Forum Lunatyczne forum Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Być człowiekiem [HP]
Idź do strony 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Fanfiki
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Śro 23:52, 27 Wrz 2006    Temat postu: Być człowiekiem [HP]

Na początku chciałam się ze wszystkimi serdecznie przywitać, co też czynię Very Happy
Przyznam się szczerze, że skradałam się i skradałam długo, a żem człek dość nieśmiały nie wiedziałam, czy zdecydować się na ten desperacki krok i zamieścić tu swój fic. W końcu się zdecydowałam, gdyż jakby nie było potworzyłam opowiadanie o Remusie - więc będzie ono niejako na właściwym miejscu.
Z góry urzedzam jednak, że opowiadanko jest hmm... refleksyjne, więc jeśli ktoś takowych nie trawi, proszę pozbyć się wszelikch noży z kieszeni, coby się nie otwierały i nie zachęcały do dźgania. Ponoć każdy pisać może... więc liczę na waszą wyrozumiałość - nie jestem bynajmiej żadnym ekspertem i chyba nigdy nie będę (przykro), ale twórczośc jak najbardziej radosna.

Słów jeszcze kilka o moim potworze: opowiadanie jest retrospektywne, toczy się praktycznie wokół dwóch postaci Snape'a i rzecz jasna Lupina (notebene rywalizują oni o moje względy już od dawna i na żadego zdecydować się nie mogę Razz ) no i opowiadanko raczej psychologiczne - o ile w ogóle.

Zgodność z Kanonem - do szóstego tomu.
Spoilerów tomu siódmego - brak, aczkolwiek pewna zbieżność wątków się pojawi.
W żadnym wypadku nie będzie ona ani przypadkowa, ani umyślna, lecz spowodowana przewidywalnością serii w kwestii niektórych bohaterów i wydarzeń Wink Proszę nie posądzać o naśladownictwo, tudzież poprawianie pani Rowling - opowiadanie w całości zaplanowane i w dużej mierze również napisane przed wydaniem DH.

Kłaniam się w pas. A teraz niech się dzieje co chce...


BYĆ CZŁOWIEKIEM
„Nie każdy musi być wielkim człowiekiem
– być człowiekiem to już bardzo dużo”


Albert Camus


ROZDZIAŁ 1


Światło w mroku
3.VII.1971


– Synu? Pozwól na chwilę – głos mężczyzny drżał lekko; zresztą nie tylko głos – drżał na całym ciele, nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą oznajmił mu jego nieoczekiwany gość.

Gospodarz skromnego domu był jeszcze całkiem młodym człowiekiem. Miał niewiele ponad trzydziestkę, choć wyglądał poważnie: przedwczesne zmarszczki zdobiły jego szczupłą twarz, a szare oczy, mimo oszołomienia, jakie odczuwał, patrzyły ze specyficznym, sobie tylko znanym smutkiem i nostalgią. Obok stała kobieta, drobna i niepozorna, o jasnobrązowych włosach sięgających ramion. Smukłymi dłońmi chwyciła męża za rękaw koszuli i wpatrywała się w siwobrodego gościa swymi bursztynowymi oczami. Na jej twarzy malowała się mieszanina niedowierzania, może nawet szoku, oraz obezwładniającego uczucia ulgi… A może jednak było to szczęście? Nie wiedziała. Zapominała już, czym jest to doznanie.

Żyli w wiecznym strachu, przeprowadzając się ilekroć ktoś wpadł na trop tajemnicy. Okoliczności zmuszały ich, by stronili od „swoich”, wciąż uciekając, zaszywając się wśród zwyczajnych, nieświadomych ludzi, którzy niestety także nie byli im przyjaciółmi. Bali się ich. Uznawali za niebezpiecznych. Wyzywali od potworów, twierdzili, że są opętani przez diabła. Raz nawet obrzucili kamieniami i gonili ze… strzelbami. Musieli się wtedy deportować tak, jak stali. Nie mogli przecież ujawnić się mugolom, poza tym każde, nawet najmniejsze wykroczenie, mogło wiązać się z pościgiem ministerstwa. Nie dlatego, że byli przestępcami. Bo nie byli. Chociaż w świetle obowiązującego prawa każdy pretekst mógł być wystarczający, by się nimi stali. Przyczyną wszystkiego był ich syn. Chłopiec, który w tym wszystkim stanowił stronę najbardziej pokrzywdzoną. Chłopiec z przeszłością. Chłopiec bez przyszłości. Dla niektórych nie był nawet człowiekiem, można było go zwyczajnie zabić. Zlikwidować. Unicestwić. Prawie bezkarnie, wystarczyło mieć nakaz, kawałek papieru podpisanego przez kogoś, komu zależało wyłącznie na własnym stanowisku. Każda „egzekucja” odczytywana była jako prężne działania podejmowane w celu ochrony niewinnej społeczności. Ochrony przed takimi osobnikami, jak ich syn. Tak mówiło prawo: „Istoty uznane za „niebezpieczne” powinny znajdować się pod stałą kontrolą ministerstwa. Jeśli ich obecność w jakikolwiek sposób zagraża życiu bądź zdrowiu ludzi, wnioskiem komisji podlegają natychmiastowej eksterminacji (…)”. Prawo nie uznawało wyjątków. Prawo było bezwzględne. Prawo nie dawało alternatywnych rozwiązań. Ale przecież… tu nie chodziło o ludzi, więc, w czym problem?

– Tak, tato?

