oczach ludzi, których sobie cenił. To było obrzydliwe. Zakłamany cwaniak. Hipokryta. James powiedział mu prawdę w oczy – on wiecznie udawał kogoś innego. Czuł się teraz jak oszust, któremu udowodniono kłamstwo i który już nigdy nie będzie uchodzić za człowieka godnego zaufania. A najohydniejsze było to, że faktycznie chciał za takiego uchodzić, kłamiąc jednocześnie w żywe oczy! Nie dość, że był tchórzem, co pokazał na błoniach, to jeszcze był notorycznym łgarzem, żerującym na naiwności swych dobroczyńców.

Słowa McGonagall odbijały mu się echem w czaszce. To oczywiste, że bardzo się na nim zawiodła. Gdyby tylko wiedziała, jaki jest naprawdę, nawet przez myśl by jej nie przeszło, by dawać mu odznakę. Ani jej, ani Dumbledore’owi. Przez cały rok oszukiwał wszystkich, wahając się między lojalnością wobec przyjaciół a uczciwością. Teraz zakończył tę trudną grę, stawiając sprawę jasno, i co? I nic nie okazało się łatwiejsze! Co więcej, koszmar pewnie dopiero się zacznie. Przecież będzie jeszcze musiał tłumaczyć Dumbledore’owi, dlaczego oddał odznakę. I co mu powie? Przy nim nie przejdą mu przez gardło te same słowa, które powiedział McGonagall, a byle czym Dumbledore’a nie zbędzie. Rozmowy z nim, nawet te przyjacielskie, należały do znacznie trudniejszych od surowych kazań jego opiekunki. Pewnie dlatego, że w oczach dyrektora odbijało się więcej emocji; nie tylko nagana i aprobata, jak u McGonagall. U Dumbledore’a widać było rozbawienie, ciepło, dumę, ale także smutek i zawód. On nie musiał mówić o tym, że ktoś sprawił mu przykrość. On to uczucie całym sobą pokazywał, a skoro Remus źle zniósł słowa nauczycielki, to taka rozmowa z Dumbledore’em pewnie całkowicie go załamie. Już chyba wolałby stanąć przed Wizengamotem niż usłyszeć od tego starego człowieka krótkie i pełne żalu: „rozczarowałem się tobą, Remusie”.

Skupiony na swych ponurych myślach wkroczył na brukowany dziedziniec pełen siódmoklasistów, wpadając na grupkę Krukonów i niemal samemu się przy tym przewracając. Przeprosił półprzytomnym głosem i przeszedł obok nich, odprowadzany rozbawionymi spojrzeniami. Dopiero u szczytu schodów do dormitorium otrząsnął się z odrętwienia. Może w oczach McGonagall jest już skończony. Pewnie niedługo także Dumbledore straci nadzieję, jaką w nim pokładał. Remus powinien się z tym liczyć, grając przez tak długi czas nieczysto. Należało mu się!
Ale zanim stanie na dywaniku u Dumbledore’a, powinien skupić się na tym, co jeszcze mógł naprawić. Zadanie było delikatne, a nie mógł sobie pozwolić na spartaczenie go. I najlepiej, jakby zabrał się za nie bezzwłocznie. Może dzięki temu choć trochę zrehabilituje się we własnych oczach…



Mapa Huncwotów – największe tegoroczne przedsięwzięcie – została ukończona przed rozpoczęciem egzaminów. Wszystkie piętra, wszystkie znane im przejścia, ukryte komnaty, schody, pułapki… Słowem, plan Hogwartu, jakiego nikt jeszcze nie narysował, był do wyłącznej dyspozycji twórców. Korzystali już z niego wcześniej. Zaczynali rysować od dołu, toteż lochy (w tym dormitorium Ślizgonów), i dwie pierwsze kondygnacje były obiektem obserwacji od przeszło kilku miesięcy. Teraz mapa przedstawiała cały zamek.

Remus przebiegł wzrokiem po pergaminie. Maleńką kropkę, której szukał, dostrzegł tam, gdzie wolałby jej teraz nie widzieć – w pokoju wspólnym Slytherinu. Westchnął, decydując się na krok, który i tak musiał wykonać. Zwlekanie niczego nie ułatwi, a stan przyjaciół mógł się w każdej chwili pogorszyć.

Do zimnej ściany w lochach, za którą kryło się dormitorium, dotarł niepostrzeżenie i znacznie szybciej niż sądził. Dobrze wiedział, że nie będzie to łatwa „misja”. Nie dość, że musiał Snape’a przekonać, to najpierw musiał go stamtąd wyciągnąć, żeby w ogóle doszło do rozmowy. Samotny Gryfon zamierzający dostać się do Domu Wroga – co równało się wcześniejszemu stawieniu oporu hordzie Ślizgonów – i planujący konwersować z jednym z nich, z całą pewnością musiał być szaleńcem. Szaleńcem podobnym do mugoli latających na księżyc! (dla Remusa wyczyn niepojęty, i to wcale nie ze względu na ograniczenia czarodziejskiej techniki). Ale skoro Gryfoni byli powszechnie znani z robienia rzeczy nieprawdopodobnych… czy raczej nieprawdopodobnie głupich… to pozostało powiedzieć tylko: raz hipogryfowi wio! i lecieć.

– Przepraszam cię – zagadnął pierwszoklasistę, który spadł mu chyba z nieba – czy mógłbyś poprosić na zewnątrz Severusa Snape’a?

Pulchny chłopak, widząc go, zmrużył nieufnie oczy i asekuracyjnie przyłożył dłoń do ściany, jakby dawała mu poczucie bezpieczeństwa.

– Może i mógłbym. Zależy, kto pyta! – odparł wyzywająco. – Tak się składa, że Gryfonom przysług nie wyświadczam, więc możesz spadać!

Zapewne nie zachowałby się tak, gdyby nie stał przed drzwiami własnego dormitorium. Sama świadomość, że w razie co można uciec wyższemu o półtorej głowy nieprzyjacielowi, dodawała zwykle pewności siebie. Typowo ślizgońskiej pewności, bo tylko oni stawali się w takich sytuacjach wyjątkowo bezczelni. Widać musiała to być jedna z ich cech charakterystycznych, którymi kierowała się Tiara Przydziału przy wyborze.

Remus zrobił krok do przodu i pochylił się nad pierwszakiem, obdarzając go wymownym uśmiechem. Najwyraźniej wystarczająco groźnym, bo szczeniak momentalnie stracił odwagę. Cóż, pełnia zbliżała się z każdą upływającą godziną, więc siłą rzeczy Remus nie mógł wyglądać przyjaźnie. Nie mówiąc już o tym, że był w wyjątkowo podłym nastroju.

– Powiedz Snape’owi, z łaski swojej, że czeka na niego stary znajomy, który ma sprawę nie cierpiącą zwłoki. Z góry dziękuję – zaakcentował złowrogim szeptem, a butny z początku chłopak pobladł lekko i zadziwiająco szybko zniknął za ścianą.

Remus nie musiał długo czekać. Nie minęły dwie minuty, kiedy drzwi ślizgońskiego dormitorium otworzyły się i… ledwo uchylił głowę przed nadlatującym zaklęciem. Jaskrawa smuga uderzyła w przeciwległą ścianę, rozbryzgując się w chmurę iskierek. Ktoś zaklął, błysnęło światło, a Remus cudem uniknął kolejnego zaklęcia. Sekundę później para silnych rąk chwyciła go za szatę i wciągnęła do środka.

Wciąż oślepiony, nie widział nic prócz migających mu przed oczami plam. Napastników było kilku. Ktoś podciął mu nogi, przydusił, wykręcił ręce… Po krótkiej szamotaninie leżał przygwożdżony masywnym ramieniem do podłogi, a czyjaś dłoń sprawnie wydobyła różdżkę z jego kieszeni. Krzyk protestu utonął w salwie śmiechu Ślizgonów.

– No, no, no… – zakpił jeden z nich. – Zobacz, kogo my tu mamy, Evan!

– Cóż za miła niespodzianka. Mój kolega po fachu przyszedł w odwiedziny – zabrzmiał głos pełen jadu, po którym Remus rozpoznał Rosiera – równoległego prefekta Slytherinu. – Doprawdy, jesteśmy zaszczyceni. Niestety, nie mieliśmy czerwonego dywanu, ale wygląda na to, że zielony również przypadł ci do gustu. Nie wiem tylko, dlaczego padłeś nam do stóp, Lupin. Czyżbyś miał do któregoś z nas na tyle uniżoną prośbę, że wymaga aż tak pokornego gestu?

Ponownie rozległy się śmiechy. Remus nie mógł się ruszyć, przygnieciony ciężarem kogoś znacznie większego i silniejszego. Przeklął się w myślach za własny pomysł. Co mu w ogóle wpadło do głowy, żeby samemu porywać się na dormitorium Ślizgonów? Idiota! Powinien poczekać, aż Snape sam wyjdzie i wtedy go gdzieś przydybać.

– Simon powiedział mi, jak potraktowałeś go przed wejściem – syknął Remusowi do ucha trzymający go osiłek. – Ładnie to tak straszyć dzieci?

– Ach, więc smarkacz się poskarżył – wystękał. – Nie dziwi mnie to. Już na pierwszy rzut oka widać było, że jego odwaga kończy się na niewyparzonym jęzorze – dodał, na co Ślizgon poderwał go za ubranie i z wściekłością pchnął na ścianę.

Remus całym impetem uderzył o nią plecami, a dwóch chłopców w mgnieniu oka unieruchomiło mu ramiona. W pokoju wspólnym nie było nikogo, poza siedmioma Ślizgonami, którzy go otoczyli: Rosier i Wilkes z jego roku, Avery z ostatniej klasy oraz czterech szóstoklasistów, w tym Mulciber – pałkarz drużyny Slytherinu, którego Remus zamurował kiedyś w ślizgońskiej szatni.

– Masz pecha, robaczku, bo już drugi raz zalazłeś mi za skórę – wycedził przez zęby. – Tak się nieszczęśliwie dla ciebie składa, że dzieciak, którego zaczepiłeś, jest moim bratem.

– Przyznaję, mój błąd – odparł poważnie. – Powinienem się tego domyślić, jest do ciebie podobny z tych świńskich oczek.

W odpowiedzi poczuł uderzenie tak mocne, że przewróciłby się, gdyby go nie trzymali; zapiekło i po chwili z rozcięcia na jego policzku popłynęła krew.

– To bardzo nieuprzejme obrażać gospodarzy w ich własnym domu… robaczku. Chyba powinniśmy nauczyć cię manier – skwitował Mulciber i już podnosił swoją różdżkę po raz drugi, kiedy jeden z jego koleżków złapał go za rękę.

– Po co stosować magię wobec takiego szmaciarza? – Wykrzywił usta w szyderczym uśmiechu. – I tak jej nie doceni, jest zbyt szlamowaty. Myślę, że tradycyjny sposób w zupełności wystarczy.

I faktycznie – wystarczył. Wyglądało nawet na to, że po mugolsku Mulciber radził sobie lepiej. W końcu do odbijania tłuczków nie jest potrzebna różdżka, a umiejętność celnego uderzania może być przydatna również poza boiskiem. I choć Remus nie był takim pasjonatem sportu jak James, wiedział jedno: ta odmiana quidditcha z pewnością nie wychodziła na zdrowie.

Kiedy Mulciber wsadził mu pięść w żołądek, zwisł bezwładnie w uścisku dwóch Ślizgonów. Nie widział ich twarzy, ale był pewien, że na każdej maluje się wyraz dzikiej satysfakcji. Jedyna rzecz, z której mógł się cieszyć, to fakt, że nie jadł obiadu, bo gdyby tak było, z pewnością udekorowałby zielony dywan. Nieźle się wpakował, przychodząc tutaj. I co gorsza nie wiedział, w jaki sposób ma z tego wybrnąć, a zanosiło się na długą zabawę. Jak skończony kretyn podał się Ślizgonom na talerzu. Cudownie. Popisał się konkursową wręcz głupotą! Po całej aferze, jaką urządziła mu McGonagall, ostatnim, czego teraz potrzebował, była następna bójka i kolejny siniak na wyleczonym niedawno oku – zakładając wariant najbardziej optymistyczny. Nie miał przecież wielkich szans w walce z kilkoma przeciwnikami, tym bardziej że już na wstępie pozbawili go różdżki. Ta bezsilność wobec agresorów rozpalała w nim wściekłość, która i tak niewiele mogła pomóc. Fantastycznie! Do pełni upokorzenia brakowało tylko większej widowni!

Między jednym a drugim ciosem przemknęła mu myśl, że musi to być jakaś sprawka Sił Wyższych. Dowód na to, że Sprawiedliwość naprawdę istnieje i ze wszystkimi wyrównuje rachunki. Całkiem niedawno przecież Snape był w podobnej sytuacji, a dziś role całkowicie się odwróciły. James, Syriusz i Peter od rana leżeli w skrzydle szpitalnym, teraz przyszła kryska na ostatniego matyska.

– Co jest? Kolega nam trochę pobladł – zaśmiał się jeden ze Ślizgonów, klepiąc Remusa po twarzy. – Czyżby był chory? A może jest takim słabeuszem, że wymięka już po małym szturchańcu?

– I kto to mówi, Avery? – sapnął Remus, wypluwając trochę krwi i podnosząc głowę, by spojrzeć mu w oczy. – Z tego, co słyszałem, na owutemach jakaś dziewczyna rozłożyła cię na deskach jednym machnięciem różdżki… A ty ponoć tak skomlałeś, że Komisja w końcu się zlitowała i przerwała pojedynek…

Ślizgon poczerwieniał niebezpiecznie, ale Remus był na to przygotowany – w końcu sam go sprowokował – i zanim Avery wziął zamach, znokautował go jednym celnym kopniakiem. Cóż, może był to chwyt poniżej pasa, ale w obecnym położeniu niespecjalnie obchodził go Rycerski Kodeks Honorowy, zwłaszcza że jego przeciwnicy chyba w ogóle o nim nie słyszeli. Tym nieregulaminowym ciosem zapewne podpisał na siebie wyrok śmierci, ale lepsze już to niż poddanie się bez walki. Poza tym, widok Avery'ego zwiniętego z bólu i ze łzami w oczach, wydał się Remusowi dziwnie przyjemny. Chyba wilcza część jego osobowości zaczynała już nad nim dominować, bo tylko wtedy czuł zwierzęcą potrzebę wyrządzania komuś krzywdy.

– Ty gnoju… nie wyjdziesz stąd żywy… Trzymajcie go, chłopaki! – jęknął Avery, choć na dobrą sprawę nie musiał wydawać takich rozkazów. Jego kumple już i tak wgniatali Remusa w ścianę. – Taki z ciebie gieroj, Lupin? – warknął, dźwigając się na nogi z małą pomocą Mulcibera. – Zabawimy się w takim razie. Zobaczymy, jak cienko zaśpiewasz po tym! Cru…

– Wystarczy! – czyjś stanowczy głos powstrzymał Avery'ego od rzucenia klątwy. – Koniec imprezy, panowie!

Z bocznego przejścia wyłonił się wysoki chłopak i obrzucił wszystkich ostrym spojrzeniem, zatrzymując przez chwilę wzrok na Rosierze, po czym utkwił go w Averym, który wciąż mierzył różdżką w Remusa. Śniada twarz przybyłego pobladła ze zdenerwowania, a Remus doskonale wiedział dlaczego. Pius Hopkirk nakrył właśnie jednego ze swych kolegów na próbie użycia Zaklęcia Niewybaczalnego. Dla kogoś mniej inteligentnego takie zdarzenie nie byłoby problemem, zmodyfikowałby Remusowi pamięć i miałby kłopot z głowy. Ale Hopkirk do idiotów się nie zaliczał i dobrze wiedział, jakie mogą być tego konsekwencje. Fakt, że ktoś rzucił na Remusa Obliviate wcześniej czy później wyszedłby na jaw – tylko amnezjatorzy wiedzieli, w jaki sposób używać tego zaklęcia, by modyfikować pamięć na stałe. A jeśli Remus po jakimś czasie wszystko by sobie przypomniał… cóż, to postawiłoby wtedy jego niedoszłych oprawców w jeszcze gorszej sytuacji niż na początku. Co więcej, Hopkirk był prefektem naczelnym, w dodatku całkowitym wyjątkiem wśród znanych Remusowi Ślizgonów, bo starał się postępować uczciwie, a to tylko utrudniało sprawę.

Cisza, jaka zapadła po pojawieniu się niechcianego świadka, była ciężka i przepełniona zduszoną złością, podobną do kipiącej pod powierzchnią ziemi lawy, którą wstrzymano na moment przed wybuchem. Nikt się nie poruszył; wszyscy zastygli w pozycjach, w jakich Hopkirk ich zastał.

– Co on zrobił? – spytał twardym tonem, przyglądając się Remusowi trzymanemu wciąż przez kilku Ślizgonów. Żaden mu nie odpowiedział. – Pytam się, co zrobił! – powtórzył i przemaszerował przez pokój z zaciętą miną, zatrzymując się tuż przed Averym. – Już kiedyś rozmawialiśmy i ostrzegłem cię wtedy, Lucas, pamiętasz? – wysyczał mu w twarz. – Nie obchodzi mnie, w jakie gówno się zabawiasz, dopóki babrzesz się w nim poza dormitorium, a ja tego nie widzę.

Avery wyglądał na rozwścieczonego i przestraszonego jednocześnie. Powoli opuścił swą różdżkę, wpatrując się w Hopkirka z mściwym wyrazem twarzy. Pius ciężko oddychał. Ściągnięte gniewem brwi i zaciśnięte szczęki zdawały się świadczyć o tym, że nie daruje Avery'emu, ale Remus był na tyle blisko, by wyczuć również jego wahanie i strach. Strach o własną skórę. Ta skrajność w emocjach Hopkirka wcale go jednak nie dziwiła. Sam bowiem nie wiedziałby, co zrobić, gdyby złapał któregoś z Gryfonów na czymś podobnym. Miałby go wydać? Donieść, że chciał rzucić Niewybaczalne? Nic prostszego! Podpisałby tym samym wyrok, a niedoszły oprawca z pewnością wyleciałby z Hogwartu i stanął przed Trybunałem. Było jeszcze drugie wyjście – zataić prawdę. Tylko że w takim układzie sam stałby się współwinny i, jeśli sprawa wyszłaby na jaw, zostałby posądzony o współpracę z przestępcą. To już nie była zabawa. Nie rozchodziło się o złamanie szkolnego regulaminu, ale o usiłowanie tortur. Próbę popełnienia zbrodni karanej przez Prawo dożywociem z Azkabanie. W tym przypadku wizja odpowiadania przed sądem za współudział zdawała się bardzo realna.

– Co Lupin wam zrobił? – powtórzył Hopkirk po raz trzeci, a w jego głosie zabrzmiała jakaś histeryczna nuta.

– To chyba oczywiste. Wyprowadził nas z równowagi – skwitował Mulciber ze wzruszeniem ramion. – Przyszedł tu nieproszony, stawiał się, był bezczelny i… sprowokował Luke’a – dokończył wymijająco, najwyraźniej nie chcąc poniżać Avery'ego.

Hopkirk utkwił w nich zimne oczy.

– Chcecie mi wmówić, że wdarł się tutaj i was zaatakował? – wysyczał przez zęby. – Czy wy macie mnie za idiotę? Czy może sami postradaliście rozumy?!

– Spokojnie, Pius – wtrącił Rosier, jakby cała ta gadka go nudziła. – Jako dobry kumpel możesz przecież udać, że nic nie widziałeś. Pójdziesz w swoją stronę, a my dokończymy z Lupinem w taki sposób, by nic nie wyszło na jaw. Rodzina winna trzymać się razem, czyż nie?

Powiedział to chyba zbyt zuchwałym tonem, bo w źrenicach Hopkirka błysnęła furia i złapał Rosiera za kołnierz. Młodszy Ślizgon zawisł w jego uścisku, ledwie dotykając palcami podłogi, ale wciąż krzywo się uśmiechał, mimo że Hopkirk wyglądał, jakby chciał go udusić.

– Kiedyś dobiorę ci się do tyłka – warknął, prawie nie otwierając ust – i z dużym prawdopodobieństwem ten dzień będzie twoim ostatnim, Evan. Nie będę patrzył, że jesteśmy kuzynami, więc radzę ci się zastanowić nad przyszłością, póki masz jeszcze czas. Puśćcie Lupina – zakomenderował, odrzucając od siebie Rosiera z wyraźnym obrzydzeniem. – Puszczać go! – wrzasnął, a Remus poczuł jak Ślizgoni niechętnie rozluźniają uchwyt.

Wyszarpnął się nim zdecydowali go uwolnić i spokojnie otarł krew z rozciętego policzka, czekając w milczeniu na rozwój sytuacji. Bez różdżki i tak niewiele mógł zdziałać. Wyglądało na to, że Hopkirk właśnie narobił sobie wrogów… o ile już ich nie miał wśród „kolegów” ze Slytherinu. Niezależne jednak od faktu, jak wcześniej przedstawiały się jego relacje wewnątrzdomowe, Remus był pewien, że swym dzisiejszym wystąpieniem z pewnością ich nie poprawił. Jakby nie patrzeć stanął w obronie Gryfona, a to nie mogło zostać dobrze przyjęte. Cóż, Hopkirk z całą pewnością był inny niż reszta jego koleżków. Nawet samemu Syriuszowi dnia pewnego przeszło przez gardło, że: jak na Ślizgona, gość jest w zasadzie w porządku, na co Remus stwierdził wtedy, że: jako prefekt musi mieć u swoich kompletnie przerąbane. Przypomniawszy sobie teraz własne słowa, poczuł, że pod względem cywilnej odwagi nie dorasta Hopkirkowi do pięt. Najlepszym tego przykładem była obojętna postawa w chwilach, kiedy powinien zająć radykalne stanowisko. Po raz kolejny dnia dzisiejszego przyznał ze wstydem, że McGonagall nie myliła się co do niego.

– Dajcie mi jego różdżkę – zażądał Hopkirk, rozglądając się po twarzach Ślizgonów. – Który ją wziął?

Wilkes poruszył się niespokojnie, ale pod wściekłym spojrzeniem siódmoklasisty skapitulował. Hopkirk nie przekazał jednak własności Remusowi.

– Mów, czego chciałeś, Lupin – rzekł, nie zwracając uwagi na zaciśnięte pięści kolegów. – Po diabła tu przyszedłeś?!

– Chciałem rozmawiać ze Snape’em.

– Rozmawiać? – spytał drwiąco, marszcząc podejrzliwie brwi. Remus wpatrywał się w niego bez słowa, nie zamierzając wdawać się w głupie dyskusje, zwłaszcza że Pius pewnie domyślał się, o jaką sprawę może chodzić i mógł pokrzyżować mu plany. – Dobrze. Pozwolę na to – zdecydował po chwili namysłu, wciąż świdrując Remusa wzrokiem. – Idź po Snape’a, Evan.

– Nie masz prawa mi rozkazywać! – zaprotestował Rosier, ale Hopkirk tylko blado się uśmiechnął, nawet na niego nie spoglądając.

– Owszem, mam. Jestem naczelnym, naocznym świadkiem czegoś, w czym nie powinieneś brać udziału, i od mojej dobrej woli zależy, czy nie będziesz miał spieprzonych ostatnich dwóch lat w budzie. Więc przyślij tu Snape’a, jeśli nie chcesz mnie bardziej wkurzyć!

Rosier zgrzytnął zębami, ale odszedł bez margania. Chwilę później w tym samym przejściu, z którego wcześniej wyszedł Hopkirk, pojawił się Severus, łypiąc na towarzystwo spode łba. Najwyraźniej spotykanie się w kimkolwiek było ostatnią rzeczą, na którą miał teraz ochotę. Zobaczywszy Lupina stanął jak wryty; jego czarne oczy zwęziły się ze złością, ale na usta wpełzł dobrze Remusowi znany, wredny uśmieszek. Widok poszturchanego, obstąpionego przez Ślizgnów wroga musiał być dla Snape’a całkiem przyjemny.

– Widzę, Lupin, że już cię ugoszczono – sarknął, podchodząc bliżej. – Przekazano mi, że chcesz ze mną porozmawiać. Gadaj więc i nie marnuj mojego czasu!

– Proszę bardzo – odparł złośliwie – możemy to załatwiać przy świadkach. Mnie wszystko jedno, a skoro i ty nie masz nic do ukrycia… – zawiesił głos, na co wszyscy z zaciekawieniem zerknęli na Snape’a.

Któryś ze Ślizgonów parsknął i szepnął coś swemu koledze, na co tamten roześmiał się sardonicznie, a jego twarz przyozdobił złośliwy grymas – wieść o tym, co zaszło na błoniach, musiała przecież dotrzeć i tutaj.

– No dalej, Sev, nie krępuj się! – zawołał z rozbawieniem. – Gryfonom wyjawiasz swoje małe tajemnice, a nam nie chcesz?

Severus z bladego zrobił się różowy i zacisnął palce na różdżce, ruszając z miejsca z widoczną chęcią dokonania mordu. Nie wiadomo tylko czy na Remusie, czy na Ślizgonie, który z pewnością nie był mu przyjacielem (o ile którykolwiek z nich był nim tak naprawdę). Hopkirk jednak stanął Snape’owi na drodze.

– Jeśli zamierzasz się bić, to tylko na zewnątrz. I załatwiajcie swoje sprawy tak, by nie było z tego afery. W dorosły sposób, czyli nie po gryfońsku – poinstruował z przekąsem, zwracając Remusowi różdżkę. – Wynoście się obaj – dodał, ruchem głowy wskazując im drzwi. – Chyba że potrzebujecie arbitra, wtedy służę pomocą.

– Nie będzie konieczna – mruknął Remus, obrzucając go zdziwionym spojrzeniem. Hopkirk składał im całkiem poważną propozycję, widać już nie raz sekundował w pojedynkach. Może był to jedyny sposób, by trzymać rękę na pulsie wśród ślizgońskiej hałastry? Zdał sobie sprawę, że prawie nic o nim nie wiedział. A przynajmniej nie widział wcześniej jego pozytywów.

Snape musiał mieć o nim nieco inne zdanie, bo zmierzył go pogardliwym wzrokiem, podobnym do tego, który zwykle zarezerwowany był dla pupilków nauczycieli. Remus był przekonany, że zdaniem Snape’a również zalicza się do tej grupy, i szczerze powiedziawszy obchodziło go to w takim samym stopniu, co oblany niedawno sum praktyczny z eliksirów – rzecz oczywista – czyli nie obchodziło go wcale.

– Jesteś pewny, że nie chcesz opieki mamusi, Lupin? – spytał drwiąco Severus. – Chyba Hopkirk poczuł się odpowiedzialny za twoje bezpieczeństwo. Kto by pomyślał, że będziemy mieć w Slytherinie „obrońcę uciśnionych”? Dzięki takim właśnie Salazar przewraca się w grobie – dodał z kwaśnym grymasem i zniknął za drzwiami, nim ktokolwiek zdążył zareagować na jego słowa.

Remus ruszył za nim, ale Hopkirk złapał go za ramię. W jego oczach błyszczała wątpliwość, jakby nie był pewny, czy dobrze robi, pozwalając mu tak po prostu odejść.

– Wypuszczę cię, Lupin – rzekł z wahaniem – ale pod jednym warunkiem. Nie powiesz…

– Chyba stawiasz ultimatum niewłaściwej osobie – przerwał chłodno, co Hopkirka na moment zatkało. Zerknął z ukosa na Avery'ego, po czym ponownie utkwił oczy w Remusie.

– Zawsze możemy się dogadać inaczej – dodał ciszej, w jego głosie pobrzmiewała desperacja. – Każdy problem da się rozwiązać tak, by obie strony były zadowolone.

Remus uśmiechnął się krzywo. Hopkirk najwyraźniej chciał mu zamknąć usta łapówką. Ciekawe, ile takich układzików już zawierał, żeby mieć święty spokój lub ocalić skórę przyszłym śmierciożercom (choć to już prędzej z przymusu niż własnej woli).

– Obejdzie się bez naszej współpracy, Hopkirk. W te przemiłe odwiedziny było wpisane ryzyko, więc nie roszczę sobie praw do odszkodowań – odparł cynicznie, choć prawdę mówiąc nie był przygotowany na poczęstunek Cruciatusem. Wiedział jednak, że oskarżenie Avery'ego i reszty synalków wpływowych rodziców nie miałoby żadnego sensu. I Hopkirk też musiał o tym wiedzieć. W sumie było go Remusowi trochę szkoda, bo przypominał mu policjanta uwikłanego w porachunki z mafią – mógł jedynie robić dobrą minę do złej gry i udawać, że jeszcze pociąga za jakieś sznurki. Remus nie zamierzał mu utrudniać życia na chwilę przed końcem szkoły. Poza tym, zawdzięczał mu coś, nie mówiąc już o tym, że sam miał nieczyste sumienie. Jednak nie na tyle, by donosić.

Zresztą, musiał przyznać, że postąpił jak szaleniec, pakując się do dormitorium Ślizgonów wprost w ich łapy. Już sam pomysł negocjowania ze Snape’em o wycofanie się z zemsty na kimś, kto publicznie go upokorzył, był chory. Tylko wariat mógł liczyć, że przedsięwzięcie z góry spisane na niepowodzenie może mu się udać. Remus zrozumiał wreszcie, dlaczego Tiara, która długo wahała się nad wyborem najodpowiedniejszego domu, przydzieliła go właśnie do Gryffindoru. Był pomylony.

Utwierdził się w tym przekonaniu, kiedy postawił nogę na korytarzu, nadziewając się na wycelowaną w niego różdżkę.

– Czego chcesz?! – wysyczał Snape, i choć w jego źrenicach zapłonęła wściekłość, Remus nie odpowiedział.

Wyostrzony słuch podpowiadał mu, że kilka osób zbliża się w ich stronę, więc bez słowa obszedł go i skierował się głąb korytarza. Snape był w ewidentnym szoku, że ktoś, w kogo mierzył różdżką, całkowicie go zlekceważył. Stał przez chwilę w bezruchu z podniesioną wciąż ręką, a potem ruszył za Lupinem, jakby nie był do końca świadom, co robi.


Ostatnio zmieniony przez smagliczka dnia Wto 22:00, 11 Mar 2008, w całości zmieniany 14 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kira
kryształkowa dama



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z <lol>andii ;)

PostWysłany: Pią 20:40, 28 Gru 2007    Temat postu:

Hm, ja już niby skomentowałam ten odcinek, ale na temat Smagliczkowej twórczości zawsze można dodać coś nowego! No i prośbie Szefowej chcę uczynić zadość ^^

No więc: podobała mi się rozmowa Remusa i Minerwy, zwłaszcza zarzuty pani profesorki. Jestem pewna, że kanoniczny Remus też się z nimi zetknął i nie wiem, czy w kanonie, ale tu z pewnością przynajmniej do pewnego stopnia są słuszne, niestety. Podziwiam Lunatykową lojalność w stosunku do pokrzywdzonego Severusa i w sumie cieszę się, że postawił się Huncwotom. Żal mi go jednak jeśli chodzi o tę historię z zaklęciami pirotechnicznymi. I w ogóle żal mi go, jeśli chodzi o efekt całej tej rozmowy. Co będzie dalej z Remusem jako prefektem? Myślę... mam nadzieję, że Dumbledore z nim porozmawia i wyperswaduje mu pomysł wycofania się ze "stanowiska"! On jest dobry w te klocki Wink

Scena w dormitorium Ślizgonów też była mniamniusia. Hopkirk ma u mnie punkta ^^ Ale, kurczę, te rozdziały przerywane w kulminacyjnych punktach kiedyś mnie wpędzą do grobu! I'm waiting jak jasny gwint na następną część!

*ekscytejszyn*
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Aurora
szefowa młodsza



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 6548
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 19:28, 04 Sty 2008    Temat postu:

A, jak miło oderwać się od pokręconego, kolosalnego opowiadania (zdenerwowało mnie, że jednak aŁtorka zrobiła z Jamesa niedobrego głupka, co pewnie u ciebie by zapunktowało, ale moim zdaniem to zwyczajna niekonsekwencja), dla Być człowiekiem.

I bardzo dobrze! <pada na pyszczek> Niewiele pamiętam, muszę przyznać, ze szczegółów opowiadania, ale w miarę czytania troszku sobie naprzypominałam.
Och, stary, dobry Remus. Jestem po prostu zachwycona jego rozmową z McGonagall - to znaczy, jego postawą. Bo McGonagall wydaje mi się bardzo, bardzo szorstka. Przynajmniej w początkowej fazie. Trochę mnie zmroziła, naprawdę. Ja też miałam takie rozmowy z nauczycielami, może nigdy sam na sam i nie byłam przewodniczącą-prefektką, ale w swoim życiu usłyszałam trochę. I to jest bardzo prawdziwe i mrożące krew w żyłach w pewien sposób.
No i dylemat Remusa - bronić wroga, czy pomóc 'przyjaciołom'? Nie cieszę się z tego wyjścia, jakie zastosował, ale wiem, że jeszcze gorzej bym się zawiodła, gdyby wybrał Hunćwoków.
A złożenie odznaki jest po prostu łapiące za serce. Nie spodziewałam się tego, ale po namyśle stwierdzam, że jednak jest w tym dużo logiki, rozgoryczenia i gryfońskości.

A dalsza część - ze Ślizgonami. Och jeju. Nie cierpię robienia z Domu Słytherina takich "zuych" charakterów. Biedny Remus. Nie powinni byli mu tego zrobić, ale cóż... Faktycznie, są takie grupki chłopców, które się nie cierpią i niemiło mi patrzeć, że w Hogwarcie na tym polegają Domy. W ogóle, pomysł z Domami jest dobry, ale za bardzo wszedł w schematy - spójrzcie, w kanonie praktycznie nie mamy przyjaźni międzydomowych.
I naprawdę, naprawdę mnie wpienia robienie ze Ślizgonów potworów, z Krukonów 'aseksualnych kujonów', a Puchonów pomijanie.
Wiem, że nie chciałaś tego tak pokazać, Smag, wiem, że też tego nie lubisz. Chyba dowodzi tego sam Snape, no i Hopkirk, do którego zapałałam miłością iście krukońską. Tak, bo jak Gryfoni i Ślizgoni są dwiema stronami tego samego medalu, tak Krukoni dzielą swoją ze Ślizgonami. Ambicja krukońska i ślizgońska - ciężko czasem połapać się, która jest która.
Cóż, sądzę, że za okrucieństwem Ślizgonów przemawiają ich nazwiska - phyhy, sami Śmierciożercy. Przykro patrzeć.
(Chociaż na widok Evana kwiknęłam. Od pewnego czasu układam sobie w głowie Evana i jest kolejnym z krukońskich zwolenników Czarnego Pana, jakich obmyśliłam - bo jestem przekonana, że nie tylko Ślizgoni musieli być DE)

Ach, przerwałaś w ciekawym momencie, Smagliczko, niedobre stworzenie. Mam nadzieję, że Twój Wen odżyje cudownym sposobem (do którego zaliczy się mój wielce natchniony, wylewny i offtopowy komentarz Razz) i będziemy mieli więcej tych Remusa i Severusa. I w ogóle.

To opowiadanie jest naprawdę dobre, wartościowe i zasługuje na uzyskanie kiedykolwiek przywileju tych sześciu pozornie nic nie znaczących literek, jakim jest KONIEC. Nie to, że pospieszam, ale ja z chęcią bym je kiedyś przeczytała i wierzę, że przeczytam.
Z tego, co pamiętam, zrobisz je alternatywą Siódemki? To mnie jeszcze bardziej pociesza i każe czekać na więcej.

Pozdrawiam,

Ori.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Pią 21:15, 04 Sty 2008    Temat postu:

Dziękuję (z głębokim ukłonem) za komentarze, miłe komentarze – tym bardziej, że jak je czytam, to sumienie dźga mnie bezlitośnie swoim pazurem. Wiadomo dlaczego dźga i całkowicie się z nim zgadzam, ale cóż… Wenowi poddana jestem w pełni, a Wen miał przez ostatnie trzy miesiące chrapkę na dalsze rozdziały i nie mogłam mu przemówić do rozsądku, że niektórzy może czekają na ciąg dalszy, więc warto byłoby pisać w chronologicznie Confused

Ech, jedno wiem z Wenami nie ma dyskusji. Albo się z nimi zgadasz, albo – obrażone – idą sobie w diabły, a potem błagasz na kolanach, żeby wróciły Laughing


Decyzja Remusa musiała być właśnie taka (wyobrażacie sobie Remusa donoszącego na kogokolwiek?).
Co do Domów, to akurat nie lubię stereotypowego „złego Ślizgona” i staram się nie szufladkować – świadczy o tym chociażby Pius Hopkirk i Dawlish (którego Ślizgonem uczyniłam – jakby nie było przyszły auror; i nieistotne już jak się spisywał, intencje musiał mieć dobre, skoro aurorem został Wink).
Natomiast grupka zuych Ślizgonów, która Remusa „ugościła”, to już kandydaci na śmierciożerców, więc siłą rzeczy przyjemni być nie mogli (a przynależność domowa nie ma tu akurat wielkiego znaczenia).

Zresztą, Gryfoni i Ślizgoni to dwie strony tego samego medalu – jak słusznie rzekła Ori – choć według mnie ich charakter bardziej oddaje znak Yin Yang, gdzie pierwsi mają w sobie trochę z drugich, i na odwrót.

Mam nadzieję, że będzie to widoczne w następnej odsłonie.


Pozdrawiam, szczerząc się w szerokim uśmiechu (poniekąd przepraszającym).
Smag.


Ostatnio zmieniony przez smagliczka dnia Pią 21:16, 04 Sty 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Pon 0:45, 28 Kwi 2008    Temat postu:

No proszę, odkopuję własny temat. Wstyd!
(Ale, borze iglasty, sprawiedliwie wszystkich kłujący, miej na uwadze, że jednak odkopuję).

Kirze nieocenionej stukrotne dzięki! (że mnie jeszcze miotłą nie popędziła).

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~



– Tutaj – rzekł Remus, zatrzymując się nagle i otwierając jedną z pustych klas.

Pomieszczenie wyglądało na nieużywane od dziesięcioleci. Całkiem prawdopodobne, że ostatnie zajęcia odbywały się w nim za szkolnych czasów Dumbledore’a. Powietrze było zatęchłe, kilka stołów odsuniętych pod ścianę pokrywała gruba warstwa kurzu, a z żelaznych żyrandoli na świece zwieszały się długie pajęczyny. Panująca wokół atmosfera zdecydowanie nie należała do przyjemnych i zapowiadała równie nieprzyjemną konwersację.

– Dowiem się w końcu, czemu zawdzięczam to przemiłe spotkanie? – syknął Severus, kiedy Remus zamknął drzwi.

– Chcę pertraktować.

– O, to ciekawe – rzekł tamten z udawanym zainteresowaniem. – A oświecisz mnie, w jakiej sprawie?

– Przecież doskonale wiesz w jakiej. Fakt, że rozmawiamy teraz na osobności, na co sam się zgodziłeś, jest tego najlepszym dowodem – odparł spokojnie, na co twarz Snape’a zastygła w grymasie zdradzającym najgorsze intencje.

Wydawało się, że temperatura spadła o kilka stopni, mimo że w opuszczonej sali lekcyjnej już wcześniej było chłodno i wilgotno. Grube mury zamku nie przepuszczały ciepła, a dzienne światło wpadało do lochu tylko przez dwa wąskie okienka tuż pod sklepieniem.

Remus zdawał sobie sprawę, że od tego, z jaką stanowczością rozegra tę partię, zależał będzie los jego przyjaciół. Nie zamierzał więc bawić się ze Snape’em w podchody. Albo wszystko wygra, albo poniesie porażkę na całej linii – niedawno jako Prefekt, za chwilę jako Huncwot.

– Dziś rano trzech moich przyjaciół znalazło się w skrzydle szpitalnym. Przez ciebie – rzekł, patrząc Severusowi w oczy, w których zaiskrzyło się rozbawienie.

– Zaciągnąłeś mnie tutaj tylko po to, żeby mi o tym powiedzieć? Miło z twojej strony – zadrwił, unosząc brwi w grymasie, który świadczył o pewności siebie i zadowoleniu. Nawet nie próbował udawać, że jest niewinny, najwyraźniej czując się wyjątkowo bezpiecznie. – A może chcesz do nich dołączyć, Lupin? To akurat jest do załatwienia od ręki.

– Doprawdy? Z tego, co wiem, sama klątwa nie wystarczy… a nie sądzę, że jesteś na tyle lekkomyślny, by nosić przy sobie tamtą truciznę, którą im podałeś. Tylko skończony idiota nie pozbywa się obciążających go dowodów, jakimi są narzędzia zbrodni.

Snape uśmiechnął się krzywo.

– Punkt dla Gryffindoru za umiejętność logicznego myślenia, niezwykle rzadko u was spotykaną – sarknął. – A więc nauczyciele już odkryli, w czym rzecz. Doskonale, właśnie na to liczyłem. Choć muszę przyznać, iż nie przypuszczałem, że nastąpi to tak szybko – skwitował z uznaniem, a zimne oczy błysnęły mu w półmroku. – Szkoda tylko, że nie za bardzo wiedzą, jak temu zaradzić, prawda? Cóż, wygląda na to, że Pottera i resztę czeka dłuższa hospitalizacja. Nie masz pojęcia, jak bardzo jest mi przykro – dodał bez cienia żalu, cały czas uważnie przyglądając się rozmówcy.

Remus zwalczył w sobie chęć podniesienia różdżki i potraktowania Snape’a jakimś paskudnym zaklęciem. Najważniejsze to zachować spokój i skupić myśli na celu tej rozmowy. Osiągnięcie go było priorytetowe, a jeśli Remus już na początku pozwoli Snape’owi wyprowadzić się z równowagi, zaprzepaści swoją szansę. Miał tylko jedno podejście, i albo negocjacje ze Snape’em się powiodą, albo schrzani sprawę i wszystko zepsuje. Może nawet pogorszy? W końcu stawką był powrót do zdrowia jego przyjaciół. Co gorsza, Remus nie bardzo wiedział, do czego Ślizgon może być zdolny. Jeszcze niedawno wydawało mu się, że w swych podłych zagrywkach mimo wszystko kierował się zdrowym rozsądkiem – zawsze działał podstępem i po cichu, by oddalić od siebie oskarżenia. I trzeba przyznać, że dobrze na tym wychodził. Dziś jednak Remus miał dziwne wrażenie, że tym razem Severus może się posunąć praktycznie do wszystkiego, nie bacząc na konsekwencje. I jak w takich okolicznościach przemówić do rozumu komuś, kto był zaciekłym wrogiem poszkodowanych? Tak między Merlinem a prawdą, co Remus musiał przyznać, Snape faktycznie miał za co się mścić. Mimo to, jakoś przemówić do niego musiał. Musiał. A jeśli chodziło o sposoby negocjacji, to też nie miał wielkiego wyboru, więc… Całe to zadanie okazało się trudniejsze niż z początku przypuszczał.

– Odpłaciłeś im już – rzekł spokojnie. – Nawet z nawiązką. To trwa od kilku godzin i skoro miało być wyrównaniem rachunków, dopiąłeś swego. Ciągnięcie tego dalej będzie czymś więcej niż zemstą. I dobrze o tym wiesz.

– Nie przesadzaj, Lupin – odparł powoli Snape, jakby delektował się samym wyobrażeniem cierpiących wrogów. – Dajesz mi do zrozumienia, że posuwam się do tortur? Nie wierzę, że jeszcze nikt nie wpadł na to, jak zniwelować ból trzech jęczących pacjentów.

– Owszem, już temu zaradzono – poinformował chłodno Remus, patrząc na Ślizgona z ukosa; ten wydawał się wyjątkowo szczęśliwy, ale to nie było akurat dla Remusa żadnym zaskoczeniem. – Jeśli chodziło ci o to, by świecili gołymi tyłkami w obecności profesorów, to osiągnąłeś cel. Teraz jesteście kwita – dodał, mając nadzieję, że ta wiadomość usatysfakcjonuje Snape’a na tyle, że zaniecha dalszej „zabawy”.

Snape jednak złośliwie się roześmiał, w taki sposób, jakiego Remus jeszcze nigdy nie słyszał: niezwykle cicho, ale z dzikim zadowoleniem, okrutnie i bezdusznie. I choć nie miał żadnego rozeznania w tej kwestii, był niemal pewien, że właśnie w taki sposób śmieją się bezwzględni mordercy. Ów śmiech już sam w sobie mógł przyprawić o dreszcze, a odbijając się od kamiennych ścian lochu sprawił, że Remusowi bezwiednie zadrżała dłoń, w której ściskał różdżkę (nadal wycelowaną w podłogę). Odetchnął głębiej, próbując się uspokoić. Nie mógł stracić nad sobą panowania!

– Jak miło jest patrzeć, gdy przyjaciele stoją za sobą murem – rzekł z wyraźnym obrzydzeniem Snape i – w całkowitym lekceważeniu – zaczął bawić się własną różdżką, powoli obracając ją w palcach. Remus dobrze wiedział, że zawsze zachowywał się w ten sposób, kiedy był przekonany, że ma kogoś w garści. – To takie… szlachetne, szczere, wręcz wzruszające… – szydził, przechadzając się od ściany do ściany; być może liczył, że jego przeciwnik, jak na Gryfona przystało, za chwilę straci cierpliwość. Lecz ten nie reagował, w milczeniu wodząc za nim wzrokiem. – Trzymacie się razem, zupełnie jak stado żądnych krwi drapieżników, które myślą, że sieją postrach, a w gruncie rzeczy są tak słabe, że w pojedynkę nie dałyby sobie rady. I właśnie dlatego zawsze atakują wspólnie. Typowe dla was i żałosne, ale przecież takie koleżeńskie – wypluł ostatnie słowo, jakby oznaczało coś ohydnego, jednak Remus zauważył, że mimo jadu w głosie Snape’a pobrzmiewała również nuta goryczy – dziwnie matowa i bezbarwna na tle soczystej zgryźliwości. – Jesteś z tą swoją lojalnością cholernie przewidywalny, Lupin. „Jeden za wszystkich” to twoja dewiza, jak sądzę. Kumple znaleźli się w opałach, więc, nie myśląc zbyt wiele, nieskazitelny prefekt Gryffindoru postanowił pobrudzić sobie ręce i spróbować negocjacji z wrogiem. Ach, bez wątpienia taka postawa jest godna naśladowania! – dodał uroczystym tonem, a Remus pomyślał, że w zachowaniu Snape’a jest jednak coś nienaturalnego.

Nie potrafił ustać w bezruchu, gestykulował i podniósł głos o ton za wysoko, niemal krzyknął, czego nigdy nie robił jako pierwszy w konfrontacji z kimkolwiek. Zawsze zachowywał spokój, oczekując momentu, kiedy przeciwnik wybuchnie i poderwie się do walki – udana prowokacja oznaczała przecież emocjonalne zwycięstwo. Teraz jednak sam był rozdrażniony, co było dość dziwne. Cóż takiego mogło go wyprowadzić z równowagi, skoro Remus jak dotąd nie wytoczył żadnej broni? Być może Snape faktycznie obawiał się konsekwencji, jakie musiałby ponieść, gdyby prawda o wypadku Gryfonów wyszła na jaw… Tylko czy wtedy okazywałby tak otwarcie zdenerwowanie w obecności nieprzyjaciela?

– Ja nigdy nie mszczę się bardziej niż powinienem – syknął, przez zaciśnięte zęby. – Zapamiętaj to sobie, Lupin. I zauważ, że ty również mógłbyś teraz leżeć w skrzydle szpitalnym, a na razie nie leżysz. Jeśli jednak przeciągniesz strunę, ten stan rzeczy szybko ulegnie zmianie.

– Będąc w tak nieciekawym położeniu, w jakim teraz się znajdujesz, rzucanie gróźb pod moim adresem wydaje się szczytem głupoty. Podcinasz tym samym jedyną gałąź, która mogłaby uratować cię przed upadkiem – odparł spokojnie Remus, nie spuszczając ze Snape’a oczu.

– Skoro już mowa o głupocie, Lupin… – podchwycił, nic sobie nie robiąc z jego uwagi, choć przecież musiał zrozumieć wymowę ostatnich słów. – Zastanawia mnie, dlaczego zależy ci na kumplach, którzy w gruncie rzeczy mają cię w głębokim poważaniu? Bo taka jest prawda i doskonale zdajesz sobie z tego sprawę.

Tymi słowami całkowicie go zaskoczył. Remus spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale Snape tylko prychnął, jakby chciał powiedzieć, że musi być kompletnym naiwniakiem, skoro wciąż wierzy w coś takiego jak „przyjaźń ze strony Pottera”. Cóż, po tym, co rozegrało się na błoniach, było nawet zrozumiałe, że Snape o ich deklarowanym głośno „braterstwie” ma tak niskie zdanie. Huncwoci od jakiegoś czasu nie mówili jednym głosem i zbyt często było to widać. A głosu Remusa – co przyznał w duchu z kolejnym ukłuciem żalu – chyba nigdy tak naprawdę James nie słuchał. Właściwie żaden z jego przyjaciół, jeśli było im to nie na rękę.

Z przerażeniem stwierdził, że Severus ma po części rację.

Do diabła, czy to było aż tak widoczne?! A może Snape tylko chciał zaszczepić w nim wątpliwości… i zwyczajnie próbował grać na emocjach, a że akurat trafnie uderzył, było tylko przypadkiem?

– Nie twój interes, Snape, czemu mi na nich zależy. Być może mam w tym swój ukryty cel – odparł z pokerową twarzą, dając wyraźną sugestię, że Severus pomylił się w jego ocenie o sto osiemdziesiąt stopni. Skoro chciał układać się ze Ślizgonem, jedyną słuszną taktyką była ich własna, opierająca się na dwóch głównych zasadach: „wszystkie chwyty dozwolone” i „nie istnieje coś takiego jak prawda”. – Nie będę ci tłumaczyć rzeczy oczywistych. Powiem tylko, że odniosłeś błędne wrażenie. A teraz byłbym niezmiernie wdzięczny, gdybyś nie zaprzątał sobie głowy moimi stosunkami z przyjaciółmi oraz powodami, dla których ową przyjaźń podtrzymuję.

Tym razem to Severus wyglądał na zaskoczonego. Zatrzymał się w pół kroku, obrzucając go podejrzliwym spojrzeniem, jakby nie dowierzał własnym uszom. Remus jednak nie dał po sobie poznać na ile to wszytko było kłamstwem. I nawet zdobył się na cyniczny grymas, który Snape’a ostatecznie zbił z tropu. Wyglądało na to, że właśnie wygrał pierwszą rundę.
Jeden – zero dla największego oszusta w Gryffindorze!

– Rozmawiam z tobą w konkretnej sprawie, Snape, a poboczne są w tej chwili mało istotne – kontynuował Remus rzeczowym tonem. – Zemściłeś się na nich. Miałeś prawo. Dostali za swoje, więc rachunki są wyrównane. Teraz to skończ, nim sprawa nabierze rozgłosu i wyjdzie poza szkołę.

Snape utkwił w nim zimne oczy.

– Poprawka, Lupin, ja się dopiero rozkręcam. I sam zdecyduję, kiedy moja zabawa dobiegnie końca – odrzekł grobowym głosem, sprawiając, że Remusa przeszył dreszcz złości.

Wcale nie było tak łatwo wyprowadzić go w pole. Zasugerowanie, że ich przyjaźń jest tylko „transakcją wiązaną” – jak to niedawno ujął Syriusz – i że nie opiera się na wzniosłej idei „jeden za wszystkich”, nie mogło przecież wystarczyć, żeby zniechęcić Snape’a do odwetu. Był zbyt zawzięty, w związku z czym nic, prócz zapłaty za własne krzywdy, z całą pewnością go nie obchodziło. A najgorsze było to, że Remus nie wiedział, do czego zamierzał Snape doprowadzić i gdzie pragnął… ba, czy w ogóle pragnął gdzieś się zatrzymać! Wiedział jedno: Snape był zdolny do wielu rzeczy i wielokrotnie udowadniał, że jest najmniej przewidywalną osobą, jaką Remus znał.

– Naprawdę chcesz ich wysłać do Munga? – spytał śmiertelnie poważnie, jednak w jego głosie pobrzmiewała obawa. Nie mógł nad tym zapanować, widać nie był tak dobrym aktorem, jak przed chwilą myślał. Co więcej, Snape z całą pewnością tę obawę wyczuł.

– Wysłać ich do szpitala? Ależ skąd – odparł złudnie łagodnym tonem, uśmiechając się kącikiem ust, a jego spojrzenie powiedziało Remusowi, że nie miałby nic przeciwko. – To, co zrobię, jest wyłącznie moją sprawą. Zemsta należy do mnie, więc sam zdecyduję jak daleko zajdzie, a ty nie masz w tej kwestii nic do gadania. Rozmowa skończona, niepotrzebnie się fatygowałeś, Lupin – dodał zjadliwie, ale nie ruszył się z miejsca, choć na dobrą sprawę po takich słowach powinien odwrócić się i wyjść.

Może czekał, że przegrany pierwszy zrezygnuje i tym samym przyzna mu laur zwycięstwa?

Remus zacisnął zęby. Jeśli nie poskutkował plan A – skłonić Snape’a, aby dał sobie spokój, trzeba sięgnąć po plan B. Przewidział, że może być zmuszony do takiej zagrywki i wyglądało na to, że właśnie teraz powinien wprowadzić ją w czyn. Do osiągnięcia celu konieczne było postawienie Snape’owi ultimatum, nie miał innego wyjścia. Jednak to posunięcie mogło odnieść skutek tylko wtedy, jeśli uda mu się Snape’a porządnie nastraszyć… Z drugiej strony, jeśli przeholuje, uzyska odwrotny efekt – tylko go rozwścieczy, a rozwścieczony i zdesperowany Snape mógł już nie dbać o własną skórę i mieć na względzie wyłącznie zemstę. Cóż, przyszła najwyższa pora, by sprawdzić swoje umiejętności na egzemplarzu najtrudniejszym z możliwych do manipulowania. I Remus musiał to rozegrać idealnie – twardo, ale zarazem nie za bardzo agresywnie.

– Nie wydaje mi się, byś nadal trzymał sznurki – powiedział, uśmiechając z politowaniem. – Chyba przeoczyłeś moment, w którym twoja „zabawa” wymknęła ci się spod kontroli. Dumbledore, Slughorn i McGonagall wszczęli właśnie dochodzenie – poinformował opanowanym głosem, patrząc, jak przez twarz Snape’a przemyka cień. – Wkrótce będziesz musiał się im tłumaczyć, więc radzę ci wymyślić jakąś naprawdę wiarygodną wymówkę.

– Nie znajdą najmniejszych dowodów na to, że mam z tym coś wspólnego. Opierając się na samych przypuszczeniach, że to mogłem być ja, mogą mnie tylko oskarżyć, ale żaden nauczyciel nie ma prawa mnie ukarać, bo nie było naocznych świadków. Potter i reszta nie widzieli napastnika, dlatego nie są w stanie mi zagrozić – warknął w odpowiedzi. – I ty również nic nie zrobisz, Lupin, więc doprawdy nie wiem, czym chcesz mnie zastraszyć.

A jednak – strach pobrzmiewał w jego głosie. Ledwo zauważalne napięcie i drżenie, mimo to dla Remusa wyraźne za sprawą jego wyczulonych zmysłów. Właściwie nie musiał go nawet obserwować, wystarczyło, że czuł jego zapach. Wbrew powszechnej opinii „zapach strachu” nie był tylko metaforą. Był faktem. Okazało się, że ta taktyka będzie jedynym sposobem na wygraną, i choć nie uśmiechało się to Remusowi – gdzieś w głębi wiedział, że takie posunięcie jest draństwem i że nie powinien zniżać się do poziomu wroga – nie pozostało mu nic innego, jak podążyć tą waśnie ścieżką. Jeśli uda mu się w ten sposób…

Remus uśmiechnął się drapieżnie, czując, że wilcza osobowość coraz bardziej przejmuje nad nim kontrolę. Snape, spojrzawszy mu w oczy, drgnął lekko. Pewnie zobaczył w nich coś, czego jeszcze nigdy tam nie dostrzegł. Remus z pewną satysfakcją zauważył, że Ślizgon nieznacznie podniósł różdżkę. To był bardzo wyraźny sygnał, w jakim tonie należy poprowadzić rozmowę. Żeby wygrać starcie, musiał przeciwnika osaczyć, zachwiać jego pewnością i skruszyć ją kawałek po kawałku.

– McGonagall jest bliska oskarżenia ciebie. Od razu cię podejrzewała – rzekł z nikłym uśmieszkiem, ku własnemu zdumieniu coraz lepiej się bawiąc. – Slughorn też musi się domyślać, że to ty. Warzy właśnie antidotum na tę truciznę, którą im podałeś, i bez wątpienia rozpozna, kto ją sporządził. Wie, co potrafisz, w końcu nie raz rozwodził się nad twoimi zdolnościami na zajęciach… i dzięki temu właśnie należysz do jego grupy faworytów, czyż nie? Jeśli myślisz, że nie skojarzy, kto uwarzył truciznę, to grubo się mylisz. Specyficznego stylu ponoć nie sposób podrobić, a ta trucizna jest przecież twoim wynalazkiem, prawda? Slughorn będzie zatem wiedział, czyja ręka ją uwarzyła. Sam kiedyś słyszałem, jak mówił, że eliksiry są wizytówką warzycieli, a kompetentny Mistrz Eliksirów jest w stanie rozpoznać rękodzieło każdego ze swych adeptów. – To było oczywiście wierutne kłamstwo; Remus niczego takiego nie słyszał z ust profesora, ale całość brzmiała wystarczająco prawdopodobnie, a w tym momencie liczyło się tylko to, żeby Snape’a przestraszyć. I udało się. Severus zamarł w bezruchu i pobladł na twarzy – niemal niezauważalnie, ale wystarczająco, by Remus zrozumiał, że wszystko toczy się po jego myśli. – Sam Dumbledore weźmie się za ciebie, bo już zapowiedział, że sprawca będzie miał z nim nieprzyjemną pogawędkę – kontynuował o ton ciszej, chyba tylko po to, by spotęgować napięcie. – Teraz potrzeba tylko jednego. Domyślasz się czego?

Snape ścisnął różdżkę w dłoni, ale poza tym nie drgnął mu żaden mięsień. Nie odpowiedział.
Jego spojrzenie stało się nagle bezwzględne i przeszywające, jakby rozbawienie i beztroska, które okazywał jeszcze chwilę temu, teraz całkowicie z niego uleciały.

– Powiedziałem ci, Snape, że grożenie mi jest głupstwem z twojej strony. Mogę uznać, że nie zależy ci na porozumieniu. A skoro ci nie zależy, będę zmuszony pójść o krok dalej i zrobić coś, czego moglibyśmy uniknąć, gdybyś zechciał ze mną współpracować.

Snape wciąż milczał. Remus uśmiechnął się krzywo, czując zarazem dziwną satysfakcję i wstręt do samego siebie – wyglądało na to, że taktyka się sprawdza i że dzięki niej osiągnie swój cel… Mówiąc prościej: cel uświęci wszystkie środki, nawet te obrzydliwe – bo szantaż zawsze uważał za coś poniżej swojej godności. Ale cóż, stawka była zbyt wysoka, a on wykonał już krok i wdepnął. Gdyby teraz zrobił odwrót, przegrałby z kretesem. Nie mógł się wycofać i nagle złagodnieć, bo cały wysiłek spełzłby na niczym.

– Przecież dobrze wiesz, Snape, że w tym momencie, kiedy sprawy zaszły już tak daleko, wystarczy tylko, żebym potwierdził przypuszczenia nauczycieli, a wtedy ty… jakże mi przykro… znajdziesz się w bardzo nieciekawym położeniu. Jedno moje słowo, a będziesz miał na karku Trójcę Pedagogiczną – diabelnie inteligentną i dociekliwą trójcę, muszę dodać. Nadal jesteś pewny, że będziesz umiał się przed nimi wykręcić z odpowiedzialności?

No i stało się. Wytoczył ciężką broń, zagłuszając jednocześnie własne sumienie jedynym argumentem, który mu pozostał – był zmuszony; przecież nic innego, poza groźbą, nie przemówiłoby do Snape’a.

Ten pobladł jeszcze bardziej, a oddech znacznie mu przyspieszył. Remusowi przeszło przez myśl, że mina Snape’a, prócz wiszącej na włosku wściekłości, jeszcze nigdy nie wyrażała takiego szoku. Jakby nie było, jego własny genialny plan z użyciem nieznanej trucizny obrócił się przeciw niemu – tak przynajmniej zasugerował mu Remus. I zdawało się, że uderzył bardzo celnie, dając Snape’owi do zrozumienia, że doniesie na niego, jeśli ten nie przyjmie jego warunków. Jego osłupienie mogło świadczyć tylko o jednym – takiej zagrywki zupełnie się po Gryfonie nie spodziewał, a ten efekt zaskoczenia dodatkowo dawał Remusowi przewagę.

– Nie zrobisz tego, Lupin! – warknął, sztyletując go wzrokiem. – Nie ośmielisz się!

– Niby dlaczego? – spytał uprzejmie, dobrze wiedząc, że musi teraz ważyć słowa, by nie przedobrzyć; mina Snape’a nie wróżyła nic dobrego. – Jeśli nie dojdziemy do ugody, powiem nauczycielom, że mogłeś mieć motyw, by zaatakować moich przyjaciół. McGonagall to wystarczy, by wezwała cię na rozmowę. Reszta już mnie nie interesuje, bo dalszy rozwój wydarzeń będzie zależał od tego, czy będziesz miał coś na swoją obronę. Natomiast, kiedy McGonagall i Dumbledore dowiedzą się o odkryciach Slughorna na temat trucizny i tego, kto może być jej autorem, będzie z tobą krucho. Ale jeszcze nie jest za późno. Nadal twoja przyszłość jest w twoich rękach – dodał spokojnie. – Możesz wyjawić mi przeciwzaklęcie… albo sam je rzucić, wtedy ja cię nie wydam, moi przyjaciele wrócą do zdrowia, nauczyciele jak sądzę odpuszczą sobie szukanie winnego i każdy będzie zadowolony. Innymi słowy, szczęśliwe zakończenie dla wszystkich.

– Ty mnie naprawdę szantażujesz? – zaśmiał się Snape, choć wyczuwało się w tym histeryczną nutę. – Za coś takiego możesz zapłacić podwójnie, Lupin. Tu i teraz! – krzyknął, podnosząc nagle różdżkę i celując prosto w pierś Remusa. – Uważaj, do czego się posuwasz, bo za chwilę wylądujesz w skrzydle szpitalnym obok swych koleżków… i wszyscy czterej zejdziecie w męczarniach – syknął, a jego oczy rozświetlił dziki płomień, jakby miał zaraz utracić nad sobą panowanie. – Myślisz, że ze mną można sobie pogrywać? A może odniosłeś wrażenie, że łatwo jest mnie pokonać, kiedy używa się przeciw mnie mojej własnej broni?! Tak samo myśleli twoi kumple przed paroma dniami! – Jego oddech stał się nerwowy, zupełnie jakby za wszelką cenę chciał coś w sobie zdusić. Jednak mimo wyraźnych starań, chyba nie był w stanie nad tym zapanować. – Podobało ci się Lupin, jak twoi szlachetni przyjaciele traktują wroga?! Wiedz, że za to, co zrobili, zapłacą wysoką cenę! Jesteście bandą nic nie wartych gnojków! Nie macie honoru i odwagi, żeby stanąć ze mną jeden na jednego, a jak wyrównuję z wami rachunki, zgrywacie biedne ofiary, kryjąc się pod spódnicą McGonagall! Za to ty, Lupin, który niedawno uciekłeś z błoni, by nie mieć nic wspólnego ze swoimi koleżkami, teraz masz czelność zmuszać mnie, bym zrezygnował z zemsty! A gdzie się podziały twoje zasady, co?! Schowałeś je do kieszeni wraz ze swoją pieprzoną odznaką?! Wszyscy jesteście siebie warci: ten kretyn, Pettigrew, pies-przybłęda – gotów wylizać podeszwy za ochłap sławy, który rzucą mu jego kumple. Następnie wielki bohater quidditcha – Potter. Ma najnowszy model Zamiatacza, tylko że nie ma mózgu! Co z tego? Do takiej dziecinady jak uganianie się za kaflem wystarczą niedorozwinięci, a cała masa innych niedorozwojów będzie ich podziwiać i mieć podnietę! A Black? To cholerny zdrajca własnej rodziny! Miał dziedzictwo, które zaprzepaścił! Inni doceniliby to, co on zwyczajnie podeptał – dodał twardo, a oczy błysnęły mu szaleństwem pomieszanym z jakimś dziwnym żalem.