Chłopiec wyglądał na około dziesięć lat. W rzeczywistości miał już dwanaście. Był bardzo podobny do matki: tak samo drobny, takie same włosy, kolor oczu… choć głębię i smutek spojrzenia odziedziczył raczej po ojcu. A może nie odziedziczył? Może to był jego własny smutek? Odkąd skończył czwarty rok życia jego istnienie zamieniło się w koszmar. Wiedział, że nic już tego nie zmieni, że nie ma recepty. Musiał pogodzić się z wyrokiem. Z myślą, że stał się potworem, bestią. Niczym na to nie zasłużył, a musiał zapłacić… musiał płacić już do końca życia. Dawniej pytał: dlaczego? Dziś przestał już pytać. Na takie pytania nigdy nie uzyska się odpowiedzi. Nie ma tych właściwych. Zrezygnował z udawania, że wszystko mu się przyśniło, i że jest jak inni jego rówieśnicy. Normalny. Nie był normalny, nie miał też szans na normalne życie… choćby takie mugolskie.

Spostrzegłszy długobrodego mężczyznę, zatrzymał się wpół kroku, jakby nagle przyrósł do podłogi. Znał doskonale siwobrodego człowieka. Był on największym czarodziejem współczesności – niepokonanym. Tak przynamniej mówił mu ojciec. Co tak wielki mag mógł robić w ich domu? Chłopak dużo czytał o jego osiągnięciach. Nie tylko o nim, ale o innych Wielkich „tego” świata także. Niestety, on nie mógł być jego częścią. Świat, do którego niegdyś – przez krótką chwilę – należał, teraz był już dla niego nieosiągalny. Mimo to nie chciał o nim zapominać, pragnął pamiętać, że… przecież był jeszcze człowiekiem, choć wyrok komisji brzmiał odwrotnie.

Niebieskooki starzec uważnie przyjrzał się dziecięcej twarzy. Dziecięcej? Tak, miał coś z dziecka… jeszcze. Jednak niewiele. Spojrzenie chłopca było niezwykle poważne, wnikliwe i opanowane, albo raczej posępne. Blada, niemal przezroczysta skóra, nosiła znamiona niedawno zadanych ran. Dwie zaczerwienione szramy biegły przez lewy policzek, kończąc swą drogę przy podbródku. Na odsłoniętych przedramionach widniały wyraźne ślady po licznych ukąszeniach i zadrapaniach. Na dnie źrenic natomiast czaiła się nieufność i… rozdzierający ból. I nie był to ból fizyczny.

Siwobrody przybysz uśmiechnął się promiennie, wyciągając rękę do zmieszanego chłopca. Był wysokim, szczupłym mężczyzną, odzianym w bladofioletową szatę. Jego długa broda połyskiwała, niczym posypana srebrnym pyłem. Dwunastoletniemu chłopcu wydał się cokolwiek dziwny, jakiś… nierealny. Nie chodziło bynajmniej o wygląd, ale o aurę, która go otaczała. Jakby należał do zupełnie innego świata. Może faktycznie tak było, nikt przecież nigdy ich nie odwiedzał. A już na pewno nie uśmiechał się na jego widok. Niepewnie wyciągnął przed siebie dłoń, którą starzec natychmiast uchwycił.

– Witaj, jestem Albus Dumbledore – rzekł ciepło, nie puszczając jego ręki i bacznie spoglądając mu w oczy. – Dyrektor Hogwartu.

Do chłopca nie od razu dotarł sens jego słów. Przez chwilę stał zupełnie oniemiały, jakby spojrzenie gościa całkowicie go sparaliżowało, po czym odwrócił głowę w stronę rodziców, szukając jakiegokolwiek potwierdzenia, że to wszystko dzieje się naprawdę. Jednak oni sami nie wyglądali na przekonanych, obserwując z pewną podejrzliwością swego gościa, który zdawał się w ogóle nie przejmować ich konsternacją i spokojnie przeszedł do rzeczy.

– Jesteś Remus, jak mniemam? – Chłopiec w odpowiedzi przełknął tylko ślinę i potrząsnął głową. Nie było to może właściwe zachowanie w obecności starszej i zupełnie obcej mu osoby, ale na nic więcej nie był w stanie się zdobyć. – Miło mi cię poznać. Zapewne zastanawiasz się, dlaczego cię odwiedziłem. Otóż, mam ci coś do zaproponowania, a konkretnie… miejsce w mojej szkole. – W niebieskich oczach błysnęły wesołe iskierki i puścił wreszcie jego drobną dłoń, lecz w zamian położył rękę na ramieniu i przeprowadził przez pokój, sadzając go w fotelu. Chłopiec był tak oszołomiony, że nawet nie zdążył zareagować.

– Jak to możliwe? – szepnął szarooki mężczyzna, najwyraźniej odzyskawszy głos. – Przecież jeszcze rok temu nasz syn nie mógł…

– Od zeszłego roku wiele się zmieniło, panie Lupin – przerwał mu łagodnie Dumbledore. – Państwa syn, jeśli oczywiście zechce, będzie mógł rozpocząć naukę w Hogwarcie z początkiem września. Nie, to nie jest żart, chłopcze – dodał, widząc osobliwą minę Remusa, którego źrenice rozszerzyły się w niedowierzaniu i całkowitym osłupieniu. – Pozwoliłem sobie złożyć państwu wizytę, gdyż chciałbym omówić kilka szczegółów związanych z pobytem Remusa w szkole. – Odwrócił się do chłopca i wyciągnął ku niemu zalakowaną kopertę z pieczęcią Hogwartu. – W związku z czym mam przyjemność przekazać ci list osobiście.

Kobieta puściła rękaw męża, zasłaniając usta dłońmi; jej duże oczy wypełniły się łzami. Pierwszymi od wielu lat, łzami radości.