Remus domyślał się skąd ten wyraz – Snape, jak wielu mu podobnych, był zdania, że czystość krwi i szlachetne korzenie czynią czarodzieja wartościowszym. Zabawne, bo według tych zasad samego siebie powinien uznawać za śmiecia. Przecież nie mógł się tytułować potomkiem jednego z wielkich magicznych rodów… a przynajmniej Remus nie słyszał, by Snape pochodził z jakiejś znanej i szanowanej rodziny czarodziejów. Gdyby tak było, nie dogryzałby Syriuszowi na każdym kroku i nie wyzywał od „zafajdanych hrabiów” z jawną pogardą, ale również cieniem zazdrości w głosie. Zazdrości, którą Remus doskonale słyszał. Wniosek z tego, że Snape w gruncie rzeczy marzył, by wywodzić się z czystokrwistej familii, i w dużej mierze stąd ta pogarda dla Syriusza.

– I na końcu ty, Lupin, z tą swoją nieskazitelnością na zawołanie – ciągnął Snape jadowicie. – Kamuflujesz się, zgrywając świętoszka przed Dumbledore’em i McGonagall. Czy to nie jest żenujące? Sam przyznaj! Poza tym, żaden z was jeszcze NIGDY nie zaatakował mnie w pojedynkę! Honorowi, prawi i odważni?! – parsknął. – Jesteście zupełnie jak stado hien, a te wasze gryfońskie cnoty, którymi wszyscy się szczycicie, to tylko czcza gadanina! – wrzasnął, a różdżka, którą w Remusa celował, zadrżała mu w dłoni, jakby był na skraju wytrzymałości i za chwilę zamierzał jej użyć. – Wyciągasz mnie z dormitorium i chcesz szantażować?! To śmieszne! Żaden z was przez tyle lat nie nauczył się, że ze mną nie można wygrać tak prymitywnymi metodami! Jesteście śmieszni!

Remus jeszcze nigdy nie widział go w takim stanie. Snape wyglądał, jakby był niepoczytalny, a z drugiej strony wydawał się rozdygotany i spanikowany. Przypomniał trochę zwierzę otoczone przez myśliwych – które zrobi wszystko, by zabić, nawet jeśli samo miałoby przy tym zginąć. Tak samo wyglądał nad jeziorem i Remus pożałował nagle taktyki, którą obrał.

Ale skoro już zaczął, to musiał grać dalej…

Nie miał pojęcia, czy był to wpływ księżyca, który już w tej chwili z pewnością rządził jego emocjami, czy może był to wpływ innej nieznanej mu dotąd siły, w każdym razie czuł się tak, jakby ktoś na chwilę pozamieniał im temperamenty. Impulsywny Gryfon najwyraźniej wstąpił w Snape’a, Remus natomiast odkrył w sobie niesamowite pokłady spokoju… choć może raczej powinien to nazwać wewnętrznym ogniem determinacji, który nie pozwalał mu na wybuch i zmuszał do samokontroli. Gdyby nie ten równomierny, niebieski płomień, który palił się gdzieś w jego wnętrzu, zapewne już dawno Snape sprowokowałby go do żywej reakcji. Tymczasem Remus obserwował przeciwnika z nadzwyczajnym opanowaniem i czuł się tak stabilny wewnętrznie, że nie musiał nawet mobilizować swej ręki dzierżącej różdżkę do posłuszeństwa. Zupełnie jakby stał się nagle całkiem innym człowiekiem – nad wyraz zrównoważonym. Nigdy wcześniej nie przytrafiło mu się coś takiego. A może to dlatego, że w głębi było mu żal Snape’a i wcale nie chciał go rozjuszać, pogarszać i tak już trudnej dla niego sytuacji, kiedy zmuszony jest podwójnie przegrać – raz na błoniach, drugi raz z Remusem.

Gdyby nie konieczność, gdyby nie chodziło o jego przyjaciół, Remus pewnie zostawiłby Snape’a w spokoju. W jego spojrzeniu bowiem było coś, co każdego normalnego człowieka skłoniłoby do zaprzestania walki. Może mu się to tylko zdawało, a może po prostu za dużo mógł zobaczyć, jako wilkołak… ale w czarnych oczach, gdzieś pod kurtyną wzbierającej ognistej furii tkwiły dwa matowe punkty. Po jednym w każdej źrenicy – inne od wszystkiego, co można było teraz znaleźć w oczach Ślizgona. Były zimne jak sople. I nieruchome, jakby ktoś wbił je tam na stałe, dawno temu. Remus coś podobnego widywał już w oczach innych ludzi. Te same matowe punkty były w oczach jego ojca i matki. Dostrzegał je także u Syriusza, z roku na rok coraz wyraźniej. Kilka razy zobaczył je nawet u Dumbledore’a, chociaż tego nie mógł być do końca pewny, bo niebieskie oczy kryły w sobie zbyt wiele, zbyt skomplikowanych znaczeń… Z całą pewnością jednak widział je u siebie, gdy spoglądał w lustro. Swoje spojrzenie znał dokładnie i dobrze wiedział, że coś, co jest tak zakorzenione w źrenicach, że nawet ogromna radość lub wściekłość nie są w stanie tego przysłonić, musi wiązać się z krzywdą. Albo tą zastarzałą, zadaną kiedyś w dotkliwy sposób, albo tą zadawaną raz po raz na nowo.

Jak często i z jaką intensywnością, nie miało już znaczenia, skoro rozumiał samą przyczynę zaistnienia tej martwej plamki w źrenicy. To przecież było bardziej niż oczywiste. Ależ był głupi, rozgrywając partię ze Snape’em w tak kretyński sposób! Jak zwykle pojął wszystko z typowo gryfońskim opóźnieniem. Norma. Zawsze po fakcie docierało do niego, że czegoś robić nie powinien. Co z tego, że szantaż wydawał się z początku najwłaściwszym wyjściem, skoro tak naprawdę był najpaskudniejszym z możliwych? Zwłaszcza że Remus niefortunnie poznał kilka, dość gorzkich faktów z życiorysu Snape’a. Powinien się bardziej zastanowić, dopracować taktykę. Zaplanować rozmowę na poziomie, a zniżać się do… Cóż, gdyby przedstawił sytuację w innym świetle i zaczął negocjacje jak na dorosłego człowieka przystało, to może i Snape wykazałby się dojrzałą postawą. A tak od pięciu lat szarpali się wszyscy jak banda smarkaczy, którzy prowokują się nawzajem, wciąż biją po twarzy, sypią piaskiem w oczy, podcinają nogi… zaczęło się nie wiadomo kiedy i nie będzie miało końca, bo wszyscy są jak dzieci. Godne pożałowania. A do tego jeszcze ta dzisiejsza zagrywka…
Remus poczuł się okropnie na myśl, jak musi ona wyglądać z perspektywy Snape’a. Faktycznie – Remus był dupkiem. Znalazł się obrońca pokrzywdzonych! Jeszcze niedawno sam pozwolił przyjaciołom poniżać Snape’a i nie kiwnął palcem, kiedy powinien zainterweniować, a teraz grozi Severusowi, że na niego doniesie. Dzieci. Przez tyle lat nawet nie spróbowali zawiązać choćby chwilowego paktu o nieagresji, a jak był konflikt – a było ich wiele – od razu stosowali przemoc. Remus nie przerwał tego błędnego koła, bo był tchórzem (lub jeszcze gorzej – wielokrotnie zbyt dobrze się bawił, stosując na Snapie swoje wyrafinowane techniki cichej prowokacji), a teraz… Rzeczywiście, jest z czego być dumnym! Ma na swoim koncie cudowne osiągnięcia!

– Nie szantażuję cię – wyszeptał, cały czas nie zwracając uwagi na wycelowaną w niego różdżkę i patrząc Severusowi w oczy. Jak miał się wycofać z idiotycznej zagrywki żeby jednocześnie nie wypaść z gry i nie przegrać całej partii? – Trochę mnie poniosło. Naprawdę chcę dojść do ugody i dlatego… proponuję ci realny układ.

– Układ? Zabawnie chwiejna postawa, Lupin! Cholernie wiarygodna – parsknął. – Czyżbyśmy mieli jakiś wspólny interes?!

– Dam ci alibi – odpowiedział Remus po krótkiej chwili milczenia. Cóż, praktycznie rzecz biorąc to już mu je dał, twierdząc, że widział Snape’a w bibliotece, kiedy doszło do „incydentu” – jak to eufemistycznie nazwała McGonagall.

Jednak Snape’owi z pewnością przez myśl by nie przeszło, że wróg, który jeszcze przed chwilą stawiał mu ultimatum, jakąś godzinę temu odsunął od niego podejrzenia.
Przez moment obserwowali się w ciszy. W końcu Snape spytał ze złośliwym powątpiewaniem:

– Sądzisz, że jest mi potrzebne alibi? Nawet jeśli Slughorn będzie mnie podejrzewał, to jeszcze nie jest żaden dowód, że ja uwarzyłem truciznę. Musiałby mnie złapać na gorącym uczynku, albo znaleźć wśród moich rzeczy zapas eliksiru lub chociaż same składniki do jego sporządzenia. A i to nie byłoby ostatecznym dowodem, bo przecież zawsze mógł mi je ktoś podrzucić. Twoi kumple nic nie widzieli. Ani tego, kiedy i jak podano im truciznę, ani kto ich zaatakował, gdy rzygali w kiblu na parterze. Ich słowa przeciw mnie nie będą wiele znaczyć.

– Myślisz, że fakt, iż cię nie widzieli, będzie miał jakiekolwiek znaczenie? Wystarczy, że będą świadczyć przeciw tobie, a ty nie będziesz miał wiarygodnej wymówki. Natomiast przypuszczenia Slughorna, co do eliksiru i jego twórcy, tylko osłabią twoją pozycję i rzucą na ciebie jeszcze większy cień podejrzeń. Chyba sobie nie zdajesz sprawy, co cię czeka, skoro podchodzisz do tego z taką beztroską. Powody, które wymieniłem, w zupełności wystarczą, byś trafił na dywanik Dumbledore’a. Rozmawiałeś z nim kiedykolwiek w cztery oczy? – zawiesił głos, choć dobrze wiedział, że Snape nie zamierza odpowiadać mu na to pytanie. Remus był jednak przekonany, że przynajmniej raz Dumbledore rozmawiał ze Snape’em – w Boże Narodzenie, kiedy podczas gry w „Hieroglify” Snape zmuszony był wyjawić Remusowi swoją wstydliwą i wstrząsającą tajemnicę. Na drugi dzień Dumbledore dał Remusowi do zrozumienia, że mówił już z Severusem o tej niezręcznej grze i wszystkim, co wtedy zaszło, więc Snape z pewnością wiedział, jak to jest stanąć przed dyrektorem i rozmawiać z nim twarzą w twarz. Jeśli stary czarodziej chciał poznać prawdę, nie sposób było czegokolwiek przed nim ukryć, a już zwłaszcza tego, że ma się coś na sumieniu.

Blada twarz Ślizgona po ostatnich słowach Remusa zastygła i wyglądała teraz jak gipsowa maska, na której rzeźbiarz nie oddał żadnych emocji.

Zapadła dłuższa cisza, podczas której patrzyli na siebie, a raczej Snape patrzył na Remusa, bo ten utkwił wzrok na wysokości jego nosa. Po raz kolejny czuł, że podle postąpił z Severusem – a czuć się tak wobec nieprzyjaciela było czymś nieprzyjemnym. Natomiast czuć dla niego wyrozumiałość – i to nie pierwszy raz – było rzeczą bardzo niebezpieczną, gdyż takie uczucie chwiało odwiecznymi zasadami, wedle których wszyscy mieli przypisane miejsca. One powinny być niezmienne. Bo jeśli zaczyna się tracić pewność, kto w jakim szeregu stoi, z czasem zaczyna się też tracić rozeznanie, kto „swój”, a kto „wróg”, i w rezultacie burzy się porządek świata.

I chyba właśnie ten porządek zaczął się walić, bo Snape nadal nie skorzystał z różdżki, choć w innych okolicznościach już dawno by to zrobił.

– Załóżmy, że przystanę na twoją propozycję – rzekł powoli, obserwując wnikliwie oczy Remusa, jakby chciał przez nie wwiercić mu się do mózgu. – Jaką mam pewność, że mnie nie wydasz, kiedy twoi kumple będą już zdrowi? – spytał z pogardliwym grymasem.

– Masz na to moje słowo.

Snape prychnął, ale wciąż śledził jego oczy.

– Twoje słowo? A ile ono znaczy, Lupin? Czy słowo ma jakąkolwiek wartość w twoich ustach?

– Możesz mieć albo moje słowo, albo Slughorna, McGonagall i Dumbledore’a na karku. Zastanów się. To zwyczajna wymiana: ty dajesz przeciwzaklęcie, ja cię kryję – odparł spokojnie, ale Snape zmrużył oczy; nie był to nawet wyraz wątpliwości, ale całkowity brak wiary we wszystko, co Remus przed chwilą powiedział.

– Przecież mógłbyś mnie wsypać i odniósłbyś taki sam efekt, czyż nie? Lub nawet więcej – miałbyś same korzyści: uratowałbyś jednocześnie tyłki przyjaciół, a mnie wkopał. Czy nie na tym zależy wam od początku szkoły?! Dlaczego więc chcesz układać się z wrogiem?! – spytał prowokacyjnym tonem, jakby rzucał mu wyzwanie; różdżkę wciąż miał podniesioną, a Remus zauważył, że dłoń drży mu w taki sposób, jakby powstrzymywał się przed jej użyciem ostatkiem sił.

Prawdę mówiąc nienaturalnym było, że jeszcze go nie zaatakował. Byli sami, Remus postawił mu ostre ultimatum, a Snape nie miał szerokiego pola manewru. Mógł się zgodzić, co oznaczałoby kapitulację. Ale miał jeszcze jedno wyjście – zachować twarz i znokautować go taką klątwą, by Remus nie odzyskał przytomności przez kilka dni (swoją drogą ciekawe, czy w podobnym stanie jego transformacja byłaby lżejsza?). Gdyby Snape w tej sekundzie użył zaklęcia, Remus z dużym prawdopodobieństwem nie zdążyłby podnieść własnej różdżki i się obronić. Co prawda wilkołactwo dawało mu przewagę jeśli chodzi o wyostrzone zmysły, ale jednocześnie bardzo go osłabiało na chwilę przed pełnią, więc siłą Snape’a by nie pokonał.
W efekcie zostałby wyeliminowany z „gry” tak samo jak trzej Huncwoci, którzy jutro trafiliby do Munga. Czy wtedy Snape nie wyszedłby z całej potyczki zwycięsko? Przecież w takim układzie, kiedy wszyscy przeciwnicy są nieprzytomni, już nikt by mu nie zagroził, nikt by na niego nie doniósł, nikt nie znalazł niepodważalnych dowodów zbrodni… A Snape za pięć dni opuściłby Hogwart na całe dwa miesiące, nie mając już na karku żadnego z profesorów. Wywinąłby się po mistrzowsku.

Ale chyba nie myślał w tym momencie jak przystało na Ślizgona. Remus czuł, że w Severusie buzuje wściekłość – taka sama nieposkromiona wściekłość, która jeszcze niedawno kipiała w Jamesie, kiedy kopał go po żebrach, i taka sama, która przyćmiewała jemu umysł, kiedy łamał Jamesowi nos.

Remus był niemal pewien, że wybuch musi nastąpić, że jest nieunikniony; czekał tylko na tę obłąkańczą iskrę w źrenicach Snape’a, która zwykle zapowiadała atak.

– Przypuścimy, że Slughorn sporządzi antidotum, a ja podrzucę mu inkantację – wysyczał Severus przez zęby. – Oni zostaną wyleczeni w przeciągu paru godzin, ja będę miał twoje słowo… a ty, Lupin? Co na tym wszystkim zyskujesz? Co będziesz z tego miał?!

Remus nie odpowiedział, ale twarz Severusa wykrzywiła się złośliwie.

– Jesteś jednak beznadziejny – warknął szyderczo. – Tobie naprawdę zależy na kumplach. Tych samych, z którymi niedawno się podarłeś? No tak. Bezmyślne cielę. Święty Lupinek uratuje im tyłki, święty Lupinek wstawi się w ich imieniu u McGonagall, święty Lupinek załatwi im rozgrzeszenie, wybłaga litość u Snape’a… A jutro? Powiedz, czy jutro twoi wspaniali przyjaciele będą pamiętać, co dla nich zrobiłeś? Czy docenią fakt, że zaryzykowałeś bliskie spotkanie z pięścią Mulcibera, aby pertraktować ze mną? Szczerze wątpię. Nie minie kilka dni jak zapomną, a przy waszym następnym spięciu, będą to wszystko mieć już głęboko w dupie.

Remus wyglądał tak, jakby słowa Snape’a dotknęły go do żywego. Nie chodziło jednak o to, że gardził każdym z nich… przerażające było, że mógł mieć rację. Remus trzy dni temu na błoniach dostał przecież próbkę takiego scenariusza. Cóż, wyglądało na to, że Snape był lepszym i wnikliwszym obserwatorem niż Remus sądził.

– Załóżmy jednak, że zlituję się nad żałosnym Lupinem i przystanę na jego propozycję – ciągnął nieprzerwane swój wywód Severus. – I co wtedy zrobi święty przyjaciel Pottera? Hmm, zastanówmy się… Złamie słowo i poleci na skargę do McGonagall? Ech, to takie przewidywalne, ale co ma począć? Sumienny prefekcik oraz kumpel Pottera, choć może wygląda, nie jest przecież idiotą i dobrze wie, że wygodnie jest mieć kilka twarzy. Fakt, zniża się do poziomu robactwa, ale jednocześnie zdaje sobie sprawę, że ta cała farsa warta jest jego marnej różdżki i chudego tyłka. Cóż, każdy przecież gra na takim na poziomie, na jaki go stać, prawda? – dodał zjadliwie, a twarz zmieniła mu się niespodziewanie, jakby ze złośliwości w mgnieniu oka przeszedł we wściekłość. – Przejrzałem każdego z was na wylot, Lupin. I nie dam się nabrać na kolejny, pieprzony gryfoński podstęp!

Remus widział wszystko jak w zwolnionym tempie: błysk w oczach Severusa, palce mocniej zaciskające się na rękojeści różdżki i to specyficzne napięcie mięśni – które raczej wyczuł niż zobaczył – napięcie pojawiające się tuż przed skokiem. Gdyby zareagował natychmiast, jeszcze zdążyłby się odsunąć i uniknąć tego, co za chwilę miało nastąpić. Jakaś część jego natury nakazywała mu uchylić się i podnieść własną różdżkę, póki jeszcze była szansa na obronę. Coś w nim krzyczało, by nie stać jak sierota i nie przyjmować ciosów na odsłoniętą pierś, a mimo to nie wykonał najmniejszego ruchu. Tak po prostu pozwolił Snape’owi zatryumfować.

Stali teraz naprzeciw siebie: Remus nieruchomo z różdżką skierowaną w ziemię, Snape z wyciągniętym ramieniem, wbijając Remusowi koniec własnej różdżki w gardło.

Remus nawet nie drgnął, utkwiwszy wzrok w pałających wściekłością czarnych oczach. Była to bardzo niebezpieczna taktyka, jeśli miało się do czynienia z nieobliczalnym przeciwnikiem. A jednak był dziwnie pewny – być może za sprawą swoich wilkołaczych zmysłów – że Snape nic mu nie zrobi. Już od dawna znał ten schemat zachowań, który leżał głęboko w ludzkiej… czy może zwierzęcej naturze. Schemat, który zawsze się sprawdzał. Gdy agresor nastawiający się na walkę spotykał się nagle z całkowitą biernością, bywał zwykle tak zaskoczony i zdezorientowany, że zatrzymywał się w pół kroku, nie wiedząc, co dalej ma czynić. Snape zareagował identycznie. Zastygł w bezruchu, z różdżką przyciśniętą Remusowi do krtani, ale z miną tak zdziwioną, że wiadomym było, iż nie posunie się dalej, jeśli Remus nie odpowie na jego atak.
Pod pewnym względem było to nawet zrozumiałe. W końcu co to za przyjemność walczyć z kimś, kto nawet nie zamierza się bronić?

No i była jeszcze jedna, może ważniejsza kwestia: Remus nie mógł schrzanić sprawy, a reakcja na tak ostrą prowokację zrujnowałaby cały dotychczasowy wysiłek. Czuł, że jeśli w tym momencie się poruszy, uruchomi reakcję łańcuchową, która doprowadzi do całkowitej utraty kontroli nad własnymi emocjami. One wciąż kipiały mu gdzieś pod skórą, jakby były w pełnej gotowości i tylko czekały na impuls z jego strony. Wiedział doskonale, że jeśli im ulegnie – przegra.

– To nie jest podstęp – szepnął, nie spuszczając wzroku z oczu Snape’a i kompletnie nie zważając na broń przeciwnika przytkniętą do własnej szyi, co prawdę powiedziawszy zakrawało na szaleństwo. – Jeśli byś się uspokoił i pomyślał logicznie, wiedziałbyś, że jakakolwiek zmowa z naszej strony jest niemożliwa. Oni są przecież od rana nieprzytomni, więc żeby zaplanować spisek przeciw tobie, musielibyśmy wiedzieć, że ich zaatakujesz i że trafią do skrzydła szpitalnego. Sam więc widzisz, że o żadnej intrydze nie może być mowy… Opuść różdżkę – dodał matowym głosem, możliwie najbardziej łagodnym, ale też stanowczym. Takim, jakim zwykło się przemawiać do ludzi będących na granicy obłędu, mających zamiar popełnić samobójstwo lub zabić kogoś innego.

Zachowanie spokoju w tym momencie wymagało od Remusa niemalże nadludzkiej siły. A jednak, jakimś cudem zdolny był do samokontroli. Sam nie wiedział, co spowodowało, że był w stanie zachowywać się w tak opanowany sposób. Nawet nie przypuszczał, że posiada podobne umiejętności. I gdyby jeszcze dziś rano ktoś powiedział mu, że będzie umiał stać niewzruszenie, kiedy nieprzyjaciel wbija mu różdżkę w gardło, uznałby go za wariata.

Snape natomiast oddychał ciężko, jakby coś przygniotło mu płuca. W jego oczach również pojawiło się niedowierzanie, ale z pewnością nie dotyczyło ono zapewnień Remusa o braku spisku, lecz własnego porywczego zachowania. Najwyraźniej rzucił się na niego nie do końca rejestrując umysłem ten furiacki zryw. Remus znał go wystarczająco, by przyznać, że faktycznie było to do Snape’a niepodobne. Wybuchy złości jak najbardziej. Czasami wypowiedziane głośno słowa, których mówić nie chciał. Ale nigdy amok, przy którym tracił kontrolę nad swoimi odruchami, a przede wszystkim kontrolę nad tym, w jakim stylu podejmuje atak. Ten z całą pewnością nie był ślizgoński, bo zbyt wiele emocji nim rządziło, w związku z czym był nieprzemyślany.

Choć z drugiej strony Remus był przecież jego wrogiem, więc taka reakcja wydawała się czymś zupełnie normalnym. I uwierzyłby nawet, że była świadoma, gdyby nie zdezorientowana mina, którą Snape właśnie prezentował.

– Opuść różdżkę – powtórzył Remus; i najspokojniej jak potrafił, bardzo powoli, by nie sprowokować Snape’a do reakcji, podniósł wolną rękę i jednym palcem przesunął koniec różdżki ze swojego gardła tak, by wycelowana była w ścianę.

Snape, całkowicie zaskoczony tym gestem, nie zareagował w żaden sposób. Wyglądał, jakby skamieniał, nie mając pojęcia jak się teraz zachować. Jak człowiek, który, dokonawszy nierozważnego ruchu, sam wpędził się w pułapkę. Pułapkę śmieszności, bo teraz żaden krok nie wydawał się właściwy. Gdyby po tak długim czasie zastanawiania się znokautował teraz Remusa, wyszedłby na tchórza. W końcu tylko ktoś bardzo zrozpaczony i przerażony jest zdolny zaatakować człowieka, który ewidentnie nie zamierza się bronić. Jeśli jednak zrezygnowałby z walki, okazałby słabość i wyszedł na kompletnego idiotę. Stał więc, z różdżką wciąż uniesioną przy twarzy Lupina – z tym, że wycelowaną teraz w ścianę – i świdrował przeciwnika spojrzeniem tak intensywnym, jakiego Remus jeszcze nigdy nie widział w jego wykonaniu.

Przez chwilę panowała niesamowicie przytłaczająca cisza, a Remus czuł, że Snape zamierza zmiażdżyć go wzrokiem. Być może udałoby mu się to, gdyby nie trafił akurat na kogoś, kto również ćwiczył się w szeroko pojętej magii bezróżdżkowej, włącznie z dziedzinami już dawno wyrzuconymi z programu szkolnego.

– Czego ty chcesz, Lupin? – spytał wreszcie Snape na granicy słyszalności, a w jego głosie pobrzmiewała mieszanina rezygnacji, złości i zaskoczenia. Widać był przekonany, że Remus ulegnie próbie Legilimencji, jakiej właśnie się podjął, a która spełzła na niczym.

– Powiedziałem już – odparł równie cicho – proponuję jasny układ: ty dajesz przeciwzaklęcie, ja cię kryję. Możesz się wywinąć w prosty sposób i za małą cenę. Albo wpaść w większe gówno. Decyduj – dodał krótko, zauważając, że różdżka Snape’a lekko drgnęła, jakby zaczął się wahać.

Remus dobrze wiedział, że nie odpowie w tym momencie – to byłoby poniżej jego godności – ale widział również, że Snape rozważa ewentualność ugody.

– Myślisz, że ci zaufam, Lupin? Niby czemu miałbym bratać się z wrogiem? – wysyczał, nadal nie opuszczając różdżki; Remus natomiast wciąż nie podnosił własnej, zupełnie jakby o niej zapomniał.

– Nie mam zamiaru się z tobą „bratać”. Ja mam swoje cele, ty swoje… i jestem pewien, że audiencja u Dumbledore’a nie jest jednym z nich. Zastanów się w tej chwili, które wyjście niesie więcej korzyści i czy warto brnąć w to wszystko, skoro już im odpłaciłeś. Masz czas do jutra rana – stwierdził sucho. – Jeśli ich stan się nie poprawi, moja propozycja nie będzie już aktualna. Nie kiwnę nawet palcem, by oddalić od ciebie podejrzenia. Możesz więc już teraz zacząć przygotowywać sobie mowę obronną… albo poważnie przemyśleć moją ofertę. To wszystko, co miałem ci do powiedzenia – z tymi słowy machnął lekko różdżką, otwierając solidne drzwi lochu, po czym, całkowicie ignorując Snape’a, opuścił klasę.

Severus w całkowitym osłupieniu tylko powiódł za nim wzrokiem, gdy Remus znikał w wyjściu, ale nie ruszył się z miejsca, jakby wrósł w ziemię.

Remus nie miał pojęcia, czy dobrze postąpił, kończąc ich rozmowę w taki sposób. Gdy ją zaczynał, był przygotowany postawić sprawę na ostrzu noża, a teraz… miał wrażenie, że nie rozegrał tego tak, jak powinien. Cóż, niebawem się okaże, czy jego wysiłek przyniósł jakiekolwiek efekty. A raczej, czy udało mu się Snape’a dostatecznie nastraszyć. Może niepotrzebnie wycofywał się z szantażu? Może powinien jednak rozmawiać z nim ostro? Niczego nie był już pewny, nawet tego, czy dobrze zrobił, pertraktując ze Snape’em. Kto wie, czy nie pogorszył sprawy, narażając ich wszystkich na jeszcze większą zemstę?

Wątpliwości nękały go do końca dnia, a dobrze wiedział, że nadchodząca noc też nie zapowiadała się spokojnie. Była to ostatnia noc przed pełnią – najbardziej koszmarna, jeśli nie liczyć tych, podczas których się przemieniał.

Zazwyczaj było mu łatwiej, bo czuwali przy nim przyjaciele, gdy skręcał się w łóżku, trzęsąc się jak w gorączce i nie mogąc złapać oddechu. Tym razem jednak wrócił do pustego dormitorium i musiał samotnie stawić czoło kilku godzinom świszczącej ciszy oraz narastającej fali pulsującego bólu, który powodowały sączące się przez zasłony, jasne smugi.
Na dobę wcześniej księżyc wywoływał w organizmie Remusa niemal identyczną reakcję, jak podczas pełni, z tą tylko różnicą, że nie przechodził on transformacji.

Tej nocy czerwcowe, rześkie powietrze, wpadające do dormitorium przez uchylone okno, miało dziwny zapach. Było przesycone srebrem – choć tę szczególną woń wyczuwał zapewne jedynie Remus. Refleksy zimnego księżycowego światła prześlizgiwały się po parapecie i spływały na podłogę, następnie pełznąc po niej niczym rozjarzony wąż, docierały do wszelkich zakamarków i przeciskały się przez najmniejsze szczeliny. Nieznośnie jaskrawa poświata zdawała się oblepiać ściany; skapywała po nich gęstymi kroplami jak olejna farba. Remus szczelnie zaciągnął ciężkie kotary wokół własnego łóżka, ale to i tak na niewiele się zdało, bo światło księżyca wplatało się między włókna zasłon, niczym jedwabna, śliska nić.
Leżąc skulony na środku materaca, otoczony z czterech stron grubym materiałem, miał wrażenie, że znajduje się w skrzyni, do której ktoś wpuścił trujący gaz. Brakowało mu powietrza, a jednak nie śmiał uchylić kotar, by zaczerpnąć głębszy oddech. Nie sposób było uchronić się przed księżycem w noc taką jak ta, nawet gdyby zamknął się gdzieś w podziemiach zamku. Dobrze wiedział, że gdziekolwiek by nie był, dusząca metaliczna woń i tak dotarłaby do niego i wdzierała się do płuc, uniemożliwiając oddychanie. Mimo iż miał mocno zaciśnięte powieki, wszędzie wokół siebie widział rażącą jasność. I choć zatykał uczy, słyszał przenikliwy pisk oraz dudniące dźwięki – to krew napływała mu do skroni, rozsadzając je bólem. Mdłości narastały z każdym uderzeniem serca i każdym nerwowym oddechem. Wiele by w tej chwili oddał za łyk zimnej wody, choć na samą myśl o gładkim szkle, które miałoby dotknąć jego spierzchniętych warg, przeszywały go dreszcze. Z całej duszy nienawidził księżyca! Nienawidził tego, co z nim robił!

James, Syriusz i Peter zdążyli się już napatrzyć na niego podczas wielu podobnych nocy poprzedzających pełnię. Często bywało z nim tak źle, że musiał je spędzać w szydle szpitalnym pod okiem Pomfrey. Ale teraz, nawet gdyby bardzo chciał, nie byłby w stanie dotrzeć tam o własnych siłach… Zdziwiło go więc, gdy zobaczył pochylającą się nad nim postać w pielęgniarskim czepku. Niemal czuł chodne dłonie na swoim czole i wydawało mu się, że słyszy stłumione szepty; mógłby też przysiąc, że ktoś podał mu do wypicia cierpki eliksir. To wszystko jednak musiało być wytworem jego rozpalonego gorączką umysłu, bo gdy obudził się o świcie, w przepoconej, pachnącej solą pościeli, nadal był we własnym, pustym dormitorium. I nic nie wskazywało, że ktokolwiek w nocy go odwiedzał.

Słaby i obolałby, jakby przeszedł ciężki atak grypy, zwlókł się z łóżka i doczłapał do łazienki. Jak mógł się spodziewać, nie wyglądał na wypoczętego. Raczej na kogoś, kto od kilkudziesięciu godzin nie zmrużył oka i ledwo trzyma się na nogach.
Przypominając bardziej jednego z hogwarckich duchów niż ucznia, zszedł do Wielkiej Sali, chyba tylko dla stworzenia pozorów, że żyje i ma się dobrze, bo i tak nie mógł nic przełknąć. Przez całe śniadanie niemrawo dźgał swój omlet widelcem, czując obrzydliwą słodycz w ustach. Roznoszące się wokół rozmaite zapachy powodowały już nie tylko nudności, ale potężne zawroty głowy. Jego samopoczucie dodatkowo psuła świadomość, że dzisiaj rozstrzygnie się czy Snape chwycił haczyk. Z tego powodu czuł jeszcze większy supeł w żołądku. Dopiero teraz ogarnęła go prawdziwa obawa, że jego interwencja mogła odnieść całkiem odwrotny efekt, a Snape weźmie podwójny odwet. I to jeszcze przed zakończeniem roku szkolnego.
Gdyby tego wszystkiego było mało, cały czas miał wrażenie, że Dumbledore go obserwuje, z tym swoim tajemniczym błyskiem w oczach, który z punktu widzenia Remusa nie mógł wróżyć nic przyjemnego. Ilekroć jednak ukradkiem zerkał na stół nauczycielski, okazywało się, że dyrektor patrzy w zupełnie inną stronę lub pochłonięty jest rozmową.
Mimo to, w obecnym stanie, kiedy więcej było w Remusie wilka niż człowieka, jego zmysły nie mogły się mylić. Nawet jeśli Dumbledore faktycznie mu się nie przyglądał, to musiał przynajmniej intensywnie o nim rozmyślać, a Remus na swoje nieszczęście wiedział, nad czym dyrektor może się zastanawiać. I jeśli rzeczywiście miał rację, to nie było mowy, by dożył jutrzejszego dnia. Albo wykończy go pełnia, albo rozmowa z Dumbledore’em na temat rezygnacji z odznaki. Ewentualnie mszczący się Snape…

Wstał chwiejnie i ruszył w stronę drzwi, nie mogąc już dłużej wytrzymać porannego zgiełku. Idąc między rzędami stołów, miał wrażenie, że wszystko się kołysze, zupełnie jakby znajdował się na łodzi. Już dawno nie czuł się tak słaby przed pełnią, ale dobrze wiedział, że na ten stan złożyły się wszystkie wydarzenia kilku minionych dni: sumy, stres, sprzeczka na błoniach, bijatyka z Jamesem, rozmowa z McGonagall i ze Snape’em… a teraz cholerny księżyc.
Nagłe osłabienie sprawiło, że pokonanie schodów wiodących na pierwsze piętro okazało się o wiele trudniejsze niż przypuszczał. Sprawę komplikował dodatkowo szalony tłum uczniów biegających w tę i z powrotem. Jedni dopiero schodzili na śniadanie (gdy miało się egzaminy końcowe za sobą, nikt przecież nie zrywał się na nogi z samego rana), drudzy podążali do dormitoriów, jeszcze inni krążyli między błoniami a zamkiem, jakby nie mogli się zdecydować, czy wolą siedzieć w promieniach słońca, czy w chłodnych murach.

Marmurowa poręcz dawała Remusowi w tym momencie jedyne oparcie, bo nawet stopnie zdawały się uciekać mu spod stóp, nie mówiąc już o chwiejących się ścianach. Uwiesił się więc na balustradzie, wyglądając zapewne jak idiota (bo kto normalny – i na trzeźwo – wspina się po schodach z takim wysiłkiem?).
Będąc już w połowie wysokości, poczuł uderzenie w ramię tak silne, że stracił równowagę i osunął się na kolana. Nie zauważył, kto go potrącił, ale wśród tłumu mijających go osób rozległy się znajome śmiechy, a jeden z nich z całą pewnością należał do Avery’ego. Wszystkie jednak urwały się w momencie, kiedy próbował wstać; coś lepkiego spłynęło mu na wargi, a obraz momentalnie pociemniał i zmętniał. Parę osób przystanęło, podeszwy butów zaszurały o kamienną podłogę, ktoś gwałtownie nabrał powietrza, ktoś inny coś krzyknął, a potem rozległ się dziwny szmer – jak w ulu.
Remus, wciąż klęcząc na schodach, spojrzał w górę, ale zobaczył tylko las rozmazanych sylwetek.

– Co tu się dzieje? Proszę się rozejść! – zabrzmiał czyjś gruby głos. – Nie ma tu nic ciekawego do oglądania! W porządku, chłopcze? – spytał z wyczuwalnym napięciem i wtedy Remus rozpoznał twarz profesora Kettleburna.

Nie licząc ducha pana Binnsa, był to najstarszy profesor Hogwartu zaraz obok Dumbledore’a, miał jednak kompletnie inny od niego temperament. Zawsze zachowywał się tak, jakby coś w nim wrzało. Przysadzisty, krzepki człowiek, o wiecznie zarumienionej, jakby smaganej wiatrem twarzy. Dodatkowo szpeciła ją głęboka blizna, biegnąca przez całą długość policzka, która nie dodawała Kettleburnowi dobrodusznego wyrazu. Na pewno była to pamiątka po pazurze jednego z milusińskich, podobnie jak brak dwóch palców u prawej dłoni.

Remus chciał mu odpowiedzieć, że „nic się nie stało”, ale w tej samej chwili krew dosłownie chlusnęła mu z nosa.

– Idziemy! – zakomenderował Kettleburn, podrywając go na nogi i przyciskając do twarzy skraj własnego rękawa. Bardzo rzadko w podobnych przypadkach – a miało już miejsce kilka – udawało się zatamować krew za pomocą różdżki.

Profesor torował drogę, prawie wlokąc go po schodach, a Remus słyszał jak wykrzykuje coś w złości do mijających ich uczniów, którzy posłusznie schodzili na boki. Mimo że Kettleburn był ewidentnym cholerykiem – choć trzeba przyznać, że nieczęsto Ravenclaw wydawał takich na świat – Remus darzył go ogromną sympatią. Być może dlatego, że profesor opieki nad magicznymi stworzeniami był jednym z niewielu nauczycieli, u których nie wyczuwał bariery lęku. Oczywiście, cała kadra pedagogiczna Hogwartu została wtajemniczona, że Remus cierpi na likantropię, jednak mało kto lubił go właśnie przez wzgląd na wilkołactwo. Większość nauczycieli fakt ten raczej przerażał, co było dla Remusa całkiem zrozumiałe. Ale Kettleburn stanowił wyjątek jeszcze z innego powodu: tylko on – pomijając Hagrida, rzecz jasna – zdawał się Remusem fascynować. Było to z jednej strony niezręczne, z drugiej dziwnie przyjemne.

– Oddychaj przez usta. I nawet nie próbuj, bo w tym momencie i tak nie dasz rady – upomniał, kiedy Remusowi trochę rozjaśniło się przed oczami i usiłował iść o władnych siłach. Wyglądało na to, że profesor zupełnie nie przejmował się faktem, iż uczeń zaplamił mu krwią połowę szaty, jakby takie sytuacje zdarzały się codziennie i już do nich przywyknął. – No, jak tam? – zagadnął po chwili, gdy zbliżali się do ambulatorium. – To chyba nie jest twój najlepszy dzień, co, chłopcze? Ale spokojnie, spokojnie… nie masz się czego obawiać – dodał za jakąś figlarną nutką w głosie. – Nie pozwolę, by z tego powodu uwięziono cię w skrzydle szpitalnym do wieczora. Przecież to nieludzkie tak dręczyć podopiecznych!

Przed wejściem do ambulatorium podtrzymał Remusa pod brodę i machnął nad nim różdżką, pozbywając się krwi, której widok dla pani Pomfrey byłby dostatecznym powodem, aby zatrzymać pacjenta na kilkugodzinną obserwację. Kettleburn jednak, w przeciwieństwie do pielęgniarki, nigdy specjalnie nie rozczulał się nad uczniami. Cóż, dla kogoś, kto pół swego życia spędził na ujarzmianiu porywczych abraksanów, a drugie pół, tresując szkolne testrale (które Remus zawsze widział dzięki swojemu wilkołactwu), byle „draśnięcie” czy maleńki „wypadek” nie były powodem, by od razu popadać w histerię.

Remus wciąż krwawił, ale już nie tak efektownie jak przed chwilą, więc zwykła chusteczka w zupełności mu wystarczała.

– Zapomniał pan o sobie – szepnął, zanim zdążyli wejść do środka.

– Och, słusznie – zgodził się Kettleburn, usuwając krew także z własnej szaty, po czym pchnął wielkie drzwi.

Pani Pomfrey, usłyszawszy zgrzyt zawiasów, zupełnie jakby dźwięk ten był sygnałem syreny alarmowej, wyskoczyła ze swego gabinetu, gotowa nieść pomoc… albo kogoś złajać.
Wyglądała jak kłębek nerwów; najwidoczniej miniona noc również dla niej nie była lekka. Zobaczywszy jednak bladego Remusa, podtrzymywanego profesorskim ramieniem, natychmiast złagodniała.

– Tak jak przypuszczałam – sapnęła. – Pan Lupin…

– To nic poważnego – wszedł jej w słowo Kettleburn. – Chłopak słabiej się poczuł. Lekki zawrót głowy i mały krwotok z nosa. Ot, cała historia – podsumował niefrasobliwym tonem, widząc jak twarz pielęgniarki przybiera niebezpiecznie zatroskany wyraz. Lecz nim otworzyła usta, dodał: – Trzeba mu czegoś na wzmocnienie. I tylko tyle.

Remus spojrzał na nauczyciela z wdzięcznością. To prawda, że nie czuł się najlepiej, i Kettleburn z pewnością był tego świadom, ale dzięki Merlinowi zdawał sobie również sprawę, że nadmiar opieki i tak niczego nie zmieni. Poza tym, Remus nie znosił, gdy się wokół niego krzątano, a Pomfrey robiła to z denerwującym zaangażowaniem. Od pięciu lat, co miesiąc, i zawsze z taką samą trwogą. Widać nie potrafiła przejść nad likantropią Remusa i jej typowymi symptomami do porządku dziennego.

Profesor przyglądał się w milczeniu jak pielęgniarka tamuje Remusowi krwawienie (teraz już bardzo znikome), zagląda w źrenice, poi wściekle niebieskim lekarstwem, wzdycha, kręci głową i cmoka z niezadowoleniem… przyglądał się w spokoju do czasu, aż całe przedstawienie przekroczyło granice jego tolerancji. Chyba nie był uodporniony na podobne dawki nadopiekuńczości w pielęgniarskim wydaniu.

– Poppy, zapewniam cię, że jeszcze zdążysz przy nim poskakać – rzekł wreszcie, gdy pani Pomfrey usiłowała zmusić Remusa, by się na chwilę położył i „odpoczął”. – Czy nie masz przypadkiem innych pacjentów na głowie wymagających twojej opieki? – dodał, zerkając znacząco w stronę trzech zajętych łóżek.

Remus dopiero teraz zdał sobie sprawę, że tuż obok leżą przecież jego przyjaciele. Gdy wchodził z Kettleburnem do ambulatorium, był na tyle oszołomiony, iż nawet nie spostrzegł, że trzej Huncwoci przestali być lewitowani i spali teraz spokojnie, owinięci kocami.
Musiało to w takim razie oznaczać, że…

– Czy już z nimi lepiej? – spytał słabym głosem, który zadrżał mu nieznacznie; pielęgniarka i profesor zapewne uznali to drżenie za przejaw wyczerpania, które bynajmniej nim nie było.

– Tak, mój drogi – przyznała pani Pomfrey – ale z tobą nie za dobrze. I nie mam zamiaru wypuszczać cię stąd w takim stanie, wybij do sobie z gło…

– Poppy, na mądrą Rowenę! – zawołał Kettleburn, który najwyraźniej zaczął już tracić cierpliwość. – Nie każesz mu chyba tkwić tutaj aż do pełni? Czy fakt, że zamknięcie go w skrzydle szpitalnym cokolwiek zmieni? To przecież nie jest przeziębienie, nie wyleczysz go, przykuwając do łóżka i wlewając mu do gardła kilka medykamentów!

Pomfrey ściągnęła groźnie brwi.

– Jestem za niego odpowiedzialna!

– Ja również, i to wcale nie w mniejszym stopniu – odparł stanowczo. – Chłopak potrzebuje chwili spokoju, przestrzeni i świeżego powietrza, a nie szpitalnych pieleszy. Jeszcze się w nich należy.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, a Remus był pewny, że to stracie zakończy się na jego niekorzyść. Doskonale znał usposobienie pielęgniarki, która prawie nikomu nie ustępowała, jeśli chodziło o bezpieczeństwo i zdrowie jej pacjentów. No, może poza Dumbledore’em, ale ten miał nadzwyczajną umiejętność „przekonywania”, której z pewnością nie posiadał Kettleburn… Wielkie więc było zdziwienie Remusa, kiedy pani Pomfrey – co prawda bez wielkiego przekonania, ale jednak – rzekła:

– No dobrze. Świeże powietrze na pewno mu nie zaszkodzi, więc może wyjść na dziedziniec. Ale nigdzie więcej masz się nie włóczyć, Lupin – dodała, patrząc na niego karcąco. – Zabraniam ci się snuć po pustych korytarzach samotnie. A jakbyś poczuł się gorzej, masz tutaj natychmiast wrócić, rozumiesz?


Ostatnio zmieniony przez smagliczka dnia Wto 19:24, 20 Maj 2008, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Pon 0:47, 28 Kwi 2008    Temat postu:

Remus pokornie przytaknął, przysięgając sobie, że zapisze tę datę w dzienniku z adnotacją, że tego dnia wydarzył cud – Pomfrey skapitulowała przed kimś innym niż dyrektorem.

Kettleburn, zadowolony z sukcesu, poklepał Remusa po ramieniu i opuścił skrzydło szpitalne tak szybko, jakby wzywał go nagle miliard obowiązków (choć, jak Remus przypuszczał, drażnił go zapach leczniczych eliksirów, których nie znosił). Pielęgniarka natomiast zdobyła się tylko na oburzone sapnięcie i – o dziwo – wróciła do swojego gabinetu, zostawiając Remusa samemu sobie.
Musiało ją to wiele kosztować, bo Remus doskonale widział w jej oczach ogromne pragnienie dalszego pobiadolenia nad jego słabym zdrowiem. Mimo to, zdobyła się na milczenie. Być może poczuła się urażona, że odtrącono jej pomocną dłoń, która co miesiąc była tak potrzebna. Remus, uświadamiając to sobie, poczuł się trochę niezręcznie, bo faktycznie wiele pani Pomfrey zawdzięczał. W końcu pielęgnowała go po najstraszliwszych pełniach i zawsze stawiała na nogi. Prawdę mówiąc, gdyby nie jej opieka, wszystko stałoby się nie do zniesienia.
Przyszło mu nawet do głowy, że pani Pomfrey faktycznie mogła dziś w nocy trzymać przy nim wartę, i że nie było to żadne przywidzenie w gorączce.

Stał przez czas jakiś na środku pustej sali szpitalnej, rozważając, czy nie zapukać w drzwi gabinetu i o to nie spytać. Stwierdził jednak, że będzie to głupie, a pielęgniarka gotowa uznać, że jednak zmienił zdanie i zapragnął zostać w ambulatorium. Niedoczekanie.
Z dość oczywistych powodów Remus nie znosił tego miejsca. Poza tym, szpitale raczej nikomu nie kojarzyły się dobrze, nie mówiąc już o wspomnieniach, jakie przywoływały u tych, którzy wielokrotnie w nich przebywali. A czwórka Huncwotów miała akurat to nieszczęście, że posiadała takich wspomnień całkiem dużo.

Remus spojrzał w kierunku swych przyjaciół, a potem powoli zbliżył się do łóżek, trochę obawiając się, że ujrzy równie przerażający widok, co dnia wczorajszego. Okazało się jednak, że wszyscy spali. Nie mieli już gorączki, wysypki, nie jęczeli z bólu… co znaczyło, że wszystko potoczyło się jak najlepiej.
Poczuł, że ciasny węzeł w żołądku rozluźnia się, a ciężar, który dotychczas spoczywał mu na klatce piersiowej, ustępuje, pozwalając swobodniej odetchnąć. Więc udało się. Udało się przekonać Snape’a do współpracy! Przehandlował przeciwzaklęcie za dane mu słowo…

Remus zamknął powieki i zupełnie niezamierzenie przypomniał sobie widok czarnych oczu, w których tkwiły te dwa zimne punkty, będące oznaką jakiegoś… tajemniczego smutku. To on właśnie zmusił Remusa do rezygnacji z szantażu i pójścia nieco łagodniejszą ścieżką. Już zdążył się przestraszyć, że popełnił błąd, ale na koniec końców okazało się, że dobrze zrobił, wycofując się wtedy z agresywnej taktyki. Teraz zamierzał umowy dotrzymać i bez względu na wszystko świadczyć w Severusa obronie. Nawet jeśli konieczne będzie poręczyć za niego przed samym Dumbledore’em. Układ to układ.

Może gdyby nie był tak zmęczony tym wszystkim, potrafiłby się bardziej cieszyć pomyślnym obrotem spraw i samym widokiem powracających do zdrowia przyjaciół. W tym momencie jednak czuł się zdolny jedynie do bladego uśmiechu.

– Lunatyk? – z zamyślenia wyrwał go zaspany głos i Remus otworzył oczy.

James szukał po omacku swoich okularów na szpitalnym stoliku. Gdy je założył i spojrzał na Remusa, od razu odwrócił wzrok, jakby wyostrzony obraz przyjaciela był dla niego widokiem trudniejszym do zniesienia niż tylko rozmazana postać. Zapadło milczenie, podczas którego Remus obserwował, jak James dość nieporadnie wygrzebuje się spod koca. Kiedy jednak pojął, że nie ma na sobie piżamy, ponownie go na siebie naciągnął, a na jego twarzy pojawił się niezrozumiały grymas – bardziej podobny do złości niż wstydu. Przez chwilę leżał sztywno, jakby bał się poruszyć. Dłonie, które lekko mu drżały, zacisnął kurczowo w pięści, ale i tak nie zdołał ukryć zdenerwowania. I z pewnością zdawał sobie sprawę, że jest to niemożliwe w obecności kogoś, kto ma ponadprzeciętnie wyostrzone zmysły. Remus widział wyraźnie, że James jest jeszcze słaby, choć i tak, mimo nienaturalnej bladości, wyglądał zapewne lepiej niż on sam.

– Jak się czujesz? – spytał, przerywając idiotyczną ciszę, chociaż nie przyszło mu to łatwo.

Odkąd się pobili, przez ostatnie kilka dni w ogóle się do siebie nie odzywali i traktowali jak wrogowie. A przynajmniej James tak traktował Remusa, patrząc na niego z gniewem, kiedy ten wchodził do własnego dormitorium. Wczoraj Rogacz wylądował nieprzytomny na szpitalnym łóżku… I co? I fakt, że dzisiaj obudził się zdrowy, miał unieważnić kłótnię, jaka wydarzyła się między nimi? Remus nawet chciałby, żeby to było takie proste. Ale niestety. Od takich spraw ani szpital, ani pełnia, ani żaden światowy armagedon nie był wstanie ich wybawić. Choćby się wszystko zawaliło, tego rodzaju problemy zawsze zostawały i trzeba było rozwiązywać je samemu.

– Nawet ujdzie. Bywało gorzej – mruknął James ze wzruszeniem ramion, wciąż na Remusa nie patrząc, po czym nabrał powietrza jak przed skokiem do wody. – Słuchaj, ja… – zaczął i przerwał, choć rzadko się zdarzało, by nie umiał dobrać słów. Zawsze mówił dużo, z uderzającą szczerością oraz łatwością, o wszystkim i o niczym.

Być może Remus był wredny, nie odzywając się i czekając aż będzie kontynuował, ale niby czemu miałby ułatwiać mu życie? W jednej chwili powróciło to okropne uczucie, które ogarnęło go, kiedy James wytknął mu, że najlepiej sprawdza się w roli wilkołaka. Czy to miało być jednoznaczne z tym, że nie sprawdza się w roli przyjaciela? Najwidoczniej. I ta uwaga wciąż go bolała. Zdawać by się mogło, że to tylko parę głupich słów, a utkwiły w nim zupełnie jak kolec kaktusa, który wszedł zbyt głęboko w skórę. James najpierw wbił go z premedytacją, uderzył w najsłabszy punkt Remusa, dobrze wiedząc, że właśnie w ten sposób najłatwiej go znokautuje… a teraz czego się spodziewa? Że Remus ot, tak puści wszystko w niepamięć?

– Wciąż jesteś na mnie wściekły, prawda? – spytał James tak trafnie, jakby wyczuwał jego emocje.

Remus zastanawiał się, czy odpowiedzieć. Właściwie nic nie stało na przeszkodzie, by teraz odwrócił się i odszedł. Tylko że w ten sposób niczego by nie rozwiązał, a sprawa ciągnęłaby się za nimi przez całe wakacje i z każdym dniem stawała coraz trudniejsza.

– Nie. „Wściekły” to niewłaściwe słowo – odrzekł, wciąż obserwując twarz Jamesa, który uparcie nie podnosił wzroku. – Lecz zapewne chciałeś usłyszeć ode mnie pokrzepiające kłamstwo, więc proszę bardzo: było minęło, praktycznie o wszystkim już zapomniałem.

Dobrze wiedział, że ten moment kiedyś nastąpi i zawczasu przysięgał sobie, że gdy dojdzie do konfrontacji, będzie nad sobą panował. Ale nic z tego nie wyszło. Nie był w stanie ukryć goryczy w swoim głosie, co sprawiło, że czuł się słaby – bo tak łatwy do rozszyfrowania, a przez to znowu podatny na ciosy.

Jednak James również nie czuł się swobodnie, zwłaszcza że piłeczka leżała teraz po jego stronie, a on chyba nie bardzo wiedział, jak z tego wybrnąć.
Usiadł na łóżku, przelotnie zerkając na niewzruszonego Remusa, po czym zmierzwił sobie włosy – tym razem w ewidentnym geście rozpaczy – i kilka razy ciężko odetchnął, jakby szykował się do najtrudniejszego swoim życiu starcia.

– Miałeś rację – rzekł wreszcie, skubiąc nerwowo nadsiepany skraj koca. – Jestem rozpuszczonym, nieodpowiedzialnym gnojkiem, który mocny jest tylko w gębie i potrafi wyłącznie się bawić – szepnął tak cicho, że można by pomyśleć, iż mówił to do siebie. – Zachowuję się jak dzieciak. Do tego jestem skończonym kretynem i… cholernym dupkiem – dodał z goryczą i przez chwilę milczał, najwyraźniej zbierając siły na powiedzenie czegoś jeszcze. – Istnieje takie zaklęcie… pewnie wiesz… Zaklęcie Żelaznej Rekompensaty. Jest ono wiążące jak przysięga, a pokrzywdzony – tu głos załamał mu się nieznacznie – on nakłada na krzywdziciela obowiązek zadośćuczynienia i może mu kazać zrobić cokolwiek zechce. Całość działa w ten sposób, że krzywdziciel inicjuje zaklęcie i jest zmuszony wykonywać wszystkie polecenia, a pokrzywdzony cofa je, kiedy uzna za stosowne. Pomyślałem więc, że… jeśli byś chciał, to… może być – zakończył trochę nieskładnie, ale z niesamowitym napięciem w głosie, jakby od odpowiedzi zależał cały jego los.

Remus w zdumieniu otworzył szerzej oczy. Nie ulegało wątpliwości, że James mówił to szczerze i z pełną świadomością. Jeszcze nigdy – a bywało już kilka okazji – nie słyszał tak dogłębnie prawdziwych i… szokujących przeprosin z jego ust. Naprawdę był gotów poddać się Żelaznej Rekompensacie?!

– Wolałbym, żeby niczego takiego nie było – odparł, starając się, by jego głos brzmiał w miarę normalnie; James podniósł wreszcie głowę, decydując się spojrzeć mu w oczy. – I właściwie nie jest… aż tak źle jak mówisz. No, może czasami jesteś kretynem. Ale nie takim znowu skończonym – dodał, zdobywając się na autentyczny uśmiech, na co James wypuścił powietrze z płuc, jakby do tej chwili nosił na plecach worek z kamieniami i właśnie go zrzucił.

Być może było to najgorszą z wad Remusa, ale nie potrafił pielęgnować w sobie urazy, choć po Gryfonie, a tym bardziej Gryfonie-wilkołaku, można by oczekiwać dzikiej zawziętości. Mimo to czuł, że słów Jamesa nigdy nie zapomni i jakiś żal z pewnością w nim zostanie – w końcu ciosy zadane ręką przyjaciela zawsze pozostawiały trwałe ślady, w przeciwieństwie do blizn po wrogach, które goiły się szybko i czyniły silniejszym. Z drugiej strony nie umiał Jamesowi nie przebaczyć. Cóż, nie należało to do rzeczy łatwych: pamiętać, ale jednocześnie nie być pamiętliwym. Co gorsza, nie wiedział nawet, gdzie przebiega granica między tymi dwoma. Domyślał się jednak, że jest bardzo cienka.

– Przyszedłeś tu wczoraj – rzekł cicho James. – Sądziłem, że… będziesz miał gdzieś, co się z nami dzieje. Chyba nawet powinieneś, po tym, jak cię wszyscy potraktowaliśmy.

– Skąd wiesz, że was odwiedzałem? – Remus celowo uniknął odpowiedzi.

– Stałeś nad moim łóżkiem, więc trudno byłoby cię nie zauważyć.

– Jak? Przecież byłeś nieprzytomny…

– Tak to tylko wyglądało – wycedził przez zaciśnięte zęby, a w jego oczach na powrót zagościła złość. – Nie daruję tego Snape’owi! Bo gdyby jeszcze była tu sama Pomfrey i Slughorn, pal ich licho. Ale Dumbledore? I McGonagall?! – dodał z rozpaczą, niespodziewanie oblewając się rumieńcem; tym razem nie tyle wzburzenia, co wstydu.

Remus, z początku zaskoczony jego słowami, szybko pojął, o czym James mówi i ogarnęło go nagłe rozbawienie. Nie powinien był go odczuwać, skoro tytułował się jednym z Huncwotów, ale musiał przyznać, że Snape był prawdziwym mistrzem, jeśli chodziło o wyszukane formy zemsty. Teraz już rozumiał zadowolenie Severusa, kiedy wspomniał mu, iż nauczyciele odkryli, co dolega trzem Gryfonom i jak temu zaradzić. A więc byli przytomni przez cały ten czas, świadomi wszystkiego, co się z nimi działo… i nie mogli nic zrobić, kiedy przez pół dnia prezentowali swoje wdzięki odziani tylko w cienką warstwę wody.

– Jesteś pewny, że to był Snape? – spytał wymijająco, chcąc ukryć uśmieszek, który zupełnie wbrew jego woli zaczął wyginać mu wargi. – Widziałeś go? Posiadasz dowody?

– A po co mi jakiekolwiek dowody?

– Bo słyszałem, że ma doskonałe alibi – mruknął Remus, dobrze wiedząc, jaka będzie reakcja Pottera.

Ten zerwał się z łóżka, nie dbając już, że jest nie ma na sobie ubrania i ktoś, kto wszedłby teraz do ambulatorium, ujrzałby widok co najmniej zdumiewający.

– Żartujesz? Przecież wiadomo, kto za tym stał! Jakie on może mieć alibi, do cholery?! – wrzasnął na całe gardło, a z gabinetu – jak można było przewidzieć – wyskoczyła poirytowana pielęgniarka.

– Co mają znaczyć te krzyki, Potter? – spytała ostro i James momentalnie znalazł się z powrotem pod kocem; Pomfrey nie musiała go nawet do tego nakłaniać. – A ty, Lupin, co tu jeszcze robisz? Ponoć czujesz się tak dobrze, iż nie musisz przebywać w skrzydle szpitalnym ani chwili dłużej. Czy może mam rozumieć, że zmieniłeś zdanie? – dodała, spoglądają na niego groźnie; była wyraźnie zdenerwowana i dziwnym sposobem wywołała u Remusa poczucie winy. Nim zdążył jednak ułożyć jakąś odpowiedź, usłyszał: – Żegnam wobec tego.

Powiedziała to tak oschłym, niepodobnym do niej tonem, że Remus bez słowa powlókł się w stronę wyjścia. Niewątpliwa pretensja pani Pomfrey pogorszyła jego samopoczucie. Ponadto miał wrażenie, że szykuje się kolejna utarczka z Jamesem na temat Snape’a, a kompletnie nie wiedział, jak wybrnąć z sytuacji, by nie zdradzić, że zawarł ze Ślizgonem cichy pakt. Co prawda zawarł go w dobrej wierze, ale wiedział, że dla Pottera nie będzie to miało znaczenia. Zbyt dobrze znał jego nieuleczalną nienawiść do Severusa. Poza tym, szemrane układziki z wrogiem to raczej mało chwalebny sposób na ratowanie przyjaciołom skóry. W każdym bądź razie mało gryfoński…

– Lupin, proszę na moment – dobiegł go głos McGonagall, która wychyliła głowę ze swojego gabinetu, zupełnie jakby wiedziała, że będzie tędy przechodził.

Remus przystanął, wiedząc już, że ten przeklęty dzień wykończy go całkowicie. McGonagall. Cudownie. Lepiej być już nie mogło! W jednej sekundzie powrócił cały niepokój, który uśpiony tuż pod powierzchnią innych, chwilowo donioślejszych trosk, czekał tylko na odpowiedni moment, by ponownie go dopaść. Sprawa rezygnacji z funkcji prefekta wciąż ciążyła mu jak kula u nogi i wyglądało na to, że tak łatwo kłopotu się nie pozbędzie.
Wszedł do gabinetu w milczeniu i od razu zdrętwiał, bo pierwszym, na co padł jego wzrok, była złota odznaka leżąca na biurku. Zdawało się, że spoczywała tam nietknięta od wczoraj, zniknęły tylko cztery stosy teczek, więc jeszcze bardziej rzucała się w oczy i drażniła Remusa swoim widokiem.

Poproszony przez nauczycielkę usiadł na krześle, z okropnym przeświadczeniem, że za chwilę będzie miał powtórkę z rozrywki. Lądować dwa dni pod rząd na wicedyrektorskim dywaniku było rzeczą, która przytrafiała się niewielu „wybrańcom”, a on miał wątpliwą przyjemność do nich należeć. Wczoraj jako prefekt, a dziś… z jakiego powodu? Czyżby w ciągu dwudziestu czterech godzin zdążył czymś podpaść?
Szybko przeanalizował wszystkie wydarzenia, próbując domyślić się, o co może chodzić; i znów pojawiło się to dziwne napięcie oraz kołatanie serca, towarzyszące zwykle śmiertelnie poważnym kazaniom.

– Rozmawiałam właśnie przez kominek z panią Pomfrey – oświadczyła McGonagall, siadając za biurkiem, a Remus westchnął ciężko, rozumiejąc już, w czym rzecz. I choć jego opiekunka nie zwykła wygłaszać litanii na temat czyjegokolwiek zdrowia, z pewnością zamierzała skomentować jego zachowanie wobec pielęgniarki.

Kiedy jednak przemówiła, Remus nie usłyszał w jej głosie wyrzutu, lecz zmęczenie… oraz troskę pobrzmiewającą pod płaszczykiem typowej dlań surowości.

– Przypominam ci, że masz zjawić się w ambulatorium o szóstej wieczorem. Pani Pomfrey, jak zwykle, zaprowadzi cię do chaty.

No tak – pełnia. Z tego wszystkiego udało mu się nawet przez chwilę o niej zapomnieć.

– Tak, wiem, pani profesor – odparł niechętnie, po czym zamilkł.

Po co w ogóle o tym mówić? Wolałby, żeby przemilczali tę kwestię, przecież scenariusz i tak wszyscy znali już na pamięć. W dniu pełni, na godzinę przed wschodem księżyca, Remus przychodził do skrzydła szpitalnego. Pomfrey zawsze była wtedy nienaturalnie cicha; podawała mu jakiś eliksir – nie miał pojęcia na co, chyba na uspokojenie, ale to i tak niewiele pomagało, bo czego by nie wypił dłonie zawsze mu się trzęsły – a potem bez słowa szli do chaty i Remus zostawał sam. Następnie zdejmował szkolne szaty i kładł różdżkę w bezpiecznym miejscu; miał mniej więcej pół godziny, żeby siedzieć bezczynnie na zdartej pazurami podłodze i oczekiwać… Więc siedział i czekał. W skupieniu do granic możliwości, w napięciu i przeokropnej ciszy oczekiwał nieuchronnego. To były najgorsze minuty, jakie można sobie wyobrazić, i dłużyły się niemiłosiernie. Huncwoci zjawiali się zazwyczaj już po jego przemianie… być może kilka razy przyszli w trakcie, ale nie miał pewności. Żaden z nich nigdy o tym nie wspominał. Trzy miesiące temu dołączył do nich także Peter, któremu udało się zostać animagiem.