ROZDZIAŁ 2


Został tylko ból
7.VII.1997


Szczupły mężczyzna obudził się nagle, czując rwący ból w krzyżu – zasnął w fotelu w dość niewygodnej pozycji z kubkiem w dłoniach. Mimo iż wypoczywał przez cały dzień, wyglądał na zmęczonego: skóra wręcz raziła swoją bladością, pod oczami miał głębokie cienie, a ręce wyraźnie mu drżały. Odstawił resztkę niedopitej, zimnej herbaty na stolik i wstał, rozcierając sobie zdrętwiały kark.

Bolała go głowa, a przy każdym gwałtowniejszym ruchu przed oczami pojawiały się wirujące, świetliste punkty. Przywykł do tego. To wszystko było i tak mniej uciążliwe, niż sama świadomość… a raczej wyobrażenie tego, co działo się z nim w nocy. Jeśli nie zażywał właściwego wywaru, nie kontrolował własnych odruchów i nie był w stanie niczego zapamiętać… niczego prócz nieludzkiego cierpienia i żądzy krwi. Mógłby raz na zawsze pożegnać się z tym koszmarem, z tą zwierzęcą pasją, z dzikim szałem, którego nie potrafił okiełznać. Mógłby, gdyby tylko pił regularnie eliksir. Niestety, ów specyfik był niezwykle złożony, sam nie potrafił go uwarzyć, a kupić… cóż, wolał sobie nawet nie wyobrażać ile by to kosztowało. Dobrze, że chociaż przez długie lata swej specyficznej przypadłości nauczył się zachowywać wszystkie niezbędne środki bezpieczeństwa. Zawczasu pieczętował mieszkanie najsilniejszymi z możliwych zaklęć ryglujących drzwi i okna, wyciszał wnętrza, i wreszcie przykuwał się do ściany zanim nastąpi przemiana. Miał wtedy pewność, że nikomu nie wyrządzi krzywdy, nie licząc siebie oczywiście. Jednak z własnymi obrażeniami również potrafił sobie poradzić – wystarczyło parę leczniczych zaklęć i doprowadzał się do jako takiego stanu używalności. Na tyle, by jego własne odbicie nie straszyło go w lustrze. Mimo to w niektórych miesiącach bywało naprawdę ciężko. Najgorsza zawsze była zima i jej długie noce z wściekle jaskrawym księżycem. Jego powolna wędrówka po nieboskłonie, jego srebrna tarcza świecąca niczym latarnia… oblepiająca wszystko kleista, dusząca poświata, wypełniająca drogi oddechowe… wata zatykająca uszy… obręcz miażdżąca czaszkę… świst…

Dość! Nie myśl o tym, nie teraz. Przecież jest dzień. Środek lata. A do wschodu księżyca pozostały jeszcze cztery godziny – cztery godziny względnego spokoju. Jasnowłosy człowiek pomyślał, że powinien zająć się czymś konstruktywnym, czymś, co pozwoliłoby mu nad tym nie rozmyślać, na chwilę zapomnieć.

Czekanie na rzeczy nieuniknione w całkowitej samotności było katuszą trudną do zniesienia, a zegar z jakimś swoistym dla siebie okrucieństwem odmierzał upływający czas. Czynił to tak nieubłaganie a zarazem leniwie, jakby chciał przedłużać w nieskończoność chwile zawieszenia, trwania w oczekiwaniu na zapadnięcie zmroku. Tak powoli, powolutku posuwając się do przodu. Tyran. Sadysta. Najwyraźniej delektował się powolną torturą, uwielbiał zwalniać swój bieg, wstrzymując minuty do obrzydliwości, a potem… potem czekała go niemiłosiernie długa noc. I tak miesiąc w miesiąc przez całe trzy* dni. Do końca życia… Na miłość boską, przestań! Przestań o tym myśleć!

Ostry ból przeszył mu skronie; syknął, zaciskając zęby. Gdyby miał choć trochę stężonego tojadu, albo chociaż wyciąg z cykuty… Ale nie miał, a zwykły eliksir przeciwbólowy nie dawał żadnego efektu. Równie dobrze mógłby napić się soku z dyni. Mimowolnie pomyślał o Severusie Snapie, który zwykł przygotowywać mu zbawienny wywar, gdy nauczał w Hogwarcie. A gdy z niego odszedł, wtedy Dumbledore zaopatrywał go w eliksiry w stosownej chwili; Snape przestał je warzyć, więc dyrektor osobiście zatroszczył się o jego zdrowie. Remus nigdy nie dowiedział się kto dostarczał mu wywar na tydzień przed pełnią; po prostu przychodziła przesyłka, nie wiadomo od kogo i – co ważniejsze – za ile. Ale Albus nie zamierzał tajemnicy zdradzać, a na wszelkie próby uiszczenia zapłaty, odpowiadał tylko, że są w życiu wartości większe niż pieniądze. Niesamowity człowiek. Remus miał wobec niego ogromny dług wdzięczności… dług, którego już nigdy nie zdoła spłacić. Wspomnienie minionych wydarzeń wywołało kolejną falę bólu. Tym razem jednak nie miała ona nic wspólnego z fizycznym cierpieniem.

Jak to możliwie, że do tego doszło? Dlaczego Albus nie spostrzegł, że Snape cały czas był zdrajcą? Tak mu ufał… tak zapewniał o jego nawróceniu… tak bardzo w niego wierzył. Czy mógł się pomylić? AŻ TAK pomylić? Snape oczywiście doskonale znał oklumencję, ale czy jego umiejętności przekraczały zdolności Albusa? Niemożliwie.