Jednak nie było ich w chwili, gdy Remus czekał na pojawienie się srebrnej tarczy. Nie było przy nim nikogo, gdy paraliżował go strach. A paraliżował zawsze. Do dziś nie wiedział, czego tak naprawdę się bał. Bólu? Przecież powinien się już do niego przyzwyczaić. Zresztą, jak można bać się czegoś, co przeżywało się już wielokrotnie i wiadomo, że co miesiąc będzie następowało w taki sam sposób? A może chodziło o coś innego? Czyż najbardziej przerażającym nie był moment, w którym tracił nad sobą kontrolę i przestawał być człowiekiem? Moment, w którym rozpaczliwie pragnął trzymać się resztek ludzkiej świadomości?… Pewnie tak. Bo za każdym razem toczył ze sobą walkę i mimo wysiłku przegrywał.

McGonagall spojrzała na milczącego ucznia z westchnieniem.

– Może powinieneś jednak zostać w skrzydle szpitalnym, Lupin – rzekła ciszej, oceniając jego bladą twarz spod ściągniętych brwi. – Ponoć zasłabłeś. Jesteś pewny, że wystarczająco dobrze się czujesz?

Remus przytaknął, choć był przekonany, że McGonagall nie uwierzy w tak liche zapewnienie. Zresztą, nie było chyba dla niej tajemnicą, że musiał czuć się fatalnie. W końcu uczyła transmutacji, musiała wiedzieć o przebiegu likantropii, jej poszczególnych stadiach i wszelkich zawiłościach transformacji więcej niż on sam. Oczywiście z teoretycznego punktu widzenia.

– Jeśli cię to pocieszy, wiedz, że twoi przyjaciele wracają już do zdrowia – odezwała się, wciąż uważnie mu się przyglądając. – Dzisiaj co prawda nie wyjdą jeszcze z ambulatorium, ale jeśli ich stan się nie pogorszy, to jutro już na pewno.

Remus nie mógł powstrzymać uśmiechu, i właściwie wcale nie chciał. To była jedyna rzecz, która faktycznie podnosiła go na duchu.

– To dobrze, że tak szybko udało się profesorowi Slughornowi uwarzyć antidotum. Ale to oznacza również, że znaleziono przeciwzaklęcie, prawda? – spytał, starając się, by w jego głosie nie pobrzmiewała nadmierna ciekawość, bo w rzeczywistości aż go rozpierało, żeby dowiedzieć się, w jakiż to sposób Snape załatwił sprawę.

McGonagall na to pytanie nachmurzyła się dziwnie, choć przecież nie było powodów.

– Owszem, panie Lupin – rzekła sucho. – Profesor Slughorn dostał w środku nocy anonimową wiadomość zawierającą formułę przeciwzaklęcia. Jak sądzę, podrzucił mu ów liścik sam winowajca, jednak profesor twierdzi stanowczo, iż nie wie, któż to mógł być – dodała, mrużąc oczy z wyraźnym powątpiewaniem; najwyraźniej nie uwierzyła w ani jedno słowo Slughorna.

Prawdę mówiąc, Remusowi też ciężko było uwierzyć, że Slughorn nie domyślał się, kto mógłby uwarzyć truciznę powiązaną w działaniu z klątwą. Sądząc po tym, jak zachwyciła go ta mieszanka, mógł rozpoznać kunszt jednego ze swych ulubieńców… a wiadomym było, że zwykł przymykać oko na własnych wychowanków i ich mocno nieregulaminowe wyskoki. Zwłaszcza, jeśli delikwent miałby wybitny talent w dziedzinie eliksirów. Z drugiej strony Snape z pewnością nie przyznał się otwarcie do winy przed Slughornem. Nie był przecież głupi.

– Czy nadal jesteś pewny, Lupin, że Snape nie miał z tym nic wspólnego? – spytała nagle McGonagall, jakby słyszała jego myśli. Trzeba przyznać, że była nieugięta, przez co Remus znów poczuł się jak w pułapce.

– Już przecież pani powiedziałem – odparł powoli, ostrożnie formułując odpowiedź – i nie sądzę, by w tej kwestii coś się od wczoraj zmieniło.

– Zatem podtrzymujesz swoje słowa na temat pana Snape’a?

Jej okulary błysnęły groźnie, ale Remus podniósł wzrok i spojrzał nauczycielce prosto w oczy.

– Oczywiście.

Zdawać by się mogło, że przez srogą twarz McGonagall przemknął cień uśmiechu.

– Cóż, muszę przyznać, że po raz pierwszy spotykam się z taką sytuacją – zaczęła enigmatycznie, nadal taksując go wzrokiem zza prostokątnych szkieł. – Burzy pan stereotypy, panie Lupin. I sama nie wiem, czy mam być z tego powodu zadowolona, czy też… zaniepokojona – dodała ciszej.

Remus odniósł okropne wrażenie, że McGonagall wie o wszystkim, co się wczoraj wydarzyło – czyli niegodziwym, gryfońsko-ślizgońskim układzie, którego z całą pewnością by nie pochwaliła. W każdym razie dawała do zrozumienia, że wie… albo przynajmniej domyśla się, co w trawie piszczy, a to stawiało Remusa w dość trudnej sytuacji. Jakby nie było, współpraca z kimś, kto atakuje innych uczniów, dając pokaz wyrafinowanej formy przemocy, kłóciła się nie tylko z pryncypiami Gryffindoru, ale ogólnie rzecz biorąc była amoralna. Bez względu na szlachetność pobudek.
Remus za dobrze znał charakter McGonagall, by łudzić się, że puści mu coś takiego płazem.

– Nie jestem śledczym, Lupin – powiedziała, znowuż zdając się komentować nie wypowiedziane na głos słowa – dlatego nie będę już wnikać w szczegóły tej sprawy. Zakończyła się pomyślnie i to jest dla mnie najważniejsze. Natomiast twojego udziału… bo jestem przekonana, że go miałeś… nie zamierzam komentować z prostej przyczyny: sam wiesz najlepiej, czy właściwie postąpiłeś.

Remus w zdumieniu otworzył usta. McGonagall jednak tylko zmrużyła oczy – z jakąś dziwną kocią przebiegłością, którą rzadko u niej widywał – po czym wskazała dłonią złotą odznakę, leżącą przed nimi na blacie.

– Myślę, że wciąż należy do ciebie.

Remus utkwił w niej wzrok, nie mając pojęcia, jak się zachować. McGonagall milczała, oczekując jego reakcji, a otaczająca ich cisza stawała się coraz bardziej nieznośna. Dzięki Bogu jednak ktoś zapukał w drzwi, wybawiając go od konieczności odpowiedzi. Odetchnął z ulgą, ale to rozluźnienie w jednej chwili prysło, gdy usłyszał głos przybyłego.

– Przeszkadzam?

– Nie, dyrektorze, właśnie kończyłam z Lupinem rozmowę. Coś się stało?

– Och, nic… Przechodziłem obok i postanowiłem wstąpić po arkusze z podsumowaniem wyników siódmoklasistów.

– Za pół godziny miałby je pan na swoim biurku.

– Nie wątpię, Minerwo. Pomyślałem jednak, że zaoszczędzę ci pracy – odparł z uśmiechem. – Ponadto, chciałbym cię prosić, byś skopiowała z Księgi Kandydatów wszystkie informacje o niejakim Edwardzie Weinert. To ten chłopiec, o którym ci mówiłem.

– Tak, pamiętam. Ale listy wysyłamy dopiero w lipcu.

Remus, po niespodziewanym pojawieniu się Dumbledore’a, przez moment siedział w całkowitym bezruchu, mając wrażenie, że został osaczony. Jedyną rzeczą, o której w tym momencie marzył, to niepostrzeżenie wycofać się z gabinetu i wybrnąć możliwie bezboleśnie z patowej sytuacji. Przyznać trzeba, że znalazł się w niebezpiecznym, praktycznie beznadziejnym położeniu, bo nic nie mogło być gorszego od McGonagall i Dumbledore’a razem wziętych. Oczami wyobraźni widział już krzyżowy ogień pytań na temat Severusa, odznaki, pełni, czy Merlin wie czego jeszcze, który na pewno go nie ominie, jeśli w porę nie ucieknie. Poza tym, był tutaj raczej zbędnym słuchaczem, skoro profesorowie zamierzali poruszać sprawy Hogwartu.
Odchrząknął więc cicho, wstając ze swego miejsca.

– To może ja powinienem już…

– Zostań, Lupin – usłyszał kategoryczny głos McGonagall. – Powiedziałam, że kończymy rozmowę, a nie, że już ją skończyliśmy. – Remus zamarł, przez jedną okropną chwilę czując na sobie dwa palące spojrzenia, po czym nauczycielka zwróciła się na powrót do Dumbledore’a: – Nie musi pan sprawować nad wszystkim pieczy, dyrektorze. Z tymi ludźmi miała przecież rozmawiać delegacja z ministerstwa. To ponoć delikatna sprawa.

– Waśnie. Dlatego chcę odwiedzić tę rodzinę osobiście, Minerwo – rzekł, zerkając na nią znacząco, a w jego głosie brzmiała nadzwyczajna powaga. – Nie dostali jeszcze mugolskiego azylu i jeśli zjawią się u nich nasi urzędnicy, gotowi pomyśleć, że…Cóż, wolałbym nie narażać ich na niepotrzebny stres. Zajmę się ich sprawą, tylko potrzebuję wszystkich danych, jakie posiadamy.

McGonagall skinęła głową i wyszła do sąsiedniego pomieszczenia, o którego istnieniu Remus nawet nie wiedział. Przez uchylone drzwi zauważył, że zastawione jest półkami z mnóstwem papierów i teczek; musiała się tam chyba znajdować cała dokumentacja Hogwartu.

– Jak się miewasz, Remusie? Zapewne cieszysz się z końca roku szkolnego? – zagadnął przyjaznym tonem Dumbledore, ale Remus poczuł, że drętwieje mu ciało. W odpowiedzi tylko przytaknął, starając się nie podnosić wzorku.

Dyrektor był ostatnią osobą, którą chciał teraz widzieć. I na pewno ostatnią, z którą chciałby rozmawiać, biorąc pod uwagę fakt, że wczoraj przestał być prefektem, o czym Dumbledore mógł już wiedzieć. A nawet gdyby nie wiedział, to z pewnością odznaka leżąca na biurku zwróci jego uwagę. Jeśli tak się stanie, wtedy będzie dzielić go tylko krok od wyciągnięcia nazbyt trafnych wniosków. Nie trzeba było mieć przecież nadzwyczajnych umiejętności, by połączyć oba te wątki i zrozumieć, dlaczego Remus zamiast spacerować po błoniach, siedzi w gabinecie McGonagall.

Dumbledore uśmiechnął się, obserwując zakłopotanego Remusa, i jak na złość, zrobił właśnie to, czego ten się obawiał.

– Miałem kiedyś podobną – rzekł, biorąc odznakę w palce i przyglądając się jej z uwagą. – Zadziwiające jest, że taki mały kawałek metalu potrafi chwilami niesamowicie ciążyć. Co ciekawsze nawet wtedy, a może przede wszystkim wtedy, gdy z niego rezygnujemy, przekonani, iż należy się komuś innemu – powiedział, spoglądając na Remusa przez połówki szkieł.

Remusowi przebiegły ciarki po plecach. Nie wiedział, co mógłby odpowiedzieć, a milczenie też nie zdawało się najwłaściwszym wyjściem. Odetchnął nerwowo, czując się strasznie. Ale przecież nie mógł tak po prostu spojrzeć Dumbledore’owi w twarz. On już znał prawdę. Do diabła, a tak pragnął uniknąć z nim konfrontacji!

Dyrektor nie wyglądał jednak na rozzłoszczonego. W każdym razie nie dawał tego po sobie poznać. Spokojnie przespacerował się na drugi koniec gabinetu, nie spuszczając z Remusa oczu.

– Posłuchaj mnie uważnie. Powiem ci coś, co zrozumiałem po wielu latach życia, obfitujących w mniej bądź bardziej poważne błędy – rzekł, przystając przy wygaszonym kominku i przez chwilę przyglądając się swemu uczniowi w milczeniu.

Remus wiedział, że musi podnieść głowę, bo nie było stosownym zachowaniem stać zgarbionym i nie pokazywać twarzy, kiedy dyrektor przemawia wprost do ciebie. Spojrzał więc w stronę Dumbledore’a, ale nie był w stanie popatrzeć mu w oczy, dlatego zawiesił wzrok na własnej odznace, którą czarodziej obracał w palcach. Czuł, jak palą go policzki, i z całej duszy pragnął opuścić gabinet McGonagall zanim dyrektor zacznie mówić dalej.

Dumbledore westchnął cicho i ponownie jął przechadzać się po gabinecie wolnym krokiem.

– Żadne ordery i tytuły nie czynią człowieka lepszym czy szlachetniejszym. Często staje się on przez nie nawet gorszym niż był wcześniej – powiedział z naciskiem. – Przekonany o swej wyjątkowości, nieomylności, potędze… najpierw zaczyna nadużywać przywilejów, a niedługo później ma już wrażenie, że jest bezkarny. Jednak odznaki, wbrew pozorom, służą czemuś więcej niż tylko noszeniu ich z pychą na dumnej piersi lub… lub oddawaniu z pokorą – dokończył, zerkając na Remusa z ukosa, a ten ponownie opuścił głowę. Dobrze przewidział, że spotkanie z Dumbledore’em będzie gorsze od rozmowy z McGonagall. Nie przypuszczał jednak, że będzie aż tak trudne. Nie miał nic na swoją obronę, a człowiek stojący przed nim najwyraźniej wiedział wszystko o okolicznościach oddania odznaki. Teraz brakowało tylko, by wdarł mu się do umysłu i poznał uczucia. To byłoby gorsze od bycia nagim. I niestety… wydawało się bardzo prawdopodobne, bo Remus już nie raz doświadczył na własnej skórze nadzwyczajnych umiejętności Dumbledore’a w wydobywaniu z ludzi wstydliwych tajemnic. Dyrektor jednak zdawał się nie zważać na ciężką atmosferę, i po krótkiej ciszy ciągnął tym samym, spokojnym głosem: – Odznaki, mój drogi chłopcze, przypominają nam, że w każdej chwili musimy wybierać, będąc jednocześnie świadomi, iż może się znaleźć ktoś, kto zechce iść za naszym przykładem. Ale nie mówię w tym momencie o odznakach, które przypinasz do szaty – podkreślił, powoli obchodząc Remusa dookoła. – Niektóre odznaki bowiem wyryte się w czymś trwalszym od metalu. I to właśnie one są najważniejsze. Paradoksalnie, nie noszą ich ludzie bez skazy, bo tacy nie istnieją, lecz ci całkiem zwyczajni. Którzy nierzadko mają coś na sumieniu – dodał, stając tuż przed nim i zaglądając mu w oczy. Remusowi struchlało nagle całe ciało; w jakiś niewytłumaczalny sposób nie mógł odwrócić wzroku, zupełnie jakby Dumbledore uwięził jego spojrzenie. Więc to koniec. Teraz niczego już nie zdoła ukryć. Dumbledore za chwilę dowie się, dlaczego zrezygnował z odznaki, dowie się o jego tchórzostwie na błoniach, o pakcie ze Snape’em. O wszystkim! Był skończony… Ale gdy tylko o tym pomyślał, dyrektor podniósł w zdumieniu brwi. – Ludzie, o których mówię, Remusie, wyróżniają się spośród innych czymś, co bardzo wysoko cenię – rzekł cicho, a niebieskie oczy były w tym momencie niesamowicie poważne. Po chwili jednak zagościł w nich uśmiech. – Potrafią przyznać się do błędów, nawet jeśli ceną za to mogłaby być utrata czegoś, co jest dla nich bardzo ważne.

W tym momencie do gabinetu wróciła McGonagall, z lewitując przed sobą kilka grubych teczek, a w ręku niosąc zwój pergaminu.

– Doskonale, Minerwo – rozpromienił się dyrektor, odbierając dokumenty. – Mam nadzieję, że skopiowałaś wszystkie dane?

– Naturalnie.

– Dziękuję. Cóż… to chyba wszystko. Nie będę więc przeszkadzał w dalszej rozmowie – powiedział, wymieniając z McGonagall krótkie spojrzenia, po czym skierował się w stronę drzwi, lecz po dwóch krokach przystanął. – Ach, byłbym zapomniał. To jest co prawda tylko maleńki przedmiot, sam w sobie nic nie warty, ale nie chciałbym cię go pozbawiać – rzekł, odwracając głowę i wyciągając ku Remusowi dłoń z odznaką. – Odkąd jesteś jej właścicielem sam decydujesz, czego stanie się symbolem. Tak, jak zrobiłeś to wczoraj – dodał cicho, ale nie mówił tego ani z gniewem, ani z wyrzutem.

Remus odebrał odznakę z ręki dyrektora, odważając się wreszcie samemu podnieść na niego wzrok. Niebieskie oczy błyszczały w specyficzny sposób: z czujnością, powagą i czymś, co Remusowi zdało się… zadowoleniem? Nie zdążył jednak zinterpretować tego tajemniczego spojrzenia, bo dyrektor nacisnął klamkę i zniknął za drzwiami wraz z unoszącym się za nim stosem teczek.


Ostatnio zmieniony przez smagliczka dnia Wto 19:28, 20 Maj 2008, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Pon 0:51, 28 Kwi 2008    Temat postu:

Po wyjściu Dumbledore’a Remus stał niepewnie, trzymając odznakę w otwartej dłoni; wydawało mu się, że dyrektor może za chwilę zawrócić i zmienić zdanie. Oszołomiony tym, co się stało, zapomniał nawet o obecności McGonagall, zupełnie jakby wszystko dookoła zniknęło i pozostał tylko on na środku pustego pomieszczenia. On i kawałek metalu, którego nie potrafił w tym momencie ani odłożyć, ani zabrać ze sobą. Przecież wczoraj zrezygnował z odznaki… czy właściwym będzie, jeśli dziś z powrotem ją przyjmie? Z drugiej strony, skoro dyrektor i McGonagall nie zamierzali mu jej odbierać, zachowa się jak smarkacz, odrzucając szansę, którą właśnie od nich dostał.

– Sądzę, że możesz już iść, Lupin – rzekła nauczycielka, przypominając Remusowi, że wciąż znajduje się w jej biurze. – Wszystko, co miałam ci do powiedzenia… a nawet więcej… usłyszałeś już od profesora Dumbledore’a.

Remus zdawał sobie sprawę, że powinien coś odpowiedzieć. Cokolwiek. Nie wiedział jednak, jak ma to sformułować, co gorsza, nic mądrego nie przychodziło mu w tej chwili do głowy. Poza jednym, może zbyt prostym. Może nawet niestosownym po tym wszystkim, co wczoraj od McGonagall usłyszał…

– Dziękuję – szepnął ze ściśniętym gardłem, i to było wszystko, co był w stanie z siebie wydobyć; gdyby chciał powiedzieć coś jeszcze, głos pewnie odmówiłby mu już posłuszeństwa.

Gdy wyszedł na korytarz, kręciło mu się w głowie.
Wszystkie niedawne problemy stały się teraz tak odległe i nieistotne, jakby były tylko złym snem; kłótnia z Jamesem wydawała się byle sprzeczką, a nawet widmo nadchodzącej pełni okazało się mniej straszne.
Nie przypuszczał, że dzień, który zaczął się koszmarnie, przyniesie tak pozytywny obrót spraw. Bał się rozmowy z Dumbledore’em, której zapowiedź czuł już podczas śniadania, i przez myśl mu nawet nie przeszło, że ten zamierzał osobiście zwrócić mu odznakę. O tak, bez wątpienia była ona dla Remusa bardzo ważnym symbolem: odpowiedzialności, profesorskiej aprobaty i zaufania. Ale jeszcze czegoś znacznie większego, czego nie potrafił nazwać. Chyba nawet obawiałby się nazywać coś, czego do końca nie rozumiał. Ponad wszelką wątpliwość jednak, nie chciał znów zawieść. To była jedyna rzecz, co do której miał pewność; cała reszta pozostała dla niego tajemnicą. I chyba lepiej, że nie usiłował jej zgłębiać. Pewnych rzeczy nie sposób objąć umysłem, można jedynie odczuć…





…Nigdy nie uzyskał odpowiedzi, czy McGonagall i Dumbledore dowiedzieli się wtedy, jaką rolę odegrał w całej historii. Przypuszczał, że się domyślili. Czyżby pochwalali fakt, że chronił winowajcę? Przecież to niedorzeczne. Problem w tym, że zachowali się właśnie tak, jakby uznali postawę Remusa za właściwą, i mimo że trzech Huncwotów świadczyło przeciw Snape’owi, nie dali się przekonać, że jest on winny.
Być może przeczuwali, że to dzięki Remusa interwencji James, Peter i Syriusz mogli zostać wyleczeni… niemniej ani McGonagall, ani Dumbledore nie uznaliby przecież pertraktowania z „przestępcą” za uczciwe rozwiązanie sprawy.
Dlaczego więc przymknęli oko na uczniowskie porachunki i postanowili nie wyciągać żadnych konsekwencji? Tego Remus nigdy się nie dowiedział. Nawet po wielu latach Dumbledore nie skomentował ani słowem tamtego incydentu, choć tak naprawdę miał nieznośną skłonność do wspominania różnych, dziwnych epizodów ze szkolnych lat swoich byłych uczniów.
O tamtym milczał, co Remusowi było akurat na rękę. Dzięki temu żaden z jego przyjaciół nie dowiedział się, kto zapewnił Snape’owi alibi. I bardzo dobrze, bo była to jedna z tych spraw, których nie umiałby im wytłumaczyć w sposób dla nich zrozumiały.

Teraz jednak Remus był zmuszony przeprowadzić zgoła inną, i kto wie czy nie trudniejszą rozmowę – ze Snape’em na temat przerwanych lekcji Oklumencji. I nie zamierzał z tym zwlekać z dwóch powodów: zobowiązał się, więc rezygnacja nie byłaby w jego stylu, no i był świadom, że szkolenie Harry’ego jest niezbędne, więc musiał je wznowić jak najszybciej.

Remus dostał się do zamku bez trudu. Jako zaufany Zakonnik, wtajemniczony przez Dumbledore’a w kwestii hogwarckich zabezpieczeń – tak na wszelki wypadek – był w stanie sforsować nawet blokady założone przez Umbridge i Knota. Cóż, bez względu na ministerialne machlojki, dyrektorem, a przez to magicznym strażnikiem Hogwartu, wciąż pozostawał Dumbledore, który miał większą kontrolę nad zamkiem niż można by przypuszczać. Choć prawdę mówiąc, Remusowi bardzo przydała się wiedza o kilku tajnych przejściach, które poznał jeszcze w młodości. Można więc śmiało powiedzieć, że przemknął się do zamku właściwie jako były Huncwot, a nie żołnierz.



Na zegarze dochodziła dwunasta w nocy, gdy Severus Snape usłyszał krótkie puknięcie w drzwi swojej kwatery. Jedyną osobą, która ośmielała się wkraczać do jego prywatnych pokoi o każdej niemal godzinie, był Albus Dumbledore. Jednak w chwili obecnej nie było go w zamku, a funkcję „dyrektora” pełniła – jakże kompetentna – Dolores Umbridge. Ponadto, Snape szczerze wątpił, aby którykolwiek uczeń odważył się zawitać do lochów z własnej woli podczas ciszy nocnej. Żaden z nich nie był bowiem na tyle głupi, by dla zwykłej draki narażać się na „śmiertelne” niebezpieczeństwo, ryzykować wyszukanym szlabanem i stratą punktów.

Zirytowany podszedł do drzwi i otworzył je szybkim ruchem, ale ku swojemu ogromnemu zdumieniu, nie ujrzał nikogo. Korytarz był całkowicie pusty. Wychylił się, spoglądając w obie strony, i zachłysnął powietrzem, gdy przed jego oczami pojawiła się głowa zawieszona w powietrzu.

– Lupin, do cholery! – zaklął szeptem, w ostatniej chwili powstrzymując się od krzyku. – Co tu robisz, oszalałeś?!

– Musimy porozmawiać, Severusie – opowiedział lekko podenerwowany Remus, przestępując z nogi na nogę; praktycznie w każdej chwili ktoś mógł się pojawić w korytarzu. – Wpuścisz mnie?

Severus obrzucił go badawczym spojrzeniem (czy raczej samą jego głowę) i po krótkiej chwili zastanowienia otworzył nieco szerzej drzwi. Remus przekroczył próg jego gabinetu, ściągając z siebie pelerynę-niewidkę i rozglądając się dookoła – od jego ostatniej wizyty, która miała miejsce ponad dwa lata temu, nic się nie zmieniło.

– Widzę, że pożyczyłeś płaszczyk od Pottera, Lupin… A może to Black w swej przepastnej willi miał niewidkę na podorędziu? – spytał złośliwie Severus, zagradzając mu przejście i nie pozwalając wejść dalej.

Remus ujrzał w jego czarnych oczach taki sam lodowaty błysk, który miał dwa tygodnie temu, gdy stawali do pojedynku w Kwaterze Głównej. Wyglądało na to, że nie zastał go w dobrym humorze, o ile kiedykolwiek Snape taki miewał.

– Szalonooki użyczył mi swojej peleryny – odparł spokojnie, obserwując jak twarz Severusa zmienia się w złowrogą maskę.

– Czego chcesz, Lupin? – rzucił bez zbędnych wstępów. – Rozumiem, że przychodzisz z jakimiś niezwykle pilnymi wieściami. O końcu świata, jak mniemam, bo czemuż innemu mógłbym zawdzięczać tak miłą wizytę o jakże stosownej porze? – dodał drwiąco, cały czas trzymając go przy wejściu.

Jego zimne oczy spoczęły na bladej, nieco napiętej twarzy Remusa, który jednak nie odpowiedział od razu.

Wiedział dobrze, że nie będzie to łatwa rozmowa, a musiał ją przeprowadzić w taki sposób, by nie pogorszyć całej sprawy. Gdyby tego było mało, czuł już oddziaływanie zbliżającej się powoli pełni. Ta dziwna zbieżność zdarzeń przywodziła na myśl podobną, równie trudną rozmowę sprzed lat. Zupełnie jakby czas zatoczył koło i znaleźli się w tym samym punkcie, a realia różniły się jedynie drobnymi szczegółami. Prawdziwie szelmowski chichot losu.

– Powiesz mi wreszcie, jaką masz sprawę, czy będziemy tak sterczeć, głęboko patrząc sobie w oczy? – spytał ponownie Snape, z właściwym sobie sarkazmem. – Wierz mi, Lupin, mam znacznie ciekawsze zajęcia na tę noc!

– Nie musimy „sterczeć”, możemy usiąść… o ile zaproponujesz – odpowiedział obojętnym tonem Remus, całkowicie już uodporniony na jego złośliwości. – Nie przyszedłem tu, by się kłócić, ale żeby poważnie porozmawiać. Więc skoro już wpuściłeś mnie do środka, mogę liczyć na odrobinę tolerancji? Bo jeśli masz zamiar wyprosić mnie uprzejmym gestem, a potem zatrzasnąć drzwi tuż przed twarzą, jak zrobiłeś to kiedyś, nie będę marnował twojego i mojego czasu, i sam wyjdę.

Remus nie zamierzał owijać w bawełnę. Nie dziś. Jego odpowiedź zdała się zaskoczyć Snape’a do tego stopnia, że w pierwszym momencie nie zareagował, tylko zagryzł zęby i przez chwilę obserwował Remusa w milczeniu. Niespodziewanie jego oczy zwęziły się gniewnie, jakby zrozumiał wszystko, zanim jeszcze cokolwiek zostało powiedziane.

– Wiem, po co przyszedłeś, Lupin, i przyjmij do wiadomości, że nie zmienię zdania – wycedził przez zęby. – Wygląda na to, że bezczelny gówniarz miał tyle tupetu, by poskarżyć się swoim nieskazitelnym obrońcom. Oświeć mnie, czy powiedział wam też, dlaczego go wyrzuciłem? Pochwalił się swoim odkryciem? – warknął, a dłonie zacisnęły mu się w pięści. – Znów potwierdziło się to, co powtarzałem wielokrotnie: Potter jest taki sam jak jego ojciec! Nie miał nawet odrobiny godności, by trzymać język za zębami!

– Harry nie przyszedł do nas na skargę, jeśli o to ci chodzi. Nie miał nawet zamiaru wspominać o tym, że przerwałeś jego lekcje – rzekł nieco ciszej, a Snape skrzywił się sceptycznie.

– Doprawdy? Jakoś nie chce mi się wierzyć – prychnął. – Pewnie mieliście mnóstwo zabawy, co? Takie przyjacielskie spotkanie, przy którym powspominaliście stare dobre czasy. Może powinniście wtajemniczyć Pottera w inne, jakże wesołe wspomnienia, i przybliżyć mu obraz jego ojca. A nuż zapragnie go naśladować?!

Snape’a opanowywała wściekłość; jeszcze ją tłumił, ale Remus przeczuwał już, że rozmowa może przerodzić się w ostre starcie. Niekoniecznie tylko na słowa.

– Nie, Severusie – odrzekł, zachowując spokój, choć w atmosferze, jaką stworzył gospodarz, nie należało to do rzeczy łatwych. – Nie jest tak, jak myślisz. Harry był wstrząśnięty tym, co ujrzał w myślodsiewni i żałuje wszystkiego, co…

– Oszczędź mi tych bzdur z łaski swojej – przerwał mu ze złością, a w czarnych oczach błysnął nienawistny płomień. – Potter czegoś „żałuje”? Wielki, nietykalny Potter, któremu wszystko wolno, który nie szanuje niczyjej pracy i wiecznie naraża się na tysiące niebezpieczeństw? Och, tak, niewątpliwie jest rozczarowany i zawiedziony postawą swego ojczulka, który znęcał się nad jego najbardziej znienawidzonym profesorem! Lupin, nie rozśmieszaj mnie. Potter zrobił to z premedytacją, bezczelnie i ostentacyjnie, więc nie mów mi, że tego żałuje. – Jego usta wygiął pogardliwy grymas. – Że Black go broni, to się nie dziwię. Ale ty, Lupin? Szkoda… bo miałem o tobie nieco lepsze zdanie. Zaczynałem nawet wierzyć, że posiadasz krztynę inteligencji – dodał zgryźliwie.

Remus najchętniej policzyłby do dziesięciu, jeśli tylko odniosłoby to jakikolwiek skutek. Niestety, w przypadku Snape’a było jedynie stratą czasu. Ponadto, rozumiał doskonale jego złość, bo to wspomnienie było wyjątkowo upokarzające. Zresztą, już samo naruszenie czyjejś prywatności było karygodne! Gdyby nie cała napięta sytuacja, Remus poważnie porozmawiałby z Harrym o jego zachowaniu, ale teraz nie było na to ani warunków, ani czasu. Odetchnął więc głębiej i rzekł:

– Nie twierdzę, że Harry nie zasłużył sobie na twój gniew. Zasłużył, bo zrobił coś, czego nie miał prawa robić. Wiedz jednak, że daleki był od radości i myślę, że to jest dla niego najlepsza nauczka. A jeśli już mowa o inteligencji, to chyba nie powinieneś zostawiać go samego w swoim gabinecie z myślodsiewnią na wierzchu. Nie bronię go, ale bądźmy szczerzy, Severusie, sam na jego miejscu postąpiłbyś podobnie, więc nie opowiadaj mi tu o dobrych manierach. W przeciwieństwie do Harry’ego jesteś dorosły. Owszem, mogłeś się zdenerwować, ale nie możesz przerywać lekcji. Nie możesz…

– Nie będziesz mi mówił, co mam robić, Lupin. Co mogę, a czego nie mogę! – uciął ostro. – Chcesz mi postawić ultimatum, tak jak przed laty? Albo przyjmę Pottera z powrotem, albo doniesiesz Dumbledore’owi. Taki masz plan?! – wysyczał, zbliżając twarz do twarzy Remusa, a spojrzenie, jakim go uraczył, bez wątpienia zabiłoby każdego ucznia.

– Nie. Teraz cię proszę…

– Niesamowite! – wypalił Snape. – Lupin mnie prosi!

– Severusie, uspokój się…

– Nie zamierzam dalej go uczyć! – przerwał mu wściekle, patrząc na niego tak, jakby chciał go spopielić wzrokiem. Ale już w następnej sekundzie płomień w jego oczach zmienił się diametralnie, przechodząc z temperatury rozżarzonego żelaza w chód ciekłego azotu. Remus nie był jednak zaskoczony, bo już nie raz miał okazję przekonać się, że Severus potrafił manipulować ludźmi za pomocą samego spojrzenia. I trzeba przyznać, że robił to po mistrzowsku… Tylko że akurat nie sprawdzało się to w przypadku kilku osób, a Remus był jedną z nich. Severus musiał to odkryć już jakiś czas temu, więc jego zagrywka była bezsensowna, i chyba zdawał sobie z tego sprawę. – Potter w ogóle się nie przykłada, nie ćwiczy – kontynuował po chwili, jednym ze swych najbardziej jadowitych głosów. – Wygląda na to, że spodobały mu się te wizje. Kto wie? Jeśli mu się poszczęści, będzie miał okazję udowodnić jak wielkim jest bohaterem… czy raczej głupcem… i stanie twarzą w twarz z Czarnym Panem.

– Przestań. Chyba nie wiesz, co mówisz. – Remus z ogromnym wysiłkiem powstrzymywał gniew, starając się rozmawiać możliwie najspokojniej; sprawa była zbyt poważna i jakoś musiał Snape’a przekonać. Dobrze wiedział, że nerwy w niczym nie mogły mu pomóc. Te jednak, mimo starań, zaczynały brać nad nim górę. – Severusie, czy nie rozumiesz, na co go narażasz, a przez co, na co narażasz Zakon? Dumbledore polecił ci nauczyć Harry’ego Oklumencji, nie możesz go wyrzucać. To bardzo ważne, by ją opanował! Jeśli Voldemort…

– Milcz! – syknął, chwytając się za lewe ramię i momentalnie blednąc; plecami oparł się ciężko o ścianę, jakby jakaś niewidzialna siła go popchnęła.

Remus zaklął w duchu. Dobrze wiedział, dlaczego Severus tak gwałtownie reaguje na to imię i dlaczego nie powinno się mówić go przy nim na głos. Nie miało to nic wspólnego ze strachem. Dumbledore jakiś czas temu wyjaśnił mu, na czym polega natura Mrocznego Znaku. Nie był on typowym tatuażem, a miano Lorda Voldemorta nie było zwyczajnym tytułem. To była silnie wiążąca Czarna Magia – hasło i odzew. Nierozerwalna, bardzo mocna łączność, która ubezwłasnowolniała wszystkich Śmierciożerców. Severus, jako ktoś stojący na pograniczu, musiał z tą mocą bezustannie walczyć, kontrolować dwie przeciwstawne siły w nim zawarte. Gdyby pozostał lojalny wobec Voldemorta nie miałby tego problemu. Jednak fakt, że przeszedł na Jasną Stronę wcale nie znaczył, że mógł odciąć się od ciemnej… Nawet gdyby chciał, było to niemożliwe. Zmuszony był więc balansować na linie, a każde takie szarpnięcie musiało mieć na niego destruktywny wpływ. Co więcej, miano Voldemorta wypowiadane przez dorosłego, silnego czarodzieja, uderzało w Severusa znacznie mocnej niż gdyby słyszał je z ust ucznia, niedoświadczonego jeszcze w magii.

– Nigdy nie wypowiadaj jego imienia w mojej obecności – rzekł bardzo powoli, cedząc każde słowo i oddychając z trudem. – Tylko Dumbledore może to robić bez ryzyka. Tylko on równoważy wpływ tej cholernej klątwy!

– Nie chciałem – szepnął Remus patrząc, jak Snape usiłuje się pozbierać. Teraz widział na własne oczy, że Dumbledore niczego nie wyolbrzymił; to naprawdę musiało być dla Severusa trudne. Do dzisiaj nie rozumiał nawet jak bardzo. I z pewnością było bolesne. – Ja… przepraszam cię. Nie zamierzałem… Zapomniałem o tym – dodał z zakłopotaniem.

– Cudownie, zwyczajnie zapomniałeś. Wyobraź sobie, że za każdym razem, gdy którekolwiek z was się zapomni, ja jestem zmuszony sobie przypominać! – warknął i puścił swoją rękę, zaciskając dłonie w pięści tak silnie, że wyraźnie mu drżały. Przez chwilę milczał, wyrównując oddech, po czym rzekł, siląc się na cyniczny ton: – Powróćmy do wiodącego tematu naszej rozmowy. Zdaję sobie sprawę, do czego zmierzasz, Lupin, jednak Potter musi zrozumieć pewne rzeczy. Nie przyjmę go, bo sam najwyraźniej wie lepiej, co dla niego właściwe. Nie będę go niańczyć, nie jestem Dumbledore’em – mówił już spokojnym, acz lodowatym głosem. – Jeśli uzna za stosowne przyjść do mnie i poda mi zadowalające argumenty, bym wznowił naukę… być może się zgodzę. To zależy tylko i wyłącznie od niego. Niech mnie przekona, że warto poświęcać mu czas. Niech wreszcie zrobi coś samodzielnie, bo dotychczas był wiecznie prowadzany za rączkę, niczym panicz! To wszystko, co mam do powiedzenia na ten temat. A teraz żegnam cię, Lupin.

Remus przez krótką chwilę wahał się, rozważając, czy nie powinien na tym zakończyć. Z drugiej jednak strony wiedział, że nie może uginać się tak łatwo. Z Snape’em należało rozmawiać stanowczo, bo nie traktował wtedy rozmówcy poważnie.

– Severusie, rozumiem cię doskonale, ale nie mamy teraz czasu na lekcje wychowawcze. Każda zwłoka to zbyt wielkie ryzyko – powiedział z naciskiem, nie spuszczając z niego oczu. – Harry zrobił źle i być może nie przykładał się do nauki należycie, ale jest tylko nastolatkiem. Nie popełnił zbrodni, to naprawdę nie jest powód…

– Powiedziałem już – przerwał mu, a tym razem w jego głosie pobrzmiewała bardzo niebezpieczna nuta irytacji, która zapowiadała zbliżający się napad furii. – Przyjdzie do mnie, poprosi osobiście, wtedy się zastanowię. Inaczej, nie mamy o czym rozmawiać. Musi wreszcie nauczyć się ponosić konsekwencje własnych czynów, bo jak na razie wszystko uchodzi mu płazem. Ja, w przeciwieństwie do reszty, nie zamierzam uznawać go ze pępek świata. Jeśli uczeń nie wykazuje odrobiny zainteresowania i nie wkłada żadnego wysiłku, lekcje są całkowitą stratą czasu. On powinien SAM tego chcieć, inaczej niczego się nie nauczy. Chyba nie muszę ci tłumaczyć tak oczywistych rzeczy, Lupin? W końcu ty też byłeś nauczycielem. Krótko bo krótko, ale jednak – dodał, krzywiąc się drwiąco. – A teraz byłbyś łaskaw zamknąć drzwi z drugiej strony…

– Do jasnej cholery, to nie jest pora na prywaty! – krzyknął Remus, mając już dosyć tej bezowocnej konwersacji; wyminął Snape’a i zaczął krążyć po jego gabinecie, nie będąc nawet świadomym, jak bardzo w tym momencie przypominał w zachowaniu Syriusza. Snape założył ręce na piersi, prezentując dla kontrastu postawę w stu procentach „severusowatą” – sprawdzoną, opatentowaną, z szerokim wachlarzem różnych form pogardy na wyłączność. – Sytuacja jest poważna i dobrze o tym wiesz! – zawołał Remus, rzucając mu ostre spojrzenie. – Dumbledore nie podkreślałby tego, gdyby to nie miało znaczenia! Czy jego słowa nic dla ciebie znaczą? Istnieje duże zagrożenie ze strony… z jego strony, a ty odgrywasz się na Harrym za grzechy Jamesa. Teraz przeszłość nie jest najważniejsza. Harry to nie jest James, on już dawno nie żyje! NIE ŻYJE, Severusie. Czy nie mógłbyś wreszcie puścić wszystkiego w niepamięć?!

– W niepamięć? Raczysz żartować, Lupin. I w dodatku masz czelność prawić mi morały – odpowiedział podejrzanie spokojnym głosem. – Mówisz o rozwadze i o obowiązkach wobec Dumbledore’a? O niebezpieczeństwie, uporze i braku odpowiedzialności? To śmieszne, że słyszę o tym właśnie z twoich ust! – W czarnych oczach pojawiła się iskra zdradzająca chęć mordu i Remus dobrze wiedział, co Snape ma na myśli. Faktycznie nie był właściwą osobową do pouczania Severusa w kwestii odpowiedzialności, bo sam miał wiele na sumieniu. Lecz czy tylko on?

– Nie uważam się za przykład moralny – odparł nieco oschłym tonem – ale ty również nim nie jesteś i warto byłoby o tym pamiętać. Przyszedłem tu z dobrej woli, nie po to, by z tobą walczyć.

– Jakże szlachetnie – zakpił Snape, tym razem tonem jedwabiście gładkim. – Więc, jeśli już bawimy się w dżentelmeńskie maniery, przyjmij do wiadomości, że nie zamierzam tolerować arogancji pana Pottera, gdyż nie uznaję braku ogłady, nieokrzesania i chamstwa. Jest rozwydrzonym, niewychowanym smarkaczem i za nic ma autorytet starszych i mądrzejszych od niego. Jego zuchwałość przekroczyła już granice mojej tolerancji. Nie będę więc przyklaskiwał takiemu zachowaniu, bez względu na jego sławę. I nie obchodzi mnie, czyim jest synem.

– Bredzisz! Nienawidzisz go od pierwszego spotkania. Nie wmawiaj mi, że James nie ma z tym nic wspólnego! Nie znosisz chłopaka dlatego, że miałeś z jego ojcem na pieńku, czy może dlatego, że James, choć był twoim wrogiem, uratował ci… – zamilkł w pół zdania i zamknął oczy, przerażony własnymi słowami, które popłynęły potokiem; zupełnie bezmyślnie.

Nigdy nie chciał o tym wspominać. A przynajmniej nie w takim kontekście, do diabła! Niestety, zabrzmiało to jak wypominanie zasług i długów, a akurat on nie miał do tego żadnych praw. Odkąd poznał prawdę o tamtym „wypadku”, czuł się koszmarnie. Chciał porozmawiać z Severusem i jednocześnie nie mógł. Cóż, musiał przyznać, że najzwyczajniej w świecie się bał, jednak nie Severusa, nie jego złości i gniewu. Bał się czego innego – trywialności. Bał się, że to, co chciałby mu powiedzieć, będzie w istocie rażąco puste i groteskowe. Że zabrzmi wręcz obraźliwe w jego ustach. Przecież omal go wtedy nie zabił! Wystarczyło tylko kilka sekund… kilka przeklętych sekund więcej, a mógłby rozszarpać Snape’a na kawałki!

– No, dalej, Lupin, powiedz to – ponaglił go Snape, zdając się czytać w jego myślach. – Co jest? Prawda ma ponoć jedno oblicze, więc spójrzmy jej w oczy!

Remus podniósł na niego wzrok, czując, że teraz sprawia mu to ogromną trudność. Stanął wreszcie twarzą w twarz z nieuniknionym. Nigdy nie przygotowywał się na to, co powie w takiej sytuacji. Nie miał nawet pojęcia, co mógłby powiedzieć niedoszły morderca własnej ofierze. I jak na nieszczęście, tylko jedno, jakże śmieszne słowo cisnęło mu się na usta.

– Przepraszam – wydusił, mają wrażenie, że obręcz na jego gardle jeszcze bardziej się zacisnęła. – Wiem, że to nic dla ciebie nie znaczy i niczego ci nie wynagrodzi… i że w obliczu tego, co zrobiłem, brzmi cholernie banalnie. Ale już nic nie mogę zmienić. Za późno na to o dwadzieścia lat. – Severus stał jak zamurowany z lekko otwartymi ustami; widać nie takiej odpowiedzi się spodziewał. Zdecydowanie nie takiej. – Gdybym wtedy wiedział to, co wiem dzisiaj, zapłaciłbym swoją cenę od razu, bez względu na prośby i decyzje Dumbledore’a.

– Od kiedy wiesz? – spytał cicho.

– Dowiedziałem się dwa lata temu, w chwili, gdy odchodziłem z Hogwartu. Dumbledore opowiedział mi, co naprawdę się wtedy wydarzyło – szepnął i odetchnął ciężko, po czym ponownie spojrzał na Severusa. – Nie myśl, że nie chciałem z tobą porozmawiać wcześniej. Chciałem, ale… nie wiedziałem… nawet teraz nie wiem, co mam powiedzieć. Prawie cię wtedy zabiłem – rzekł, starając się, by głos mu nie zadrżał. Drżały mu jednak dłonie i Snape z pewnością to zauważył. – Nie liczę na to, że mi zapomnisz. Nawet ja… gdybym znał wówczas prawdę, nie wybaczyłbym sobie. I pewnie nie rozmawialibyśmy już.

– Lupin, nie pieprz głupot – warknął Severus, choć głos, jak na jego możliwości, zabrzmiał wręcz nienaturalnie łagodnie. – Wygadujesz jakieś absurdy. To, co się wtedy stało, to nie jest jeszcze powód, by… – urwał nagle, a na jego twarz powrócił złośliwy grymas. Widać kąśliwa natura była na tyle silna, że w każdych okolicznościach, zwłaszcza tych niezręcznych, brała nad nim górę. – Czyżby fakt, że otarłeś się o morderstwo, był dla ciebie nie do wytrzymania? – spytał cierpko, a usta wykrzywił mu szyderczy uśmiech. – Taki z ciebie wrażliwy wilkołak, że nie może znieść myśli, iż prawie rozszarpał albo, być może, niedługo rozszarpie kogoś na strzępy? Poruszające go głębi – podsumował z ironią.

Remus ciężko przełknął ślinę. Powinien przewidzieć, że Snape każde słowo obróci przeciw niemu. Czy naprawdę liczył na to, że odpuści mu tamtą krzywdę? Przecież miał rację, i miał również prawo do wszelkich ataków na jego osobę. Remus był wilkołakiem i omal go nie zabił, a to w zupełności tłumaczyło każdą formę agresji, jaką Snape kierował przeciw niemu. Niemniej jednak… Remus nie spodziewał się, że rozmowa z Severusem i próba wytłumaczenia mu, czy choćby dania do zrozumienia, że ogromnie żałuje wszystkiego, co stało się przed laty – w dodatku bez jego woli – będzie tak… pełna bezsilności. Cóż, już sam fakt, że o mały włos nie rozerwał go na strzępy, był dla Remusa tak paraliżujący i trudny do przyjęcia, że nawet po tak długim czasie nie potrafił o tym spokojnie rozmyślać. Wiedział dobrze, że Severus nienawidzi go właśnie przez to. Nie rozumiał on jednak ważnej rzeczy. Nie wiedział… nie był w stanie wyobrazić sobie jak to jest być potworem i nie móc się od tego uwolnić.

– A czy ty… Czy umiałbyś żyć z taką świadomością? – wyszeptał, spoglądając mu prosto w oczy. Spodziewał się dostrzec w nich drwinę i złość, ale zobaczył coś zupełnie innego.

Severus pobladł tak szybko, jakby ktoś podciął mu żyły, a na jego twarzy zastygł wyraz trwogi i zaskoczenia. Stali naprzeciw siebie, zupełnie jak przed laty podczas gry w „Hieroglify”, tylko że teraz nic nie zmuszało ich do mówienia prawdy. Mimo to, Snape po chwili odparł, ledwie otwierając usta:

– Jak widzisz.

Zapadła cisza. Tylko tykający miarowo zegar wygrywał swą prostą melodię, z każdym uderzeniem wahadła wydając się coraz głośniejszym. Remus dopiero po pewnym czasie pojął pełen sens własnego pytania, jak również istotę udzielonej odpowiedzi, i wtedy poczuł dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. To przecież było niemal oczywiste, że Severus musiał kogoś zabić, będąc w służbie Voldemorta. I raczej zrozumiałe, skoro brał czynny udział i w tej wojnie, i w poprzedniej. Mimo wszystko jednak, fakt, że się do tego przyznał, był dla Remusa czymś wstrząsającym. Był jak grom z nieba.

– Myślałeś, że jestem nieskalany zbrodnią? – Snape pierwszy przerwał ciszę, choć jego głos niewiele był głośniejszy od ich własnych oddechów. – Każdy Śmierciożerca ma krew na rękach. Bez wyjątków. Ty, Lupin, na wiele rzeczy nie miałeś i nie masz wpływu. Jesteś tylko zapchlonym wilkołakiem, a ja… ja jestem sukinsynem – wyszeptał, mrużąc oczy, i skrzywił się, choć był to raczej wyraz bólu niż złośliwości. – Pewnie zastanawiasz się teraz, dlaczego nie siedzę w Azkabanie albo nie leżę w piachu? Wierz mi, z chęcią bym ci odpowiedział, ale niestety… nawet ja tego nie wiem. Wiem natomiast, że kwestia samobójstwa jest trudniejsza, niż ci się wydaje. Tylko w niektórych przypadkach może być to sprawą honoru, częściej jednak bywa zwykłym tchórzostwem. – Bezwiednie podniósł dłoń, pocierając lewe przedramię. – Ja nie zwykłem uciekać, Lupin.

Remus stał zszokowany i zakłopotany jednocześnie. Nigdy by nie przypuszczał, że Severus wyjawi mu tak wiele prawdy o sobie, i to zupełnie dobrowolnie. Bez przymusu, bez nacisku… Po co? Dlaczego mu to mówił?
Ledwie o tym pomyślał, Snape odpowiedział, zupełnie jakby słyszał to nie zadane pytanie.

– Dostąpiłeś zaszczytu, Lupin. Powinieneś się cieszyć. Może nawet pomyśleć o zostaniu kaznodzieją, bo wymuszanie spowiedzi wychodzi ci całkiem gładko. Choć do umiejętności Dumbledore’a jeszcze sporo ci brakuje – zadrwił, ale nie wyszło mu to zbyt wiarygodnie. Chwilę później wymuszony krzywy uśmieszek zniknął mu z twarzy, a Severus przez krótki moment wyglądał tak, jakby wraz z nim opadła również cała maska nienaturalnej obojętności, którą nosił na co dzień. Opadła, odsłaniając całkiem ludzką słabość, kryjącą się pod spodem. – Nikt mnie jeszcze nie pytał, czy można żyć z czymś takim – rzekł cicho, i mimo że starał się, by jego głos był zimny i bezbarwny, Remus wyraźnie słyszał w nim napięcie i niepewność. Kiedy Snape podniósł na niego wzrok, jego czarne oczy wydały się całkowicie martwe. Zupełnie jakby te dwa zimne i puste punkciki, które Remus widział, kiedy byli jeszcze nastolatkami, teraz rozrosły się i objęły całe źrenice. – Prawda jest taka, Lupin, że… nie można z tym żyć. Ale przynajmniej nie mam już nic do stracenia – dokończył, najwyraźniej nie dbając już o to, jak bardzo zszokuje swego rozmówcę własną szczerością.

Chyba po raz pierwszy zdobył się na coś takiego. I to przed kim? Przed dawnym wrogiem.
Remus przytłoczony jego odpowiedzą, nie był już w stanie ciągnąć tematu Oklumencji. Zresztą, w takich okolicznościach raczej nie powinien. Powiedział przecież już wszystko, co było do powiedzenia… a dowiedział się więcej niż kiedykolwiek pragnął.

Gdy wrócił na Grimmauld Place nie potrafił udzielić Syriuszowi jednoznacznej odpowiedzi, czy udało mu się rozwiązać problem. Nie mógł mu też opowiedzieć tego, co od Severusa usłyszał. Nie miał pojęcia, co się z nim działo, ale czuł dziwny ciężar, który przecież nie powinien być jego udziałem. Przez dwa następne dni snuł się po Kwaterze Głównej bez celu, na zewnątrz nieobecny, wewnątrz rozkojarzony. Nie mógł opędzić się od myśli, że prawdziwego Severusa nikt nigdy nie poznał i nie zrozumiał. Że nikt tak naprawdę tego nie chciał. Że nikt nie próbował nawet zobaczyć w nim całkiem normalnego człowieka, tylko że z koszmarną przeszłością. Nikogo to nie obchodziło, nikt się nie wysilał… i wszyscy woleli Snape’a zwyczajnie nie znosić. Bo nie znosić go było najłatwiej. Zakon eksploatował go jako szpiega, być może ponad jego możliwości, nie dając mu nawet odrobiny oparcia. Wszyscy byli zdania, że Snape – przeklęty Śmierciożerca – ma święty obowiązek stawiać się na każde wezwanie Voldemorta, robić wszystko, co tamten mu każe, a potem przychodzić na zebranie i składać Dumbledore’owi szczegółowy raport. Nic więcej się nie liczyło. Jak długo można funkcjonować w ten sposób? Przecież sam fakt, że Severus wyjawił Remusowi skrawek, zapewne upokarzającej w jego mniemaniu, prawdy o sobie, musiał oznaczać, że nie miał nikogo, by podzielić się ciężarem. Wyglądało na to, że nawet Dumbledore’owi Snape nigdy nie opowiadał o sprawach, które go przygnębiały. Z biegiem czasu mógł nauczyć się obojętności i wypierania wszelkich uczuć, co nie znaczyło przecież, że potrafił sobie z tym wszystkim radzić.

Nikt go jeszcze nie pytał, czy można z tym żyć.
A prawda była taka, że nie można.

Jak ślepym musiał być Remus, nie zauważając tego wcześniej! Przecież wszystkie elementy układanki tak idealnie do siebie pasowały, a teraz zaczynały odsłaniać cały obrazek skomplikowanej osobowości Severusa Snape’a. Najgorszym jednak było to, iż miał wrażenie, że do jej wykształcenia przyłożył rękę. Wszystkie krzywdy, jakie wyrządził mu w dzieciństwie, wraz z tą najstraszniejszą – morderczym atakiem – musiały spowodować pragnienie odwetu. A to z pewnością stało się pośrednią przyczyną tego, że wstąpił w szeregi oferujące mu zwycięstwo nad wrogami.
Może gdyby ich losy potoczyły się inaczej…

Cóż. To prawda, że Remus był wilkołakiem od najmłodszych lat swego życia, i na wiele rzeczy nie miał wpływu. Ale w którym momencie Severus z wyobcowanego, złośliwego nastolatka stał się sukinsynem? Gdzie przebłagała ta granica? I czy był to tylko jego wybór, czy może jednak coś pchnęło go w tę pułapkę?

Bez względu na to, jak brzmiała odpowiedź, jedno było pewne: nie mógł się już wycofać, choćby bardzo tego pragnął. Podobnie jak Remus nie miał wpływu na to, co księżyc wyczyniał z nim miesiąc z miesiąc. Obaj więc w pewnym sensie byli niewolnikami samych siebie.







Fin
(a jednak dociągnęłam ów koszmarnie długi rozdział... czy raczej opowieść w opowieści... do końca, ha? zawsze powtarzam: niech żywi nie tracą nadziei! ;P)


Ostatnio zmieniony przez smagliczka dnia Wto 19:30, 20 Maj 2008, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vivi
wilk rumowy



Dołączył: 13 Lut 2008
Posty: 113
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 12:54, 29 Kwi 2008    Temat postu:

ojj Smag, dałaś długo czekać, ale jak już to od razy dwa. Jak tylko dołączyłam do Lunatico, połknęłam Twoje opowiadanie za jednym razem Razz

*rozsiada się wygodnie, jako ślepa, no prawie ślepa, kopiuje do Worda, powiększa literki i zabiera się do czytania*


Ostatnio zmieniony przez Vivi dnia Wto 12:56, 29 Kwi 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kira
kryształkowa dama



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z <lol>andii ;)

PostWysłany: Śro 21:28, 30 Kwi 2008    Temat postu:

No więc...

...peanów zakochanej czytelniczki ciąg dalszy ^^

A właściwie nie ciąg dalszy, tylko powtórka z rozrywki! Bo cóż nowego można powiedzieć o kolejnej części opowiadania, które niezmiennie zachowuje ten sam, wysoki poziom? Jestem absolutnie zakochana zarówno w Remusie, jak i Severze Twojego autorstwa. Zwłaszcza w Lupinie, który w mojej hierarchii ubóstwienia stoi mimo wszystko nieco wyżej od Seva - w ogóle. Jest tak totalnie kanoniczny w najlepszym, trzeciotomowym znaczeniu tego słowa, że czapki z głów! Ale Snape również jest wspaniale przedstawiony. Typowo złośliwy i sarkastyczny, a mimo to wzbudza we mnie ogromną sympatię i wciąga, czy też może przyciąga. A ich końcowa rozmowa? Znasz już moją opinię na jej temat, ale muszę się powtórzyć - jest mistrzowska! Ta nić porozumienia... Wink Nie, nie, nie uśmiecham się i nie bawię w podteksty - wiem, że nie będzie to slash i CIESZĘ SIĘ, że nie będzie to slash. Ale strasznie ciekawi mnie jedna rzecz - do jakiego stopnia rozwiniesz to, co w tym momencie jest dopiero rodzącym się porozumieniem...? Mam nadzieję, że do sporego - Remus i Snape z całą pewności zasługują na swoją wzajemną przyjaźń!

*nastrój fanki*
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Śro 22:35, 30 Kwi 2008    Temat postu:

Och, Kira, wiesz co Ci powiem?

Przez Ciebie (a kontretnie Twoje pytanie na temat nici porozumienia i jej rozmiarów) zaczęłam się zastanawiać, czy aby nie jestem wraz z tym całym Być człowiekiem... nudna?

To jest przecież namacalny dowód na moją obsesję. Całe opowiadanie składa się ze scen, sytuacji, epizodów, gdzie zawsze przewija się temat Remus vs. Severus. I nie zwykłam 'ślizgać się' po tych scenkach, tylko rozbebeszam je z uwielbieniem (choć mówiąc o rozbebeszaniu nie mam na myśli podawania czegokolwiek na talerzu, tylko... wiesz i pewnie rozumiesz, o co mi chodzi... o to, że po tylu rozdziałach wciąż nie mam dość babrania się w psychice!). Tak jak mówię - obsesja.
Czy to jest zdrowe? Takie pisanie, takie podejście, takie rozgrzebywanie kawałek po kawałku jest normalne?
(proszę nie odpowiadać, to były pytania czysto retoryczne Wink)


No dobra, w Być człowiekiem zaspokajam własne potrzeby, tylko nie wiem, czy tak się powinno? Tak bez ograniczeń, nieprzyzwoicie pisać o tym, o czym sama chciałabym czytać.

A zaczęło się bardzo niewinne, wbrew pozorom. Bo od jednego małego fanfika ('Promenady' niejakiej aniony - wisiało na TN). Opowiadanko krótkie, ale zachwyciły mnie w nim konfontacje Remusa z Severusem. Z tym, że było ich tak mało, że po przeczytaniu pozostał tylko głód. Po Promenadzie (i właściwie po Czarnym aksamicie) chciałam tylko więcej i więcej... i więcej jakoś nie znalazłam. Przynajmniej nie tyle, żebym była usatysfakcjonowana.
No i sobie ten głód już tak leczę od dłuższego czasu. Nie, nie marwi mnie, że to może być jakieś patologiczne zachowanie. Dziwi mnie jednak, że tylu ten głód ze mną podzieliło... i jeszcze nie są znudzeni moim-jego-ciągłym-zaspokajaniem! I że jeszcze się nie przejadło (Tobie, na przykład Smile).

Nie chcę, byś zrozumiała mnie źle. Jak najbardziej będzie koniec tej historii i będzie rozwiązanie i będzie kulminacja - a nić porozumienia rozwinie się do takich rozmiarów, do jakich powinna Cool (więc to nie tak, że urządzam sobie psychologiczną babraninkę dla samej babraninki i nie ma w tym żadnego większego celu, poza ciągłym babraniem się - cel jest, jak najbardziej!).
No. Ale zaczynam się poważnie zastanawiać, czy mam równo pod sufitem. To znaczy - równo na pewno nie mam Laughing, ale mogę mieć bardziej krzywo niż sądziłam. Bo tylko jakimś krzywulcom przez tak długi czas sprawia przyjemnosć rozgrzebywanie fikcyjnych osobowości.

Cytat:
Jest tak totalnie kanoniczny w najlepszym, trzeciotomowym znaczeniu tego słowa

Mam wrażenie, że co osoba, to inne zdanie na temat Remusa w ogóle, i nawet Remusa trzeciotomowego. Choć nie przeczę, że troszę się już w niego wgryzłam od pierwszego rozdziału. Hihi, wtedy prawie Remusa nie znałam - miałam za sobę jedną miniaturkę z nim (Na tyle słabych).
A teraz szyć bez Remusa nie mogę!

Ale zbieżność mojszej wizji z wizją Twojszą (w ogóle Waszejszą - ktokolwiek czyta i się zgadza) jest SZALEŃCZO PRZYJEMNA!


Dziękuję, Kiruś.


Ostatnio zmieniony przez smagliczka dnia Śro 23:17, 30 Kwi 2008, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vivi
wilk rumowy



Dołączył: 13 Lut 2008
Posty: 113
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 15:54, 05 Maj 2008    Temat postu:

smagliczka napisał:

No dobra, w Być człowiekiem zaspokajam własne potrzeby, tylko nie wiem, czy tak się powinno? Tak bez ograniczeń, nieprzyzwoicie pisać o tym, o czym sama chciałabym czytać.



Smag, trzeba być zdrowym egoistą. Jak ktoś nie potrafi zrobić ci dobrze, to sama sobie zrób (bez skojarzeń proszę!) Laughing i jeśli tak ma wyglądać Twoje nieograniczanie się to dalej bądź taka nieograniczona i rozpasana, bo nie tylko Ty masz takie potrzeby Smile
Powrót do góry
Zobacz profil autora
dapte
wilczek kremowy



Dołączył: 29 Lip 2008
Posty: 2
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 15:04, 29 Lip 2008    Temat postu:

Smagliczko, zakochałam się w Twoim opowiadaniu *___* Będzie ciąg dalszy, prawdaaa?
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Śro 0:05, 30 Lip 2008    Temat postu:

Dapte, miło mi.
Witam! (choć nie znam).

Notabene, takie jednolinijkowce Szefowa może pożerać wraz z ich autorami (no, chyba że ma wyjątkowo dobry humor i pożre tylko posta, sesese Razz).
Serioserio.

A ciąg dalszy będzie. Jest w zasadzie, tylko że nie opublikowany ;PPPPPP
*ciche i śpiewne nawoływanie*
Betoooo, betoooo maaa! Gdzieżeś cię podziałaaaa?

Bo przeca nie wklęję na Lunatyczne niezbetowanego, najeżonego bUeNdam tekstu, no!
Co innego na Mirriel ;P


Ostatnio zmieniony przez smagliczka dnia Śro 0:08, 30 Lip 2008, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Pon 2:41, 04 Sie 2008    Temat postu:

To znowu ja. Znowu... Znowu? To szyt bezczelności mówić 'znowu', kiedy pojawia się tak rzadko. Co nie zmienia jednak faktu, że to znowu ja Mr. Green

Kiruś, ściskam jeszcze raz!





Rozdział 12


To, co ważne
12.VI.1996


Mroczny zazwyczaj salon w rezydencji Blacków tego wieczoru rozświetlał blask bijący z kominka, sprawiając, że komnata wyglądała odrobinę przytulniej. Nawet ciemna boazeria na ścianach i stare, zielone tapety zdawały się mniej ponure. Lub raczej zdawałyby się, gdyby nie atmosfera roztaczana przez przybyłych.
Remus obrzucił przelotnym spojrzeniem twarze Zakonników. W większości były to twarze zmęczone, wyrażające napięcie, zdenerwowanie, sceptycyzm, czy wreszcie – jak twarz Dunga – totalny brak zainteresowania tematem. Na niektórych twarzach malowała się również wrogość; całkiem otwarta wrogość, co Remus przyjął z ukłuciem już nawet nie irytacji, ale żalu. Wielokrotnie próbował przemówić Syriuszowi do rozumu, ale najwidoczniej wyleczenie niektórych ludzi z nienawiści było niemożliwe.