Remus doskonale wiedział jak wielka moc biła od Dumbledore’a. Nie sposób było go oszukać, gdy patrzył człowiekowi prosto w oczy. Czy to możliwie, że Severus okłamywał go przez tyle lat? Niby jak? Poza tym Dumbledore zawsze twierdził, że ma niezbity dowód na to, że może mu ufać i że jest po ich stronie. I z jakichś niewyjaśnionych przyczyn nikomu nie chciał go wyjawić. Bezwładnie opadł na fotel; już nie wiedział, co jest gorsze: rozmyślanie o przyszłości, czy rozpamiętywanie przeszłości. Remus był przekonany, że Snape stał po tej właściwej stronie i – jako jeden z niewielu – nigdy nie podważał decyzji i zdań Dumbledore’a w sprawie Severusa. A tymczasem okazało się jak bardzo się mylił. Może to dlatego, że Albus zawsze wierzył w ludzi i w ich lepszą część osobowości. Może to dlatego, że był zbyt ufny i dobry? Wyznawał zasadę, że każdemu należy się szansa, każdy zasługuje na to, by traktowano go jak człowieka, nawet… a raczej przede wszystkim… ten, który zbłądził w ciemnościach. Najwyraźniej się przeliczył. Teraz już było wiadomym, że nie wszystkim należało się zaufanie. Jednak Dumbledore był tak niezłomny i tak głęboko przekonany, że niełatwo by było odwieść go od czegokolwiek. Na pewno nie dałby się przekonać do tego, że niektórzy ludzie są z gruntu źli. To dlatego między innymi dał szansę Severusowi. To dlatego dał szansę jemu samemu, najpierw w dzieciństwie, przyjmując go do szkoły, potem w dorosłym życiu, ratując od represji i dając posadę nauczyciela. Odkąd Remus skończył szkołę miał ogromne problemy ze znalezieniem stałej pracy, w związku z czym jego życie pełne było szarpaniny i stresu. Nic w tym dziwnego, nikt nie chciał bowiem zatrudniać wilkołaka, a jeśli już to robił to za marne knuty. Półludzie, a tym bardziej ci niebezpieczni mieszańcy, należeli raczej do społecznego marginesu. Za każde najmniejsze nawet wykroczenie mogli zostać postawieni przed Wizengamotem. Lupin czuł się przez lata jakby był na celowniku, musiał uważać na wszystko, co robi, by nie posądzono go na przykład o czyjąś śmierć. Wystarczyło być świadkiem jednej sprzeczki w barze, aby ktoś złożył donos, że nieokiełznany wilkołak atakuje niewinnych ludzi, i w mgnieniu oka dostawało się „przytulną” celę w Azkbanie. Trzy lata temu niejaka Dolores Umbridge dorwała się do władzy w Ministerstwie Magii i przeforsowała ustawę o nie zatrudnianiu w miejscach publicznych stworzeń mieszanego pochodzenia, które są potencjalnie niebezpieczne dla otoczenia (czyt. wilkołaków i wampirów). Oczywiście to nie był koniec rewelacji. Komisja Likwidacji Niebezpiecznych Stworzeń dostała upoważnienie na wydawanie wyroków śmierci dla wilkołaków i wampirów, w związku z czym w świetle prawa przestali być oni traktowani jako ludzie, którym należy się uczciwa rozprawa sądowa, a stali się zwierzętami, które można zabijać wyrokiem Komisji. Nie różnili się zanadto od hipogryfów, smoków, abraksanów czy testrali. Stali się drapieżnymi bestiami. Już nie byli ludźmi i od tej chwili nikt nie chciał ich zatrudniać. Nawet jeśli ktoś osobiście nie miał nic przeciwko, to i tak bał się karnej odpowiedzialności oraz ewentualnych problemów z władzą. Tylko dzięki Dumbledore’owi Remus uniknął bezdomności… a być może także śmierci głodowej, gdyż jego dotychczasowe zarobki wystarczały na bardzo niewiele. Chwilami sam się sobie dziwił, że można przeżyć cały tydzień, mając w kieszeni kilka sykli, nawet nie pełnego galeona. Podobno graniczyło to z cudem, ale… jak widać… było możliwe. Jednak wszystko się zmieniło. Przez jeden rok miał normalną posadę, która, prócz pieniędzy, dawała mu mnóstwo satysfakcji. Najważniejsze jednak było to, że czuł się jak zwyczajny człowiek.
Jak człowiek.

______________________
* Przyjęłam, że pełnia, podczas której dochodzi do transformacji trwa przez trzy doby – kiedy księżyc jest najbardziej „pełny”. Oczywiście wilkołak pojawia się dopiero po wschodzie księżyca i jest nim do jego zachodu, a w ciągu dnia zamienia się na powrót w człowieka.



ROZDZIAŁ 3


Powroty bywają trudne
1.IX.1993


W okrągłym gabinecie za wielkim mahoniowym biurkiem siedział sędziwy czarodziej odziany w najbardziej odświętną ze swych szat. Właśnie zakończyła się uczta powitalna i oficjalnie rozpoczął się nowy semestr w Hogwarcie. Mimo wielu niepokojących wydarzeń, jakie miały miejsce całkiem niedawno, między innymi ucieczki Syriusza Blacka z najlepiej strzeżonego więzienia, dyrektor wyglądał na szczęśliwego. Największą bowiem radość czerpał z możliwości wychowywania młodego pokolenia czarodziejów i kierowania szkołą. Jak sam twierdził, nie było nic ważniejszego od przekazywania młodzieży starożytnej wiedzy i doświadczeń oraz pomagania młodym w doskonaleniu umysłów. Miał, co prawda, wiele innych obowiązków oraz powodów do zmartwień, jednak wiele też było powodów do radości. Jednym z nich było zatrudnienie nowego nauczyciela obrony przed czarną magią. Stanowisko to było zwalniane rokrocznie z powodu ciążącej nań klątwy, jednak nigdy jeszcze nie udało mu się znaleźć na nauczyciela kogoś, kto posiadałby stosowne kwalifikacje. Tym razem było inaczej. Zatrudnił człowieka, który nie dość, że był doskonałym czarodziejem, to jeszcze był mu bardzo bliski. Ciszę przerwało delikatne pukanie.

– Proszę wejść.

Drzwi od gabinetu uchyliły się i stanął w nich trzydziestoparoletni człowiek w bardzo zniszczonej i połatanej szacie; mimo iż był niesamowicie blady i wyglądał na zmęczonego, szczerze się uśmiechał.

– Chciał mnie pan widzieć, dyrektorze? – spytał; Dumbledore nie odpowiedział od razu, lecz podszedł do niego i położył mu dłonie na ramionach, jak ktoś, kto po wielu latach rozłąki musi upewnić się czy osoba, którą widzi jest rzeczywista.

– Tak, Remusie, chciałem zamienić z tobą kilka słów. Przede wszystkim jednak: ogromnie się cieszę, że znów cię widzę! – rzekł rozpromieniony i uściskał go jak własnego syna, na co jasnowłosy człowiek lekko się zmieszał.

Dyrektor jednak zdawał się tego nie dostrzegać, objął go ramieniem i przeprowadził przez gabinet, sadzając na krześle naprzeciw biurka, co Remusowi przypomniało pewien epizod z przeszłości. Dumbledore zajął miejsce w wysokim fotelu i przez chwilę przyglądał się swemu gościowi w milczeniu. Było to tak wnikliwe spojrzenie, że pod jego wpływem młody mężczyzna zarumienił się nieznacznie i nieświadomie przygryzł dolną wargę.

– Nic się nie zmieniłeś, Remusie. Jesteś dokładnie taki, jakiego cię zapamiętałem. Wydaje się jakbyś dopiero co opuścił szkołę.

– Tak, mi też się tak zdaje. To niesamowite uczucie powrócić w te mury po tylu latach – odpowiedział rozglądając się po gabinecie z pewną nostalgią. – To jak podróż w czasie… tyle tu wspomnień… – urwał nagle i momentalnie spoważniał, a w bursztynowych oczach błysnął smutek. – Jest pan pewny, że powinienem być nauczycielem? Ściągnie pan na siebie kłopoty, a i tak jest ich wystarczająco dużo: Syriusz Black, demetorzy…

– Remusie, rozmawialiśmy już o tym, i powiedziałem ci, że moja decyzja jest ostateczna i nieodwołalna. Przemyślałem to gruntownie i za każdym razem dochodziłem do tych samych wniosków. Jesteś wręcz idealnym kandydatem na to stanowisko, co udowodniłeś już dzisiaj. A w sprawie dementorów napisałem list do Knota. To naprawdę nie do pomyślenia, by tak beztrosko sobie poczynali i to jeszcze w pociągu pełnym bezbronnych uczniów. Jeśli o mnie chodzi, mają kategoryczny zakaz wstępu na teren szkoły. Muszę ci podziękować, Remusie, za tak szybką interwencję, gdy by nie ty… mogło być znacznie gorzej.

– Nie trzeba, to drobiazg. Zrobiłem tylko to, co do mnie należało – rzekł, uśmiechając się lekko; był papierowy na twarzy, jakby przeszedł ciężką chorobę, a dłoń, którą przeczesał jasnobrązowe, gdzieniegdzie posiwiałe już włosy, lekko mu drżała. Dyrektor ponownie spojrzał bardzo uważnie na swego nowego nauczyciela.

– Dobrze się czujesz, Remusie? – spytał z troską w głosie. – Bo jeśli potrzeba ci czegoś, zaraz poproszę Poppy.

– Nie, dziękuję, wszystko w porządku. Od wczoraj zdążyłem jako tako dojść do siebie. Jestem tylko osłabiony… ale to nic takiego. – Odetchnął głęboko, spoglądając wprost w błękitne oczy swego rozmówcy. Ten jednak nie wydawał się być przekonany co do dobrego samopoczucia swego gościa, choć nic nie powiedział, zetknąwszy czubki długich palców. Po chwili milczenia Remus kontynuował niezwykle poważnym tonem: – Sam pan widzi, dyrektorze, że to nie jest najlepszy pomysł. Naprawdę chce pan mieć za nauczyciela kogoś, kto miesiąc w miesiąc jest… niedysponowany? Poza tym, moja obecność może zostać niezbyt przychylnie odebrana. Jeśli któryś z uczniów się dowie, że…

– Nic podobnego nie będzie miało miejsca – przerwał mu stanowczym tonem. – Moim życzeniem jest, aby nikt się nie dowiedział, więc żaden z nauczycieli nie ujawni prawdy o tobie. – Uśmiechnął się uspokajająco, lecz widząc niepewną minę Remusa, dodał: – Nie musisz się niczym martwić, poza tym jest coś, co pomoże ci podczas… – Nie skończył, gdyż ponownie ktoś zapukał w drzwi. – Zapraszam do środka! – zawołał, a do gabinetu wkroczył odziany w czerń mężczyzna z równie czarnymi włosami zimnymi oczami.

Remus znał go doskonale i wiedział również, że ów osobnik raczej nie darzy go sympatią. Dlatego też nie zdziwił się na pełne nienawiści spojrzenie, którym obdarzył go przybyły.

– Ach, Severusie, właśnie o tobie pomyślałem. Siadaj, proszę – rzekł dyrektor, wyczarowując drugie krzesło obok tego, na którym siedział jego pierwszy gość. – Miałem wyjaśnić Remusowi działanie eliksiru, ale skoro już jesteś… możesz to zrobić osobiście. – W jego oczach zaiskrzyły się wesołe ogniki. Dumbledore także był świadom niezbyt przyjacielskich stosunków, jakie panowały między dwojgiem młodych – jak dla Albusa – ludzi.

Ciemnowłosy mężczyzna wyraźnie niezadowolony opadł na krzesło koło swego towarzysza. Prawdopodobnie, gdyby miał wybór, byłaby to ostatnia rzecz, jaką w tej chwili by zrobił. Jednak z wolą Dumbledore’a nie należało polemizować, nie tylko przez wzgląd na stanowisko, jakie piastował, ale przede wszystkim dlatego, że i tak jakiekolwiek próby sprzeciwu nie przyniosłyby rezultatów. Charyzma dyrektora była tak wielka, że nawet sam Minister Magii czuł przed nim respekt, tym bardziej Remus i Severus, którzy byli swego czasu jego uczniami.

– Cóż, profesorze Lupin – zaczął powoli Snape oschłym tonem, akcentując wyraz „profesorze” ze szczególnie zjadliwą nutą. – Istnieje pewien eliksir, który mógłby ci pomóc. Jest nim… wywar tojadowy – stwierdził opieszale, w ogóle na niego nie patrząc.

– Wywar tojadowy? On na mnie nie działa tak, jak na… ludzi. Tylko stężony przynosi jakikolwiek rezultat.

– Doprawdy? A to mi nowina. – Skrzywił się drwiąco i zmrużył czarne oczy najwyraźniej usatysfakcjonowany faktem, że jego towarzysz potwierdził swoje braki w tej dziedzinie nauki. – Jak zwykle nie masz pojęcia o czym mówię. Nie miałem na myśli zwyczajnego wyciągu z tojadu, lecz złożoną miksturę, której tojad jest głównym składnikiem. To dość świeży wynalazek, choć znany nie od wczoraj. Lecz, biorąc pod uwagę twoją całkowitą ignorancję w stosunku do eliksirów, śmiem twierdzić, iż żadna z wiadomości na jego temat nie obiła ci się o uszy.

– No… faktycznie, masz rację. Nic nie wiem na jego temat.

Snape prychnął, jakby chciał powiedzieć „ a jakżeby inaczej!”, a na jego usta wpełzł paskudny, złośliwy grymas.

– Spodziewałem się tego, Lupin. W gruncie rzeczy bardzo bym się zdziwił gdybyś posiadał jakąkolwiek wiedzę w tym zakresie. – Remus jednak, przyzwyczajony do agresywnej wobec niego postawy, tylko lekko się uśmiechnął, co wprawiło czarnowłosego osobnika w jeszcze większą złość. Nikt bowiem nie reagował na jego sarkastyczne docinki w tak opanowany sposób… poza Dumbledore’em oczywiście, który zdawał się być odporny na wszystko.

– Skoro już ustaliliśmy, że jestem ignorantem w kwestii eliksirów… czemu nie przeczę… czy mógłbyś mi wyjaśnić, jakie jest jego działanie?

Dyrektor w milczeniu przysłuchiwał się wymianie zdań, bacznie obserwując każdego ze swych byłych podopiecznych. Byli skrajnie różni: Severus Snape – wyniosły, powściągliwy i bardzo oszczędny w okazywaniu jakichkolwiek emocji, nie mówiąc już o tych pozytywnych, zdawał się być z kamienia bądź lodu – jak twierdzili niektórzy. Jednak Dumbledore wiedział, że jest to wyłącznie gra pozorów i zwyczajna zasłona przed światem. Skutecznie odstraszająca nie tylko wrogów, ale również potencjalnych przyjaciół.

Natomiast Remus Lupin stanowił jego całkowite przeciwieństwo – otwarty na wszelkie przejawy sympatii, o łagodnym usposobieniu, ciepły i uczynny. Nigdy nie potrafił nienawidzić ludzi i pielęgnować w sobie złości, jak to robił jego towarzysz. A trzeba przyznać, że powodów do złości i nienawiści mógłby mieć bardzo wiele. Zwykle pierwszy wyciągał dłoń w celu pojednania, nawet, jeśli wina nie leżała po jego stronie. Dwa totalnie różne charaktery z dwóch krańcowych punktów skali. Była jednak pewna rzecz, która łączyła ich obu: ponadprzeciętna inteligencja. Mimo to Dumbledore nigdy nie łudził się, iż błyskotliwość umysłów wystarczy, by byli w stanie zbudować przyjacielską więź. Do tego trzeba jeszcze dobrej woli i chęci obu ze stron, z czego jedna najwyraźniej odrzucała podobną możliwość.

– Owszem, mógłbym – odpowiedział Severus lodowatym tonem, patrząc z ukosa na Lupina, jakby oceniał, czy warto strzępić sobie język na jakiekolwiek wyjaśnienia. – Wywar tojadowy charakteryzuje się dużą zawartością substancji działających uspokajająco na układ nerwowy, plus jeszcze parę innych, których działania nie będę ci tłumaczył, bo i tak nie pojmiesz. W każdym razie podczas przemiany działa obezwładniająco na tę część osobowości, która przejmuje nad tobą władzę, czyli nad cechami wilkołaczymi, a jednocześnie osłania ludzką świadomość przed ich wpływem.

– Ale… czy to znaczy… to znaczy, że będę niegroźny? Że będę mógł nad sobą panować? – spytał całkowicie zszokowany, wpatrując się w czarne oczy z niedowierzaniem, jakby Severus właśnie mu oznajmił, że gumochłony potrafią latać.

– Między innymi, Lupin. Na to przynajmniej liczę – odparł całkowicie obojętnie i odwrócił wzrok. – Oczywiście wywar może działać z różną intensywnością na różne osoby – jak każdy eliksir zresztą – dlatego trzeba będzie zrobić test, jaką dawkę powinieneś przyjmować. I to jeszcze dzisiaj.

– Dzisiaj? – wydusił Remus słabym głosem; ten dzień całkowicie go wykończył, a na walkę z dementorem zużył znaczną część swojej energii. Marzył więc w tej chwili wyłącznie o jednym – o ciepłym łóżku. Lecz najwyraźniej Snape miał co innego w planach.

– Im szybciej tym lepiej. Jak zapewne zauważyłeś właśnie skończyła się pełnia, więc będę w stanie określić zakres i siłę działania eliksiru znacznie dokładniej niż podczas nowiu, na przykład. Do kolejnej przemiany muszę mieć dokładne dane na temat tolerancji eliksiru przez twój organizm. Być może będą potrzebne jeszcze jakieś poprawki, a nie zamierzam zwlekać z nimi do ostatniej chwili. Chyba, że wolisz starym zwyczajem odwiedzać Wrzeszczącą Chatę? Mogę cię tam osobiście zakuć w łańcuchy i nie zawracać sobie głowy zmyślnymi miksturami.

– Severusie, może jednak poczekajmy z tym testem do jurta? – odezwał się w końcu Dumbledore, który nie skomentował ostatnich słów Snape’a, skupiając całą swą uwagę na nienaturalnie bladym Lupinie.

Snape również poddał jego wygląd wnikliwiej ocenie, a Remus poczuł się przez chwilę jak w świetle reflektorów, co wcale nie poprawiło jego samopoczucia. Już samo baczne spojrzenie bystrych oczu Dumbledore’a wystarczyło, by poczuć się całkowicie nagim, a wsparte dodatkowo taksującym od stóp do głów, analitycznym wejrzeniem Snape’a, stało się praktycznie nie go zniesienia.

– Wolałbym nie, dyrektorze – stwierdził po chwili zastanowienia Severus, zwracając swe oczy na starca. – Teraz jest najlepsza pora na przeprowadzenie doświadczenia i zbadanie reakcji. Poza tym… powinien dostać coś na wzmocnienie, bo wygląda tak, że z powodzeniem mógłby straszyć na zamku – dodał raczej niechętnie; w jego głosie pobrzmiewała nuta świadczącą o tym, że osobiście nie miałby nic przeciwko temu, by Remus znosił swe cierpienie bez niczyjej pomocy.

– Z tego, co słyszałem, to stanowisko Naczelnego Postrachu Hogwarckich Korytarzy jest już zajęte przez kogoś innego – powiedział Lupin z uprzejmym przekąsem, na co Dumbledore’owi lekko zadrgały kąciki ust.

Severus powoli odwrócił głowę w jego stronę; na pociągłej twarzy nie odbijały się co prawda żadne emocje, jednak w czarnych źrenicach płonął lodowaty ogień nienawiści.

– Dobrze słyszałeś, Lupin, radzę ci więc mieć się na baczności, by ten ktoś nie dopadł cię kiedyś w ciemnym zaułku. Najlepiej, jakbyś nie dawał mu ku temu żadnych powodów.

– Dziękuję za dobrą radę, Severusie. Będę miał to na uwadze, jeśli kiedykolwiek zachce mi się spacerować po ciemnych zaułkach – odparł z jeszcze szerszym uśmiechem niż poprzednio.

Snape już otwierał usta, by rzucić jakąś kąśliwą odpowiedź, jednak Dumbledore go uprzedził, przerywając słowną szermierkę:

– Moi drodzy, zrobiło się dość późno, więc jeśli macie zamiar jeszcze dziś skończyć ów eksperyment, o którym wspominałeś, Severusie, radziłbym nie tracić czasu. Poza tym, jutro wszyscy musimy wstać dość wcześnie i warto byłoby należycie wypocząć… Choć wy, młodzi, w ogóle nie przywiązujecie do tego wagi – mówiąc to, spojrzał wymownie na Severusa, który miał w zwyczaju pracować do późnych godzin nocnych, w związku z czym rano wypijał kawę tak mocną, że powaliłaby górskiego trolla.

Snape przyjął propozycję Dumbledore’a z wyraźnym zadowoleniem (o ile błysk w oku można uznać za przejaw „wyraźnego zadowolenia”), natomiast jego towarzysz już ze znacznie mniejszym entuzjazmem. Severus skinął głową Dumbledore’owi, poniósł się ze swego miejsca i pospiesznie przeszedł przez gabinet. Przy drzwiach zatrzymał się i odwrócił w stronę wciąż siedzącego w krześle Lupina pogrążonego we własnych myślach, który zdawał się w ogóle nie zauważać, co się wokół niego dzieje.

Remusowi niespecjalnie uśmiechała się perspektywa spędzenia wieczoru w ponurym – jak się domyślał – gabinecie z człowiekiem, który darzył go uczuciem dalekim od sympatii, w sytuacji, kiedy ogólnie nie czuł się najlepiej, a już na pewno nie na siłach, by wysłuchiwać zrzędliwych uwag Snape’a. Jednak z drugiej strony zżerała go ciekawość. Nie bardzo potrafił uwierzyć, że faktycznie istnieje podobny eliksir, o którym opowiadał mu Severus. Eliksir, który wybawiłby go od największego koszmaru jego życia. To było nieprawdopodobne, wręcz nierealne. Nigdy nie łudził się, że kiedykolwiek uwolni się od swojego piętna lub choćby je złagodzi, dlatego nie chciał robić sobie niepotrzebnych nadziei. Wiedział jednak, że Snape jest naprawdę znakomity w swoim fachu, był w końcu Mistrzem… więc może rzeczywiście… gdyby to wszystko okazało się prawdą… gdyby mógł zachować świadomość podczas przemiany…

– Ruszysz się, Lupin, czy mam ci wysłać przez sowę specjalne zaproszenie? – złośliwy głos Snape’a przywołał go do rzeczywistości.

Severus stał już przy drzwiach wyraźnie zniecierpliwiony z założonymi na piersiach rękami i charakterystycznie uniesioną prawą brwią; Remus omal nie parsknął śmiechem na ten widok. Teraźniejszy Snape najwyraźniej niczym nie różnił się od tego nastoletniego, którego zapamiętał ze szkoły. Przynajmniej, jeśli chodziło o mowę gestów: niezwykle oszczędne, ale jakże wieloznaczne. Jako wilkołak odczytywał bardzo wiele informacji tylko i wyłącznie z ludzkich nieświadomych zachowań: irytację, strach, wahanie, gotowość do walki, chęć ucieczki, skupienie, napięcie, rozluźnienie, uniesienie, znudzenie. Czasami nawet bardzo subtelne gesty ciała dawały mu poznać, o czym w danej chwili myśli jego przeciwnik, a raczej, o czym myśli jego podświadomość. I musiał przyznać, że wielokrotnie mu się to przydawało.

– Tak, tak, już idę, Severusie – rzekł uspokajająco, nie chcąc drażnić bazyliszka. – Dobranoc, dyrektorze.

– Dobranoc. I do zobaczenia jutro – odpowiedział Dumbledore, uśmiechając się ciepło i odprowadzając swoich gości czujnym spojrzeniem znad okularów-połówek. Gdy dwaj mężczyźni zniknęli za drzwiami, dodał nieco rozbawionym tonem: – Mam nadzieję, że obejdzie się bez ofiar w ludziach.

cdn.

Ja chyba jednak mam skłonności samobójcze... Shocked


Ostatnio zmieniony przez smagliczka dnia Pią 15:19, 15 Lut 2008, w całości zmieniany 15 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ceres
kostucha absyntowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 4465
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z dzikich i nieokiełznanych rubieży Unii Europejskiej

PostWysłany: Czw 10:04, 28 Wrz 2006    Temat postu:

Czyżby?

Nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam dobre opowiadanie o Remusie... w każdym razie bardzo dawno. A twoje było bardzo miłą odmianą po tych wszystkich HG/SSach i angściastych fikach o Rudej... Very Happy. Zwłaszcza końcówka rozdziału - i nawet nie chodzi o Snape'a, po prostu lubię sposób, w jaki Remus sobie z nim radzi. Ta sentencja, którą kiedyś miałam w opisie, a którą ostatnio przypomniała mi Blaidd "Bądż uroczy dla swoich wrogów, to ich najbardziej złości" doskonale to oddaje. Choć z drugiej strony, Rem tego tak chyba nie odbiera.

Nie było kilku przecinków i w nadziei Dumble'a brakuje ogonka, ale poza tym nie zauważyłam żadnych błędów. (co o niczym nie świadczy, bo nie mam na nosie okularów, a sama potrafię napisać bród zamiast brud).
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Czw 10:55, 28 Wrz 2006    Temat postu:

Ale fajnie, opowiadanie wielodcinkowe (mam nadzieję!) o Remusie! Tego faktycznie u nas daaawno nie było. Na dodatek opowiadanie świetnie napisane - czy to nie za dużo szczęścia jak na jeden raz? Wink

Co mnie uderza w tym fragmencie? Po pierwsze kanoniczność Remusa. Sama jestem raczej zwoleniczką łamania kanonu i nie umiem nie-odkanoniczniać Remusa, a ten tutaj jest idealnie zgodny z wersją książkową. To w zasadzie zaleta i owszem tak! Ale ja nie wartościuję, po prostu stwierdzam fakt.

Po drugie - relacje między bohaterami. Miodzio! Nigdy mi nie przyszło do głowy, żeby rozpatrywać "związek" Remusa z Dyrektorem. Ale to ma sens, ojciec/syn, hmm, nawet duży sens. Ciekawe, że jakoś zwykle z Remusem kojarzyła mi się McGonagall, natomiast nigdy Dumbledore.

Teraz czekam z niecierpliwością na relację Snape/Remus, ciekawa jestem co z tym fantem zrobisz. Bo to w zasadzie temat bez dna, dwie ciekawe osobowości. A ja bardzo lubię teksty z dużą dawką psychologizowania.

Po trzecie - struktura obrazkowa fragmentu. Jak film. Scena z dzieciństwa, trzask, współczesność, trzask, scena w gabinecie Dumbledore'a. Interesująca kompozycja z tymi wszystkimi retrospekcjami. Jestem jak najbardziej za.

Podsumowania nie będzie, o Wink
Bardzo, ale to bardzo proszę o ciąg dalszy!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Czw 12:08, 28 Wrz