Ostatecznie, zachowanie Syriusza można byłoby wytłumaczyć faktem, że był naprawdę sfrustrowany i dlatego puszczały mu nerwy. Remus uchwycił się tego wytłumaczenia, choć dobrze wiedział, że prawdziwy problem leżał gdzie indziej – i że był on praktycznie nie do rozwiązania. Zresztą, pomijając już wisielczy nastrój Syriusza, zebrania Zakonu Feniksa od jakiegoś czasu w ogóle przebiegały w ciężkiej atmosferze i wyczuwał to chyba każdy. Sam fakt, że nie posuwali się do przodu, a sprawy ugrzęzły w martwym punkcie, nikomu nie poprawiał humoru.

Remus zerknął na Dumbledore’a, który siedział u szczytu długiego stołu, po czym przeniósł wzrok na Snape’a siedzącego po lewej stronie. Zawsze zajmował to samo miejsce, podobnie jak Syriusz, który sadowił się możliwie najdalej, czyli na drugim końcu po przekątnej, oraz Moody, do którego należał przeciwległy szczyt stołu. Strategiczny układ miejsc, każdy z nich miał własne, przypisane mu na stałe – zupełnie jak figury na szachownicy. To mogłoby być nawet zabawne, gdyby nie było żałosne, bo niestety podyktowane tylko i wyłącznie skrajną antypatią. Choć Remus musiał przyznać, że było również logicznym i najwłaściwszym rozwiązaniem, gdyż dzięki zajętym pozycjom wieczni wrogowie mogli nawzajem sztyletować się wzrokiem i nikt nie stawał im na „linii strzału”.

Westchnął dyskretnie, ponownie spoglądając na Severusa. Ten wyglądał jakoś niewyraźnie, a Remus – choć sam nie wiedział dlaczego – przez większość zebrania analizował możliwe przyczyny tego niecodziennego osłabienia. Właściwie było ono niedostrzegalne na pierwszy rzut oka. Snape przecież zawsze miał ziemistą cerę, cienie pod oczami i przetłuszczone strąki włosów, więc w jego wyglądzie zewnętrznym nie było nic bardziej ponurego niż zazwyczaj. I chyba nikt inny nie zauważył, że tym razem pojawiło się coś więcej, coś niepokojącego. Jakaś… rezygnacja, zupełnie do Snape’a niepodobna. No, może jedynie Dumbledore spostrzegł to samo co Remus, ponieważ bacznie się Severusowi przyglądał praktycznie od chwili, gdy ten przestąpił próg Kwatery Głównej.

Snape siedział milczący przez większość zebrania, a potem zdał swój raport, nie podnosząc nawet wzroku. To prawda, że nie przyniósł żadnych rewelacyjnych wieści od półtora miesiąca, więc można by pomyśleć, że właśnie dlatego zachowuje rezerwę i powściągliwość. Remus jednak dobrze wiedział, że przyczyna musi być inna. Severus zawsze składał surowe raporty, stojąc nieco na uboczu i nie angażując się w wewnętrzne sprawy Zakonu. Po prostu mówił, co miał powiedzieć, i na tym kończyła się jego rola na zebraniach (nie licząc, rzecz jasna, złośliwej krytyki na temat sposobów działania niektórych Zakonników, co bynajmniej nie należało do jego obowiązków i co Dumbledore wielokrotnie podkreślał). Ale jeszcze nigdy Severus nie prezentował tak wycofanej postawy jak dzisiaj.
Po ostatnich jego słowach zapadła dziwna cisza, którą przerwał dopiero Moody. Zresztą, od początku zebrania był nad wyraz rozmowny, prawdopodobnie dlatego, że temat dotyczył samego Lorda Voldemorta, a Szalonooki miał zwykle tysiąc teorii na temat jego poczynań; oraz drugie tysiąc na temat poczynań popleczników Ciemnej Strony… bądź tych, których za takich uważał.

– Tak. To doprawdy dziwne, że do tej pory nie znamy szczegółów planowanej przez niego akcji w ministerstwie – rzekł nieco ochrypłym głosem, pochylając się do przodu i wpatrując w Dumbledore’a swym normalnym okiem; magiczne utkwione było w Snapie. – Na początku drań szarżował: Sturgis Podmore pod Imperiusem włamuje się do Departamentu Tajemnic… co, notabene, miało miejsce już dziewięć miesięcy temu… później Artur ledwo wylizuje się po ataku węża, do tego „niewytłumaczalny” wypadek Niewymownego Bode’a – człowieka, który z pewnością dużo wiedział, a którego na wieki uciszyła doniczkowa roślinka. Niedługo później cudownym zbiegiem okoliczności dziesięcioro Śmierciożerców ot tak opuszcza sobie mury Azkabanu. Sensacja goni sensację, a teraz… teraz nic się nie dzieje. Tylko od czasu do czasu ginie jakiś mugolski włóczęga zamęczony dla zwykłej zabawy, ale potajemnie, bez żadnego rozgłosu. Poza tym, spokój i cisza. Czyżby znudziła mu się wojna? Ależ nie… To cisza przed burzą! – huknął nagle, uderzając pięścią w stół, na co siedzący nieopodal czarodzieje podskoczyli na krzesłach. Moody skrzywił się przeniósł swe zwyczajne oko z Dumbledore’a na Severusa. – Możesz mi powiedzieć, Snape, dlaczego przez tak długi okres twój jakże błyskotliwy umysł nie rozwiązał owej zagadki? Wcale nie posunęliśmy się do przodu. Czy naprawdę nie mógłbyś postarać się o jakieś bardziej konkretne informacje? – spytał, zniżając głos niemal do szeptu. – Jeśli tak dalej pójdzie, uznam, że robisz to celowo i po prostu nie chcesz, byśmy cokolwiek wiedzieli. A wtedy marny twój los.

Remus odruchowo zerknął na Syriusza, dobrze wiedząc, że ujrzy na jego ustach półuśmiech pełen złośliwości. Gdy Szalonooki zaczynał rzucać swe podejrzenia, Syriusz wtórował mu z satysfakcją. Razem tworzyli mały, ale wystarczająco silny front przeciwko Severusowi.
Ten nie odezwał się, siedząc cały czas w bezruchu; jedyną jego reakcją było spojrzenie wyrażające najczystszą nienawiść. Jednak można w nim było dostrzec także swego rodzaju niepewność, która Remusowi wydała się lękiem. Już nie pierwszy raz miał wrażenie, że Snape w jakiś sposób obawiał się Moody’ego. To było nieuzasadnione… chyba że wynikało z niezbyt przyjemnych doświadczeń, jakie miał w przeszłości, a które bardzo zapadły mu w pamięć. Obserwując zachowanie Severusa, Remus doszedł do wniosku, że nieciekawe wydarzenia musiały mieć między nimi miejsce. Już sam fakt, że Snape zesztywniał pod wnikliwym spojrzeniem Alastora, świadczył, że coś było z nim nie tak. Severus był bardzo silną osobowością; pokorę umiał wymusić na nim jedynie Dumbledore. Moody natomiast… chyba jako jeden z niewielu… wywoływał w Severusie reakcje typowo obronne, a Remus wiedział z własnego doświadczenia, że tak zachowują się ludzie, którzy się boją. Cóż, to nie byłoby nawet aż tak dziwne, bo eks-auror, mimo swojej lekkiej paranoi, był w świetnej formie, a gdyby nie jego drewniana, niezbyt sprawna noga, byłby w stanie rozłożyć na łopatki niejednego młodszego Zakonnika. Remusa pewnie też. Z tym, że Snape nigdy nie pozwoliłby sobie na okazanie strachu przed Moodym w sposób tak oczywisty, w dodatku na oczach wielu osób. A obawiał się go, i Remus widział tę obawę jak na dłoni.

Płomyki, podrygujące na ustawionych wzdłuż stołu świecznikach, rzucały na twarze zgromadzonych ciepłe światło. Twarz Severusa jednak pozostała w cieniu włosów - szara i matowa. Tylko jego oczy błyszczały zimno. Lecz mimo nienawiści, z jaką patrzył na Szalonookiego, Remusowi wydawał się przygnębiony i znękany.

– Może mi odpowiesz, Snape! – zażądał Moody, nie doczekawszy się jego reakcji. – Jakież to informacje chce przed nami ukryć twój zwierzchnik? Szykujecie nam przyjęcie-niespodziankę?

– Alastorze – w głosie Dumbledore’a zabrzmiała nad wyraz ostrzegawcza nuta – już się dzisiaj wypowiedziałeś w tej kwestii. Dalsze insynuacje są zbędne.

– Czyżby? Jeśli nic nie ukrywa, dlaczego nie odpowie? – rzekł tamten dobitnie, wciąż świdrując Snape’a magicznym okiem, które drżało w oczodole. – Chcę wiedzieć, co ten łotr kombinuje! – warknął przez zęby, a Remus doskonale wiedział, że epitet „łotr” nie miał oznaczać Voldemorta.

Severus podniósł głowę i zwrócił się w kierunku Moody’ego. Dopiero teraz Remus mógł zobaczyć, jak fatalnie wyglądał. Ktoś mało spostrzegawczy rzekłby, że to efekt „przemęczenia”, ewentualnie „choroby”. Ale Remus widywał już podobny wyraz na jego twarzy, kiedy jeszcze w młodości był publicznie upokarzany przez Jamesa i Syriusza. Emanowała wtedy z niego bezgraniczna wściekłość pomieszana z całkowitą bezradnością, a do tego okropna świadomość przegranej w walce o honor. Teraz wyglądał znacznie gorzej. Jakby był zdruzgotany psychicznie.
Remus uchwycił wzrok Dumbledore’a, pragnąc jakiegoś potwierdzenia. Ale nie musiał się nawet trudzić, bo nim zdążył ułożyć w myślach pytanie, od razu znalazł odpowiedź. W niebieskich oczach, które patrzyły teraz wprost na niego znad okularów-połówek, nie było nawet cienia wesołych iskierek.
Wobec tego nie ulegało wątpliwości, że domysły Remusa są trafne. Snape całkiem niedawno musiał zostać sponiewierany. Tym razem jednak sponiewierany przez kogoś znacznie potężniejszego, w sposób znacznie brutalniejszy. I nie był w stanie mu się przeciwstawić. Ba, nie mógł nawet próbować.

– Nie można tak po prostu wyciągnąć informacji z Czarnego Pana, Moody – rzekł cicho Severus, racząc aurora jednym ze swych najbardziej lodowatych spojrzeń. – Uważasz, że powinienem mu dolać Veritaserum do popołudniowej herbatki? Albo pogawędzić tak od serca, jak kumpel z kumplem? A może sugerujesz… po raz kolejny zresztą… że wykonuję swą pracę niekompetentnie?

– Trafiłeś w sedno, Snape. Dokładnie to miałem na myśli – odpowiedział groźnym głosem Moody, cały czas wpatrując się w źrenice Severusa. – Powiedziałem ci już dawno temu, co myślę o tej „podwójnej” grze. Jeśli chcesz, możemy sobie znowu uciąć podobną przyjacielską rozmowę. Jestem zdania, że wiarygodność szpiegów powinno się co jakiś czas kontrolować. Przydałby się w twoim przypadku taki test na wiarygodność. Wiesz, o czym mówię… prawda? To przecież metody wielokrotnie przez ciebie stosowane, więc dobrze ci znane z praktyki. Ale od czasu do czasu warto zmienić punkt widzenia z przesłuchującego na przesłuchiwanego, nie sądzisz? Może odświeżyłoby ci to pamięć?

Dłonie Severusa silniej zacisnęły się na poręczach krzesła i pobladł jeszcze bardziej. Większość Zakonników z pewnością nie rozumiała przyczyny, o Syriuszu nie wspominając. Oni co najwyżej mogli myśleć, że Snape ma podły dzień. I Remus też czuł, że podobnie jak reszta, nie wie czegoś ważnego. Nie zmieniało to jednak faktu, iż zdawał sobie sprawę, że w takich okolicznościach niewiele już brakowało, by sprowokować Severusa do wybuchu. Dumbledore również był tego świadom.

– Dość tego, Alastorze! – rzekł kategorycznie, rzuciwszy krótkie spojrzenie na zesztywniałego Mistrza Eliksirów. – I wolałbym nie upominać cię po raz trzeci.

Atmosfera, choć i tak niezbyt przyjemna, teraz stała się wręcz gęsta od wrogości. Kilka osób nerwowo poprawiło się na krzesłach, czując się niezręcznie.

– Zatem… może byśmy tak… kontynuowali – zaczął powoli Artur Weasley, chcąc powrócić do zasadniczego tematu i uniknąć kłopotliwej ciszy. – Z tego, co wiem, podjęto już… cytuję: „stosowne kroki, by zabezpieczyć należycie Departament Tajemnic przed włamaniami.” Jak również „zastosowano najsilniejsze z możliwych zaklęć” – rzekł z lekką nutą ironii. – Osobiście jestem zdania, że mogą okazać się one… eee… niewystarczające, że tak to ujmę, jeśli mamy do czynienia z… nim we własnej osobie. Oczywiście nikt z urzędników nie daje wiary pogłoskom o jego powrocie. Ta cała ich ochrona jest, krótko mówiąc, godna pożałowania.

– Artur niestety ma rację – podjął temat Kingsley, po raz pierwszy zabierając głos tego wieczoru. – Rozmawiałem ze Scrimgeourem. Bez zadowalających rezultatów. Powtórzył mi to samo, co mówił pół roku temu: że specjalna grupa aurorów ma wszystko pod kontrolą… i żebym zajął się poszukiwaniami Blacka, zamiast rozpraszać swą uwagę na sprawy, które nie leżą w zakresie moich obowiązków – rzekł cicho, i mimo że ton jego głosu nie zdradzał emocji, Remus zauważył, jak zwęziły mu się oczy. – Dlatego uważam, że powinniśmy skupić się przede wszystkim na prewencji. W tym momencie wałkowanie tematu, w jakim celu chcieliby się dostać do ministerstwa Śmierciożercy, będzie bezowocne. Zajmijmy się tym, co jest w naszej mocy – dodał spokojnym, głębokim głosem, spoglądając na Moody’ego, który oczy wciąż miał utkwione w Snapie. I z pewnością nie było to spojrzenie przyjazne.

Remus poczuł jak narasta w nim irytacja. Na każdym niemal zebraniu powtarzał się ten scenariusz. Moody, choć miał delikatną obsesję na punkcie czujności, jako doświadczony żołnierz był autorytetem dla wielu Zakonników; budził respekt, a jego poglądy na temat rozlicznych wrogów mnóstwo osób przyjmowało jako słuszne, bez zastanawiania się nad tym, czy nie są przesadzone. A już na pewno większość zgadzała się z jego zdaniem na temat „chorej tkanki”, która zagrażała całemu organizmowi. I mało kto w pełni doceniał fakt, iż owa „chora tkanka” z narażeniem życia wyciąga od przeciwnika ważne informacje, częstokroć dla Zakonu nieocenione. Tylko garstka tak naprawdę traktowała Severusa w sposób zwyczajny, jak każdego innego członka Zakonu. Reszta omijała go szerokim łukiem lub zwracała się doń z wymuszoną, całkowicie sztuczną uprzejmością. A Snape nigdy przecież nie był głupcem, musiał doskonale wyczuwać tę niechęć. I o ile nie byłaby ona dla niego problemem w zwyczajnym towarzystwie i zwyczajnych czasach – Severus nigdy tak naprawdę nie potrzebował ludzi do szczęścia ani jakiejś wyjątkowej akceptacji z ich strony – to z pewnością ciążyła już, kiedy wokół toczyła się wojna, a samemu było się żołnierzem wykluczonym z drużyny. Remus mógłby nawet przysiąc, że Severusa niejednokrotnie nawiedzały myśli, czy ktokolwiek z Zakonu przyszedłby mu z pomocą tak samo chętnie, jak przyszedłby ratować każdego innego towarzysza broni. Odpowiedź wydawała się zbyt oczywista, a świadomość tego z pewnością nie dodawała mu ani sił, ani wiary w sens jego poświęcenia. W końcu nawet najbardziej wytrwały człowiek zwątpi we wszystko i załamie się, jeśli traktowany będzie jak narzędzie. Zwłaszcza narzędzie, którego używa się tylko dlatego, że nie ma się innego wyboru, a tak naprawdę z wielką chęcią by się go pozbyło.

Irytacja Remusa pogłębiła się, i wiedział, że musi dać złości upust w jakiś sposób, nim urośnie w nim ona na dobre. Najchętniej powiedziałby teraz, co o tym wszystkim myśli, ale to nie było najlepszym pomysłem; zresztą, do kogo by dotarły jego umoralniające tyrady? Dumbledore powinien rozwiązywać takie konflikty, był dowódcą i do niego należało zjednoczenie oddziału. Remus mógł co najwyżej zająć stanowisko w sprawach bieżących.

– Całkowicie zgadzam się z Kingsleyem – rzekł dobitnie, tonem znacznie donioślejszym niż planował, patrząc po zebranych twardym spojrzeniem. Przyszło mu jednak na myśl, że w taki sam sposób spoglądał na krnąbrnych uczniów, chcąc przemówić im do rozsądku, i od razu się skrzywił. Te dwa środowiska dzieliła przecież przepaść, a on… Żałosne. Zaprowadzać porządek w szeregach Zakonu Feniksa takimi samami metodami, jakimi zaprowadza się porządek w klasie pierwszorocznych studentów. Doprawdy, znalazł się belfer od siedmiu boleści! Głośno natomiast dodał: – Nie ma sensu tracić czasu na niepotrzebne domniemania. Niewiele w ten sposób wskóramy. Severus… – tu skinął w stronę Snape’a, co ten skwitował drwiącym wykrzywieniem warg – …Severus jest jedyną osoba, będącą w bezpośrednim kontakcie z nieprzyjacielem i przekazuje nam tyle informacji, ile jest w stanie zdobyć. Ci, którzy choć raz działali w wywiadzie, zapewne potrafią wyobrazić sobie, jak delikatna jest to misja, jakiej precyzji wymaga. I jak jest trudna. Ci, który nie działali, niech wiedzą, że ich gdybanie nic w tej kwestii nie zmieni. Zamiast tego niech lepiej faktycznie pomyślą o prewencji. Większy z tego będzie poży…

– Ach, daj spokój, Remus, bo chyba nie wiesz, co mówisz – przerwał mu Black, który wychylił zza Podmore’a, by spojrzeć Remusowi w twarz. Jego szare oczy błyszczały, i to bynajmniej nie z powodu rozemocjonowania, ale dzikiej zawziętości. – Byłoby nam znacznie łatwiej, gdybyśmy wiedzieli „kiedy” i „co” planuje Voldemort – dodał, na ostatnie słowo kładąc celowy nacisk i przenosząc wzrok na Snape’a.

Na dźwięk owego imienia parę osób wyraźnie się wzdrygnęło, a Severus kurczowo złapał się za nadgarstek lewej ręki, powstrzymując jej drżenie, ku wyraźnej uciesze Syriusza. Nie ulegało wątpliwości, że właśnie o wywołanie takiej reakcji mu chodziło.

– Widzę, że ogromnie chcesz się wykazać, Black – stwierdził Severus zjadliwym tonem. – Proszę bardzo, zajmij się tym problemem osobiście. Nic nie stoi na przeszkodzie, byś zaczął się udzielać. Ja wspaniałomyślnie ustąpię ci miejsca. Możesz się podjąć nowego zadania już od zaraz.

– A co, szukasz zastępcy, Snape? – spytał Syriusz z drwiną w głosie, rozsiadając się wygodnie w ostentacyjnej pozie. – Znalazłeś się w niezbyt wygodnej sytuacji i służba zaczęła ci ciążyć?

– Wygląda na to, że dużo wiesz o czynnej służbie – rzekł Severus cicho, choć w jego głosie wyraźnie słychać było niebezpieczną nutę.

Remus westchnął, przeczuwając zbliżający się huragan. Może gdyby siedział tuż obok Syriusza, byłby wstanie nad tym zapanować, ale teraz…

– Doprawdy, ostatnio zaskakujesz mnie swoją gorliwością – ciągnął Snape. – Szkoda tylko, że tak się dziwnie składa, iż nie masz zbyt wielu obowiązków. Czyżbyś specjalizował się w unikaniu niewygodnych sytuacji, tkwiąc bezpiecznie na posterunku, podczas gdy cała reszta nadstawia karku? Też chciałbym mieć tak ciepłą posadkę.

Syriusz gwałtowanie wyprostował się na swym krześle, ale nie zdążył odpowiedzieć.

– Skończyliście już? – spytał surowym głosem Dumbledore, lustrując najpierw zarumienionego Blacka, potem poszarzałego Snape’a. Pod jego spojrzeniem obaj zagryźli zęby i powstrzymali się od dalszej wymiany zdań, choć nie przestali ciskać w siebie błyskawicami. Syriusz z wyraźnym wysiłkiem zmełł w ustach ripostę. – To dobrze – skwitował Dumbledore, uznając ich brak odpowiedzi za zgodę. – Przejdziemy więc do istotniejszych kwestii. Severusie, czy udało ci się ustalić, kto mógłby brać w tym udział? Bo z tego, co mówiłeś nam ostatnio, jasno wynika, że planowana jest akcja z udziałem konkretnych ludzi.

– Tak. To prawda. Z tego, co wiem… zaangażowanych jest parę osób: Lestrange’owie, Malfoy, Nott, Dołohow, Macnair, Avery i Rookwood – wymienił nazwiska jednym tchem, bez jakichkolwiek emocji. – Może ktoś jeszcze, najprawdopodobniej nie więcej niż dwunastu ludzi. Grupka doborowych znajomych.

– Ooo… a ty się do nich nie zaliczasz? – sarknął cicho Black, lecz Severus nawet nie spojrzał w jego kierunku, utkwiwszy wzrok w płomieniu świecy.

– Próbowałem dowiedzieć się czegoś od Malfoya, ale ten nie był zbyt rozmowny. Czarny Pan musiał wydać im polecenie, by nikomu spoza kręgu wtajemniczonych nie ujawniali informacji. Cóż, nic dziwnego, nie chce, by ktoś spartaczył mu robotę. Niestety nic mi nie wiadomo na temat planowego terminu. Jak mniemam akcję przeprowadzą już niedługo, gdyż dzisiejsze zebranie było raczej krótkie i obejmowało nielicznych. A po zakończeniu część „wybrańców” została na prywatnej audiencji – rzekł, krzywiąc się przy tym drwiąco.

– No proszę, więc księżniczka dziś prosto z balu? – Tym razem Moody nie mógł się powstrzymać od zjadliwego komentarza. Dumbledore zgromił go spojrzeniem, lecz stary auror był najwidoczniej niereformowalny pod tym względem, gdyż niezrażony kontynuował: – Widzę, żeś dusza towarzyska, Snape, z jednej imprezy wprost na drugą. Nie przyprowadziłeś przypadkiem ze sobą kolegów? Może byli zaciekawieni, że tak szybko uciekasz z ich przyjęcia i postanowili się przyłączyć do naszego?

– Nie martw się, Moody – odpowiedział mu tamten bardzo cicho, a w jego głosie pobrzmiewała nuta stłumionej w zarodku wściekłości. – Nigdy nie ciągnę za sobą ogonów, chyba że robię to celowo. Ale w tym przypadku… gdybyś jeszcze nie zauważył… zaproszenie tutaj kogokolwiek jest niemożliwe. Musiałbym być Strażnikiem Tajemnicy.

– Ta sprawa jest już dawno zamknięta, Alastorze. Wyraziłeś swoje wątpliwości, znasz również moje zdanie i nie będziemy do tego wracać – stwierdził stanowczo Dumbledore, ponownie zaprowadzając porządek. – Zresztą, nie czas i miejsce na takie rozmowy. Severusie, rozumiem, że ty zostałeś niejako odsunięty od sprawy?

– Na to wygląda. Jeśli Czarny Pan zamierza mnie powiadomić, to raczej w ostatniej chwili. Choć wydaje mi się, że wcale – dodał ciszej, a Remus spostrzegł, że pociera przedramię, krzywiąc się przy tym lekko. Jednak nie był to wyraz bólu… raczej samo jego wspomnienie, najwyraźniej całkiem świeże. – Z drugiej strony jest to dość dziwne, bo skoro nie ma pana w Hogwarcie, miałbym ułatwione zadanie i bardziej swobodne pole do jakichkolwiek działań. Myślę, że wynika to z nadmiernej ostrożności. Przygotowuje się do tej akcji już od roku, jak nie dłużej… Zbierał informacje, rozsiewał wtyczki po ministerstwie. Gra jest poważna, a on nie chce ryzykować w żaden sposób.

– To oczywiste – mruknął Dumbledore i przez chwilę milczał, rozważając, jaką powinni objąć taktykę.

Po ostatnich słowach Remus odniósł niepokojące wrażenie, że to nagłe odsunięcie Severusa na dalszy plan nie jest jedynie podyktowane ostrożnością. I już nawet nie chodziło o to, że Severus, nie znając szczegółowych planów Voldemorta, był jako szpieg mniej przydatny dla Zakonu. Większym problemem było to, że Voldemort najwyraźniej zaczął patrzeć mu na ręce. Czy to wskazywało, że zaczyna w niego wątpić i tracić do niego zaufanie? O ile kiedykolwiek je miał… Jeśli tak, sytuacja mogła być poważniejsza niż wydawało się na pierwszy rzut oka. Remus nie podejrzewałby Snape’a o to, że ten kiedykolwiek zakomunikuje komukolwiek (nawet Dumbledore’owi), iż znalazł się w zagrożeniu lub w sytuacji bez wyjścia. A przecież grając na dwa fronty, musiał uważać na każdym kroku. Natomiast, w nawale obowiązków i nieustającym napięciu, nietrudno było popełnić maleńki błąd. A co jeśli ten jeden nieopatrzny krok Severus już wykonał, a Voldemort wziął to za złą monetę? Co jeśli Severus wpadł w pułapkę? Nikt tak naprawdę nie znał szczegółów, nikt nie wiedział, na jakich zasadach Voldemort przyjął Severusa z powrotem w swoje szeregi. Może jedną z nich było: „żadnych potknięć”.
Co do jednego z pewnością nie było wątpliwości: Severus był dzisiejszego wieczoru torturowany; dla Remusa było to bardziej niż oczywiste. Gdy odpowiednio się skupił, potrafił dostrzec pole magiczne silniejszych czarodziejów, a przyjrzawszy się w tym momencie Severusowi, ledwo je widział. Snape zazwyczaj miał wokół siebie równą, lekko niebieskawą poświatę. Przynajmniej Remus tak ją postrzegał. Żartował sobie nawet w myślach, że to aura lodowatej niedostępności, nienawiści i wiecznego niezadowolenia. Teraz jednak nie było mu do śmiechu. Tak wyraźne osłabienie mocy magicznych, które objawiało się nie tylko wizualnie, ale niemal namacalnie, było ewidentnym efektem działania Cruciatusa - i to niejednego. Remus nie musiał już analizować szczegółów. Fakt, że Severus od dłuższego czasu nie przynosił żadnych nowych informacji, fakt, że mimo braku Dumbledore’a w Hogwarcie – czyli największego zagrożenia dla Voldemorta – został odsunięty od działań Śmierciożerców, oraz fakt, że dzisiaj potraktowany został kilkoma Cruciatusami, które bynajmniej nie były kuksańcem… świadczyły o tym, że sprawy zaczęły zmierzać w bardzo złą stronę. To był oczywiście najczarniejszy scenariusz, ale czy znowu tak nieprawdopodobny? Remus miał świadomość, że jeśli sytuacja jakoś się nie unormuje i dalej będzie się komplikować, mogą przez to stracić Severusa. Dosłownie. Nie tylko jako szpiega.

Ale nikt z Zakonu zdawał się tego nie zauważać. Dumbledore również sprawiał wrażenie zajętego wszystkim innym, a nie swoim szpiegiem. Jedynym szpiegiem. A może… tylko szpiegiem? Remus szybko odpędził od siebie tę myśl. Dumbledore z pewnością nie traktowałby Severusa w taki sposób. Każdy, ale nie on.

– Cóż… w zaistniałej sytuacji nie pozostaje nam nic innego jak pozostać na swoich dawnych posterunkach – odezwał się wreszcie Albus, odrywając wzrok od płomyka świecy. – Trzymajcie się grafiku na dyżurach. A od dziś w Kwaterze Głównej będzie stale przebywać parę osób, jako grupa szybkiego reagowania. Kingsley i Artur zajmą się wzmocnieniem tej nieszczęsnej blokady w Departamencie Tajemnic. Nimfadoro – rzekł z lekkim uśmiechem, jakby przewidywał reakcję Tonks na dźwięk własnego imienia, która faktycznie skrzywiła się i przewróciła oczami, nie dbając o pozory nawet przy dyrektorze. – Moja droga, posiadasz niesamowitą umiejętność zaskarbiania sobie sympatii i zaufania, zrób więc maleńki wywiad z ludźmi z tej listy – rzekł, po czym machnął różdżką nad pustym pergaminem i posłał w go jej kierunku. – Ci ludzie mogą dysponować cennymi dla nas informacjami. Należy delikatnie ich wybadać. Dyskretnie – dodał, unosząc znacząco brwi.

– No jasne. Potrafię być dyskretna. Jestem przecież aurorem i metamorfomagiem, dyskrecję mam we krwi – odparła, szczerząc się w szerokim uśmiechu, ale mina nieco jej zrzedła, gdy zerknęła na listę nazwisk. – Czy to są… A niech mnie! Mam gadać z…

– Nie w tej postaci, oczywiście – przerwał jej całkiem spokojnym głosem. – Odpowiedni kamuflaż w twoim przypadku nie jest najmniejszym problemem. Jestem pewny, że poradzisz sobie doskonale. Nie wątpię w twoje umiejętności aktorskie, tylko bacz, byś nie zdradziła się… ze szczegółami – dodał nieco ciszej i podrapał się po haczykowatym nosie, chcąc zamaskować rozbawienie. – Poza tym, gdyby były trudności, w nadzwyczajnych okolicznościach możesz użyć Veritaserum. Dostaniesz buteleczkę silnego eliksiru, ale byłoby dobrze, gdybyś obeszła się bez niego. Efekty działania Veritaserum utrzymują się zbyt długo, ponadto jest wykrywalne we krwi nawet po kilku dniach i ktoś mógłby się zorientować. Będziesz oczywiście miała ochronę podczas akcji. Sturgis podejmie się tego zadania, jak sam zapowiedział.

Podmore potwierdził skinieniem głowy. Faktycznie, obok Kingsleya najlepiej nadawał się na „ochroniarza”, jeśli brać pod uwagę posturę, bo oczywiście podczas tej akcji powinien pozostawać niezauważony.

– Uważam również, że będzie ci potrzebne wsparcie kogoś, kto posiada bogate doświadczenie w takich zadaniach – dodał Dumbledore, patrząc na Tonks uważnie, a po chwili jego oczy zamigotały dziwnie, zupełnie jak oczy niesfornego ucznia, który ułożył jakiś sprytny plan. – Remusie, czy mógłbyś wziąć na siebie ten obowiązek? – spytał, zwracając się niespodziewanie w stronę Lupina. – Zaopatrzę cię w Eliksir Wielosokowy i będziesz towarzyszył Nimfadorze w przebraniu.

Tonks na te słowa wyraźnie się ożywiła, zupełnie jakby poważna i odpowiedzialna misja stała się nagle podwójną nagrodą. Remus spojrzał na nią przelotnie, nie chcąc zbyt długo zatrzymywać wzroku na tych roziskrzonych oczach (tego dnia wielkich i chabrowych), po czym odwrócił się do Dumbledore’a.

– Oczywiście – zgodził się bez wahania, choć w jego głosie pobrzmiewało niezadowolenie.

Reagował jak idiota i był tego świadom. Ale wspólne zadanie z Tonks było mu nie na rękę. Dobrze wiedział, co się święci – sygnały z jej strony były tak ewidentne… A on za wszelką cenę nie chciał do tego dopuścić! Ba, on nie mógł pozwolić, by to się rozwinęło! Dla jej dobra. Po co rozpalać w sobie dawno już pogrzebane nadzieje, a w niej uczucia, które potem będą bolesne? To byłaby udręka, a tej Remus miał w swoim życiu już nadto. I równie dużo udręki widział w życiu tych, z którymi je dzielił. Najpierw u własnych rodziców, później profesorów, którzy wzięli za niego odpowiedzialność, a także przyjaciół – zwłaszcza gdy wydorośleli; i choć nigdy nie mówili, że jest dla nich obciążeniem, widział że jest.

Już jako młody człowiek zdał sobie sprawę, że nawet gdyby chciał, nie mógłby z nikim stworzyć żadnego dłuższego związku. Nie on. Wilkołak mógł być do zniesienia jako Huncwot, z którym włóczy się wspólnie po lesie, albo kompan, z którym można pożartować, a potem bez specjalnych skrupułów – dzięki Merlinowi, bo tylko silni psychicznie byli w stanie wytrzymać taki układ – zamyka się go podczas pełni w odosobnionym miejscu i nie zważa na jego krzyki. Było jeszcze kilka rzeczy, w których wilkołak z powodzeniem mógł udawać zwyczajnego człowieka. Mógł być przydatny w Zakonie, mógł nawet uczyć w Hogwarcie, przy zachowaniu specjalnych środków ostrożności. Więcej, dla postronnych mógł sprawiać wrażenie, że całkiem dobrze wpasował się w społeczeństwo. Ale to było tylko wrażenie. I jednego, chyba najważniejszego, Remus nie był w stanie sobie wyobrazić – wilkołaka zakładającego rodzinę. A przecież każdy poważniejszy związek miał wizję rodziny gdzieś na horyzoncie. Dlatego bronił się przed impulsami prowadzącymi do czegoś więcej niż tylko powierzchownej, partnerskiej znajomości. I nigdy nie próbował angażować się w cokolwiek dłuższego niż przelotny związek. Tak musiało być. Pogodził się z tym. I Tonks też będzie musiała się pogodzić.
Zresztą, Remus był pewny, że to zauroczenie przejdzie jej szybciej niż sama myśli. Wystarczyło tylko, by dostatecznie długo pozostawał obojętny. Może było to brutalne, ale konieczne. Nie chciał nikogo skazywać na takie życie, jakie wiódł on sam, nie mogąc znaleźć legalnej pracy, musząc meldować się w ministerstwie i będąc za każdym razem znieważany, kiedy ktoś dowiedział się, że nosi na ramieniu wytatuowany numer. Nie zniósłby, gdyby jego rodzina, partnerka, czy ktokolwiek mu bliski, był szykanowany z jego powodu. Dlatego nie mógł mieć bliskich. Tonks kiedyś ochłonie i zrozumie jego postawę… i wtedy przyzna mu rację.

W zamyśleniu zerknął na pergamin, który mu podsunęła. Faktycznie była to misja wymagająca profesjonalizmu. Lista osób do „przesłuchania” zawierała nazwiska pracowników ministerstwa zatrudnionych na wyższych szczeblach. W tym kilku funkcjonariuszy wśród aurorów i amnezjatorów, a także dwóch Niewymownych. Cóż… Dumbledore z pewnością wiedział, co robi, wyznaczając właśnie ją do tego zadania. Tonks może i była na co dzień niezdarna i trochę roztrzepana, ale jako początkująca aurorka ponoć na każdej akcji wypadała bardzo dobrze. Sam Moody kiedyś to przyznał. Oczywiście za jej plecami, bo nie zwykł prawić komplementów komukolwiek, zwłaszcza „młodzikom”. Jednak sam fakt, że pochwała wypłynęła z jego ust był dostatecznym dowodem na to, ze Tonks jest naprawdę zdolna.

– To chyba wszystko, moi drodzy – podsumował po chwili ciszy Dumbledore. – Więcej zadań na razie nie mam do rozdysponowania. Zresztą, wszyscy znają swoje obowiązki. I myślę, że możemy na tym zakończyć, chyba że jeszcze ktoś ma jakieś uwagi? – Jego wzrok spoczął przez chwilę na Moodym, a potem na Blacku, by zatrzymać się w końcu na nachmurzonej twarzy Severusa Snape’a, który wydawał się spięty bardziej niż zazwyczaj. – Nikt? W takim razie kończymy na dzisiaj. Powodzenia. I miejcie oczy szeroko otwarte.

Po tych słowach wszyscy zaczęli podnosić się z miejsc i powoli opuszczać salon. Towarzyszył temu zgrzyt odsuwanych krzeseł oraz rozmowy – czyli ogólny rozgardiasz, w którym prawie nikt nie zwrócił uwagi na dwóch ludzi wyraźnie ociągających się z wyjściem.

– Severusie, chciałbyś mi o czymś powiedzieć? – spytał Dumbledore, gdy większość opuściła salon. Snape, który już zdążył podnieść się z krzesła i przejść wzdłuż stołu, zamarł i wyprostował się jak struna. – Zostań na chwilę, powinniśmy porozmawiać. W cztery oczy, moi drodzy – dodał z naciskiem, a Remus zagarnął Syriusza, który niechętnie powlókł się do wyjścia.

Szalonooki również podążył za nimi, choć uczynił to z wyraźnym niezadowoleniem. Gdy zamykał drzwi do salonu, Remus widział jego minę – wyglądał tak zacięcie, jakby szykował się na wojnę. Przez moment spoglądał magicznym okiem w głąb czaszki, choć było oczywiste, że śledzi, co dzieje się za ścianą, po czym skrzywił się jeszcze bardziej i ruszył długim korytarzem.

– Black, poczęstujesz mnie whisky – oświadczył, kuśtykając w stronę kuchni. – Dziś jest sytuacja nadzwyczajna, więc ten jedyny raz się do ciebie wproszę. Zresztą, widziałem doskonały rocznik, na takie okazje jak znalazł. Butelka nawet nietknięta, więc z pewnością nie miałeś pojęcia o jej istnieniu, chłopcze – chrypnął, krzywiąc się tym razem w formie uśmiechu. – Za podwójną ścianką na dole w kredensie – dodał, a jego niebieskie oko obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni, wskazując rzeczony mebel.

Remus westchnął i osunął się na krzesło, stwierdzając, że właściwie i jemu przyda się łyk czegoś mocniejszego.

~*~

Dumbledore patrzył w milczeniu na Snape’a swym badawczym, przenikliwym wzrokiem, a ten niemal odruchowo zablokował swój umysł. Dzisiejszego wieczoru już wystarczająco mu go spenetrowano, lub raczej spenetrowano tę jego część, którą chciał pokazać. Czasami jednak Czarny Pan bywał tak agresywny, że Severus z ogromnym wysiłkiem zachowywał pozory, naprowadzając go na sztuczne wspomnienia. Każda taka sesja, którą nieszczęśliwie dziś przeszedł po raz kolejny, wymagała od niego perfekcyjnych umiejętności w Oklumencji. I choć był w tym bardzo dobry – musiał być, inaczej już by nie żył – to wiedział również, że do perfekcji wiele mu brakuje. Zbyt wiele. Seria Cruciatusów była tego dostatecznym dowodem. Opór wobec tak silnej penetracji pochłaniał prawie całą jego energię, więc teraz był mentalnie wycieńczony. Ale na tym nie koniec! Żeby dzień był dostatecznie podły, jeszcze musiał się wziąć za niego Dumbledore i próbować swoich subtelnych sztuczek.

Severus nie miał najmniejszej ochoty na jakiekolwiek z nim rozmowy. Właściwie było to ostatnią rzeczą, której by pragnął w tym momencie. Ale niestety, wiedział doskonale, że Albus mu nie popuści. Co gorsza, wiedział też, że problem, jaki dyrektor pragnie z nim poruszyć, będzie bardzo trudny do umówienia. Praktycznie niemożliwy.
I nie czuł się na to przygotowany (o ile w ogóle można było się przygotować do konfrontacji z tym przeklętym starcem!), ale niestety zdawał sobie sprawę, że wcześniej czy później musiało to nastąpić. Tylko dlaczego akurat dziś, kiedy był zmęczony i sfrustrowany bardziej niż zwykle?

Dumbledore jeszcze przez chwilę stał, przyglądając mu się w ciszy. Nienaturalnie blada twarz Severusa nie wyrażała najmniejszych emocji, a zimne, czarne oczy uparcie nie pozwalały na odczytanie jakichkolwiek myśli.

– Nie zamierzam stosować wobec ciebie Legilimencji, więc nie musisz tak szczelnie się odgradzać – rzekł w końcu Dumbledore jakimś dziwnym, jakby zasmuconym głosem. – Nigdy cię nie zaatakowałem, Severusie. I nigdy tego nie uczynię. Nie jestem ci wrogiem – dodał cicho, robiąc krok w jego stronę.

Snape drgnął nieznacznie, mając przemożną ochotę opuszczenia tego cholernego salonu jak najszybciej, ale mimo to nie ruszył się z miejsca.

– Nigdy nie naciskałem, byś mówił mi o czymś, czego wyjawiać nie chciałeś – kontynuował Dumbledore, wciąż wpatrując się w jego oczy. – Zawsze byłem gotów cię wysłuchać. Być może w kilku przypadkach mógłbym ci pomóc, ale szanuję twoją prywatność i nie będę cię z niej odzierać, jeśli nie chcesz się ze mną podzielić problemami. Martwi mnie jednak, że zataiłeś przede mną coś bardzo ważnego. Sprawę, która nie dotyczyła wyłącznie ciebie. Powiedz mi, dlaczego to zrobiłeś.

– Nie rozumiem, o co panu chodzi – rzucił dość opryskliwie.

– Rozumiesz. I to doskonale, inaczej nie bałbyś się tej rozmowy. Dowiem się zatem dlaczego?

Severus zacisnął zęby. Och, tak, wiedział już, do czego Dumbledore pije. Do przerwanych lekcji Oklumencji. Przecież cały świat kręcił się wokół Pottera! Wszystkie sprawy dotyczyły Pottera. Każdy członek Zakonu, prócz walki z Czarnym Panem, rozmyślał nad tym jak najlepiej chronić tyłek Pottera. Ale nikomu nie przyszło głowy, że Cudowny Chłopiec ma to wszystko gdzieś i uważa się za wielce doświadczonego czarodzieja, choć w rzeczywistości ledwo odrósł od ziemi.
Od momentu, kiedy Severus wyrzucił go z gabinetu, minęły już prawie dwa miesiące, ale przez ten czas pan Potter nie odważył się na przeprosiny i prośbę wznowienia lekcji. Nie, żeby Severusowi brakowało zajęć z cholernym bachorem, ale widział wyraźnie, że szczeniak sobie nie radził; snuł się po hogwarckich korytarzach niewyspany, zmęczony i spięty, a na jego zajęciach był rozkojarzony bardziej niż zwykle. Jednak mimo to postanowił odgrywać rolę wielce urażonego księcia, któremu duma zabrania wyrazić skruchę, przyznać się do faktu, że jest niewychowanym gnojkiem, i zwrócić się o pomoc. Nie, na to nie było pana Pottera stać. Za to stać go było na włożenie głowy do myślodsiewni, za co miał nadzieję nie ponieść najmniejszych konsekwencji!

A w jaki sposób Dumbledore dowiedział się o wszystkim? Och, to też było przecież oczywiste. Jak zwykle święty wilkołak musiał wziąć sprawy w swoje ręce! Severus powinien był się tego spodziewać.

– Widzę, że Lupin zdążył już złożyć panu swój raport – rzekł z przekąsem, a w oczach błysnął mu zimny ogień.

– Remus? Nie. To nie od niego wiem, nie rozmawiał ze mną na ten temat. – Dyrektor w skupieniu ściągnął brwi; wydawał się być lekko zdziwiony wzmianką o Lupinie. – Co Remus ma z tym wspólnego?

– Też chciałbym wiedzieć – odparł złośliwe. – W końcu to nie jego sprawa. No, ale przecież ktoś musi za Pottera rozwiązywać jego problemy, czyż nie? A jeśli nie był to Lupin, z pewnością zaangażował się Black. Mam rację?

– Nie, Severusie. Nikt mi nie „doniósł” o tym, co się stało, jeśli już bardzo chcesz znać odpowiedź. Ja nie muszę pytać kogokolwiek, by wiedzieć różne rzeczy. Usiądź – rzekł spokojnie, wskazując mu miejsce przy stole, na co Snape obrzucił go nadzwyczaj ostrym i hardym spojrzeniem.

Już dawno nie patrzył w taki sposób na Dumbledore’a, spełniając potulnie niemal wszystkie jego prośby… będąc oddanym każdej sprawie, mimo że wiele rzeczy mu się nie uśmiechało… nadstawiając nieustannie karku w imię wyższych celów i nigdy się nie uskarżając. Teraz jednak poczuł, że coś w nim pękło, że przelał się kielich, w którym topił od dłuższego czasu własne niezadowolenie, złość i rozgoryczenie. Praca, jaką wykonywał, zmuszała go do pogrzebania własnego poczucia niezależności. Właśnie tej rzeczy, którą cenił sobie najbardziej.

– Postoję – oparł sucho, czując narastającą w nim złość. Gdy był na skaju wyczerpania nie umiał jej opanować, a to jeszcze bardziej go denerwowało. Dłonie zaczynały mu wyraźnie drżeć, co znaczyło, że dzisiejszej nocy Post-Cruciatus był murowany.

Dumbledore zajrzał wprost w czarne źrenice, a na jego starej, pomarszczonej twarzy zagościł teraz już doskonale wyraźny smutek. Zbliżył się do Severusa na odległość nie mniejszą niż kilka kroków, po czym odsunął jedno z krzeseł i sam zajął miejsce przy stole.

– Usiądź, proszę cię – powtórzył z westchnieniem. Nie był to rozkaz, ale łagodna prośba zmęczonego, starego człowieka, który z bólem obserwował całkiem młodego jeszcze mężczyznę, płacącego kto wie czy nie najwyższą cenę w tej niebezpiecznej grze. – Oczywiście, jeśli nie chcesz, możesz pozostać tam gdzie jesteś.

Severus, nie wiedzieć czemu, po ostatnich jego słowach opadł na najbliższe siedzenie, jakby jakaś siła podcięła mu kolana. Wyglądał na zaskoczonego własną reakcją, która najwidoczniej niezależna była od jego woli. Najdziwniejsze jednak było to, że Dumbledore w żadem sposób go do tego nie zmusił; Snape wiedziałby, gdyby tamten użył wobec niego magii. To było coś innego. Coś w jego tonie skłoniło Severusa do rezygnacji z walki. Nie pierwszy raz zresztą.

– Czasami się nie kontrolujemy i robimy rzeczy, których nie zamierzamy. Wbrew sobie – rzekł Dumbledore cicho. – Głównie dlatego, że jesteśmy przemęczeni. To całkiem zrozumiałe. Gorzej jednak, że… gdy już ochłoniemy… nadal nie potrafimy wyciągnąć właściwych wniosków i brniemy głębiej zaślepieni własną złością. – Severus z trudem przełknął ślinę. Nie odpowiedział, wbijając lodowaty wzrok w niebieskie oczy i zaciskając dłonie w pięści, jak zwykł to czynić, gdy chciał zapanować nad czymś, co wymykało mu się spod kontroli. – Wiem już od jakiegoś czasu, że nie udzielasz Harry’emu lekcji. Nie pytam, dlaczego je przerwałeś. Pytam natomiast, dlaczego ich nie wznowiłeś. Znając obraz sytuacji, chyba zdajesz sobie sprawę, że było to niezwykle ryzykowne posunięcie? Zbyt ryzykowne.

– Doprawdy? Jakoś nie odniosłem wrażenia, by Potterowi w bezpośredni sposób coś zagrażało. Jest w Hogwarcie, i mimo że zaklęcia ochronne nie sprawdzają się w jego przypadku, Czarny Pan z pewnością nie będzie chciał go atakować. A nawet jeśli, to nie po to, żeby zabić. Może go jedynie osłabiać, ale nie posunie się dalej. On chciałby się chłopakiem zająć własnoręcznie, tylko to da mu satysfakcję – dodał złośliwie, ale na Dumbledorze nie zrobiło to żadnego wrażenia; zresztą, on nigdy tak naprawdę nie reagował na Severusa zgryźliwości, co było w pewien sposób irytujące. – Potter jak na razie ma się wyśmienicie – mruknął po chwili ciszy, cedząc ostatnie słowo przez zęby. – Natomiast jeśli chodzi o naukę Oklumencji, najwyraźniej wie lepiej, jak się bronić, gdyż nie brał sobie żadnych wskazówek do serca. Mówiąc prościej: nic go to nie obchodziło. Nie wykazał nawet minimalnej inicjatywy, a ja nie mam w zwyczaju na siłę uczyć impertynenckich smarkaczy czegoś, czego uczyć się nie chcą. Skoro Potter sam nie pojmuje wagi naszego poświęcenia oraz rozmiarów niebezpieczeństwa, w którym może się znaleźć, jeśli nie zacznie współpracować, ja nie będę go w tej kwestii uświadamiać. Tym bardziej wychowywać.

– Rozumiem, chociaż nie do końca pojmuję – odparł Dumbledore nad wyraz opanowanym tonem. – Prosiłem cię o prowadzenie tych lekcji, a ty się zgodziłeś, znając doskonale stosunki, jakie panują między tobą a Harrym. Więc proszę, nie usiłuj mi teraz wmówić, że nie byłeś przygotowany na podobne okoliczności. Że nie przewidziałeś ewentualnych problemów, oporu i buntu, które zawsze pojawiają się podczas nauki tak… delikatnych a zarazem trudnych dziedzin magii, do jakich Oklumencja się zalicza. Od adepta wymaga to ujarzmienia nie tylko umysłu, ale i własnego temperamentu. I chyba mogłeś się spodziewać, że z Harrym nie pójdzie jak po maśle. Trudny uczeń to wyzwanie dla nauczyciela, on też musi sprostać zadaniu, żeby cokolwiek z tego wyszło. Jesteś chyba dorosłym człowiekiem… tak przynajmniej mi się wydawało… który, w przeciwieństwie do nastolatka, jest świadom konsekwencji swoich działań i nie będzie narażał czyjegoś zdrowia bądź życia, nawet kosztem chwilowych niedogodności. Dorosły człowiek wie, że w życiu są pewne priorytety wymagające poświęcenia swej własnej wygody.

– Bardzo odkrywcze, dyrektorze – warknął Severus, oddychając z coraz większym trudem. – Dobrze, że mnie pan oświecił, bo do tej pory faktycznie nie wiedziałem nic o poświęceniu!

Dumbledore spojrzał na niego znad okularów wzrokiem tak przenikliwym, że Snape przez ułamek sekundy poczuł się, jakby przeszyła go włócznia. Pierwszy odwrócił oczy.

– Mówimy o dwóch różnych sprawach, Severusie – usłyszał cichy głos. – Wiem, jak ciężko pracujesz. I widzę też, przez co przechodzisz. Nie było moją intencją kwestionowanie twojego poświecenia w sprawach Zakonu. Ale nie rozumiem czemu, doświadczywszy tyle okrucieństwa na własnej skórze, nie pojąłeś jeszcze, do czego prowadzi nienawiść. Nie wymagam od ciebie, byś zrezygnował ze swojej. Masz prawo nienawidzić zarówno żyjących jak i zmarłych. To twój wybór. Szkoda tylko, że niektóre, zastarzałe już sprawy, zniekształcają ci postrzeganie pewnych osób, nie mających najmniejszego związku z tym wszystkim, co się kiedyś wydarzyło.

Severus milczał przez chwilę, nie mając pojęcia jak odpowiedzieć, i czy w ogóle komentować ostatnie słowa. Postanowił więc tego nie robić, w zamian odbijając piłeczkę.

– Nie jestem w stanie zmusić kogokolwiek do współpracy i zaufania, choćby nie wiem jak ważne było tego osiągnięcie. Powiedziałem już panu pół roku temu, co sądzę o tym całym pomyśle z lekcjami Oklumencji. I nadal twierdzę podobnie. To było od samego początku niemożliwe.

– Ależ nie, mój drogi. Było możliwie, gdybyś tylko zechciał…

– Gdybym zechciał?! – krzyknął Snape, nie mogąc dłużej utrzymać nerwów na wodzy. – Oczywiście, że chciałem! Przyjąłem to sobie nawet za punkt honoru, Dumbledore, tylko tak niestety się składa, że Potter nie chciał! Nie jest już dzieckiem, powinien wiedzieć, że robi to dla SIEBIE, nie dla nas! Postawiłem prosty warunek, wystarczyło, żeby szanowny pan Potter przełknął swą dumę, przyszedł do mnie i choć raz zachował się tak, jak uczeń powinien zachowywać się w stosunku do nauczyciela! Zwłaszcza kogoś, kogo prywatność całkowicie pogwałcił, przy okazji łamiąc wszelkie zasady kultury osobistej. Ale, co było do przewidzenia, takie upokorzenie, jak zdobycie się na przeprosiny, było ponad jego możliwości! Temu szczeniakowi wszystko uchodzi płazem, a kiedy na jego drodze znajdzie się ktoś, kto nie zamierza mu pobłażać, wtedy okazuje się, że wielki pan Potter jest zasmarkanym tchórzem. Przyznać się do błędu i ponieść konsekwencje własnej głupoty, to coś, do czego okazuje się niezdolny!

– Och, a ty, Severusie, oczywiście potrafisz przyznać się do błędu – odpowiedział spokojnie Dumbledore, jakby Snape w ogóle nie podniósł głosu. – W związku z czym nie zaprzeczysz, że część winy leży również po twojej stronie. Nigdy nie jest tak, że uczeń winny jest wszystkiemu, zwłaszcza w nauce tak skomplikowanych dziedzin jak Oklumencja. Doskonale wiesz, jak wielki wysiłek trzeba w to włożyć i jak wiele zależy od nauczyciela, mam rację?

Snape znowu milczał przez chwilę, wpatrując się z wściekłością w niebieskie oczy i jak na złość nie znajdując żadnego argumentu na swoją obronę.

– Dlaczego w takim razie sam pan go nie uczył? – skapitulował wreszcie, tym jednym krótkim zdaniem przyznając Dumbledore’owi rację… rację, której przecież tak bardzo przyznać nie chciał!

– Miałem swoje powody. Mówiłem ci już, że…

– Tak, wiem! – przerwał szorstko. – Uznał pan za niebezpieczne otwieranie własnego umysłu przed Potterem.

– Niebezpieczne zarówno dla niego, jak i dla nas wszystkich, Severusie. To było najlepsze rozwiązanie – dodał spokojnie Dumbledore, ale Snape spojrzał na niego ostro.

– Najlepsze rozwiązanie dla nas wszystkich. Nas? – prychnął drwiąco. – Dla Zakonu z pewnością. Dla was, nie dla mnie. Nie sądzę, by pomyślał pan o tym, co się stanie, gdy Czarny Pan dowie się, że kształcę Pottera w Oklumencji. I że robię to kompetentnie. Ciekawe, ile czasu zajęłoby mu uzmysłowienie sobie, że chciałem gówniarzowi pomóc bronić się przed nim! Ale przecież Potter nie jest w stanie zrozumieć, że stawiam się w niebezpieczeństwie, próbując go czegokolwiek nauczyć! Nie… on się czuje pokrzywdzony – wysyczał przez zęby. – Nie okazałby wdzięczności nawet wtedy, gdybyśmy wszyscy poświęcili za niego życie.

Dyrektor popatrzył mu w oczy ze smutkiem; Severus wiedział, że Dumbledore brał to ryzyko pod uwagę. I wiedział też, że nie było innego wyjścia. Gdyby ktoś inny w zamku mógł uczyć Pottera Oklumencji, robiłby to.

Zresztą, Snape sam się na to zgodził. Inna już sprawa, że nie miał wielkiego wyboru. Był tylko pionkiem wykonującym rozkazy swych dwóch zwierzchników. Jeden z nich chciał Pottera dopaść, drugi go chronić. A fakt, że lekcje Oklumencji z chłopakiem i wytworzenie pewnej łączności między ich umysłami narażało Severusa na zdemaskowanie, był już dla Dumbledore’a sprawą drugorzędną. Nieistotne już, że utrudnił tym Snape’owi pracę, którą on wykonywał przecież dla jego cholernego Zakonu Feniksa. Poświęcenie i priorytety – Severus słyszał z jego ust te dwa argumenty tak często, że wryły mu się w czaszkę jak przykazania, wedle których musiał żyć. Ostatnio nic poza nimi się nie liczyło. Szkoda tylko, że ten przeklęty smarkacz nie znał ceny poświęcenia, nie mówiąc już o czymś tak niepojętym dla niego jak priorytety. Miał głęboko gdzieś, że cały sztab ludzi wielokrotnie nadstawiał dla niego tyłki!

– Czy to dlatego zrezygnowałeś, Severusie? – spytał cicho Dumbledore, jakby domyślił się, wokół jakich spraw krążą myśli Snape’a.

– Nie dlatego.

– Więc?

Severus skrzywił się, choć miał wrażenie, że wyglądało to raczej jak grymas bólu niż złośliwości (prawdę mówiąc, seria Cruciatusów, jaką został dziś potraktowany, powoli dawała już o sobie znać echem pozaklęciowym, a bolesne pulsowanie skroni było dopiero początkiem).

– Musi panu wystarczyć, że „miałem swoje powody” – odrzekł kąśliwie. – I niech pan przyjmie do wiadomości, że nie będę głaskał bezczelnego smarkacza po głowie tylko dlatego, że wszyscy tak robią! – dodał gniewnie, zdając sobie sprawę, że znowu stoi, choć nie miał pojęcia w którym momencie zerwał się na nogi.

– W to nie wątpię – mruknął dyrektor, również podnosząc się z krzesła. – Niestety… teraz już jest za późno, żeby cokolwiek zmienić. Zaczęły się egzaminy Standardowych Umiejętności Magicznych, więc nie ma czasu na jakiekolwiek dodatkowe lekcje, a za trzy tygodnie kończy się semestr – mówił cicho, a w jego głosie pobrzmiewała wyraźna nuta zawodu. – Szkoda, Severusie, że znowu dałeś ponieść się emocjom. Kiedyś może się to okazać nieodwracalne w skutkach.

– Czy to już wszystko, co miał mi pan do zakomunikowania? – spytał Snape, siląc się na spokój, choć w rzeczywistości miał ochotę roztrzaskać stół, będący jedyną barierą między nim a Dumbledore’em.

– Nie wszystko. Ale widzę, że więcej nie wysłuchasz. Skontaktuję się z tobą niebawem i być może wtedy będziesz nieco spokojniejszy, bo teraz nasza rozmowa mija się z celem.

– Doskonale! – wysyczał Snape, po czym zamaszystym krokiem przeszedł przez pomieszczenie i szarpnął za klamkę.

– Jeszcze jedno, Severusie – zatrzymał go opanowany głos.

Snape zerknął na Dumbledore’a przez ramię, obdarzając go piorunującym spojrzeniem. Na jego twarzy nie dostrzegł jednak ani cienia zdenerwowania – żeby wyprowadzić go z równowagi, trzeba było porządnie się natrudzić. I to właśnie ten stoicki spokój denerwował Severusa najbardziej. Podczas gdy on sam zużywał mnóstwo energii, by nie stracić resztek cierpliwości, przeklęty Albus wciąż pozostawał niewzruszony!

– Słucham, dyrektorze – warknął w złości.

– Jeśli sytuacja stanie się poważna… – Dumbledore uważnie dobierał słowa – odsunę cię i zwolnię z zadania. Nie kłóć się, Severusie – uciszył go, jeszcze zanim Snape otworzył usta. – Mówię to z pełną powagą, będąc całkiem świadomy konsekwencji. Jeśli zagrożenie będzie zbyt duże, wycofasz się.

– I co? Ukryje mnie pan pod Fideliusem wbrew mojej woli? – sarknął Snape. – A może rozwiąże pan wtedy Zakon i w ogóle da sobie spokój z jakimkolwiek oporem?

Dumbledore posmutniał na twarzy, a gdy odpowiadał jego głos był cichy i bardzo poważny:

– Wiem jedno, nie poświecę ciebie. Są pewne granice, Severusie, choć ty być może uważasz, że ja ich nie dostrzegam. Liczy się jednak dla mnie coś więcej niż tylko fakt, że jesteś dla Zakonu niezastąpionym szpiegiem. – Przerwał na chwilę, przyglądając mu się w ciszy, a w niebieskich oczach chyba po raz pierwszy tego wieczoru pojawiła się prawdziwa troska. – Co innego zginąć w walce, mój drogi. A co innego widzieć przed sobą przepaść i nie zatrzymać się na jej krawędzi, dobrze wiedząc, że się w nią spadnie, jeśli będzie się szło dalej. Nie pozwolę ci zrobić kroku w tę przepaść, nawet jeśli od tego zależy twoja duma. Kiedy zrobi się naprawdę niebezpiecznie, a twoje życie będzie poważnie zagrożone, wycofasz się ze szpiegowania i odejdziesz od Śmierciożerców. Jeśli będzie trzeba zmuszę cię do tego. I nie wysuwaj, proszę, argumentów, że wtedy nie przydasz się Zakonowi. Bo martwy tym bardziej mu się nie przysłużysz.

Severus milczał, stojąc sztywno, z ręką zaciśniętą na klamce. Oddychał ciężko, z każdą upływającą minutą czując coraz bardziej nieznośny ból głowy. Niechże cholerny Dumbledore wreszcie go puści! Severus zawsze robił co mógł, by dyrektor nigdy nie musiał oglądać go w tak kiepskim stanie. Dobrze wiedział, że Albus dostrzega więcej rzeczy, dlatego z pewnością widział jego dzisiejsze, osłabione do granic możliwości, pole magiczne, a to bynajmniej nie poprawiało Snape’owi humoru.

– Jeszcze ostatnia sprawa, mój chłopcze – rzekł Dumbledore nieco ciszej, jakby znów odpowiadał na jego myśli, po czym podszedł do Severusa, kładąc mu dłoń na ramieniu. Snape, nieco zaskoczony jego zachowaniem, zamarł w bezruchu. – To w zasadzie dobra rada. I choć raz mnie posłuchaj, bo naprawdę wiem, co mówię – dodał, patrząc na niego uważnie. – Weź gorącą kąpiel. Kąpiel, Severusie, nie prysznic, i nie ledwo ciepły. Nie łykaj dzisiaj żadnych eliksirów przeciwbólowych. Dobrze wiesz, że bólu będącego efektem tak silnej klątwy nie są w stanie uśmierzyć, tylko się nimi zatrujesz i pogorszysz swoje samopoczucie. Każdy Cruciatus, nawet ten, który nie ma pełnej mocy, dokonuje spustoszenia w organizmie. Zwłaszcza seria Cruciatusów, więc nie pij tym razem whisky, ale od razu połóż się do łóżka i prześpij porządnie. Potrzeba ci odpoczynku.

– No tak. Pan oczywiście wie bezbłędnie, co jest mi potrzebne – rzekł Snape fałszywie uprzejmym, przesyconym cynizmem tonem. – Niech więc spróbuje pan sobie wyobrazić, że doskonale wiem… wiem z doświadczenia… jakie są skutki Cruciatusa i jak się z nimi obchodzić. Ostatnimi czasy wiem nawet za dobrze – dodał i opuścił szybko komnatę, głośno zamykając za sobą wielkie, rzeźbione drzwi. Gdyby nie były obłożone zaklęciem wyciszającym, z pewnością udałoby mu się nimi trzasnąć.

Niestety, nawet gdy znalazł się na korytarzu, wciąż paliło go spojrzenie Dumbledore’a, które czuł na swoich plecach. Nie widział już jednak jego twarzy, więc nie mógł wiedzieć, ile smutku i współczucia wyrażały w tym momencie bladoniebieskie oczy.


cdn.


Ostatnio zmieniony przez smagliczka dnia Pon 13:26, 04 Sie 2008, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kira
kryształkowa dama



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 3486
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z <lol>andii ;)

PostWysłany: Śro 16:19, 13 Sie 2008    Temat postu:

Smag, co ja mogę nowego napisać na temat tego opowiadania? Sama nie wiem. Napiszę tylko jedno - kocham empatię Remusa. Kocham Remusa za tę jego empatię. Kocham go za to, że podczas spotkania Zakonu niemal jako jedyny odniósł się do Severusa z troską i współczuciem, a nie niechęcią. I mam olbrzymią nadzieję, że tak mu już zostanie Wink

A, jeszcze jedno - Severa mam chyba ochotę utulić. Czy to źle? Very Happy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Fanfiki Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7  Następny
Strona 6 z 7

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin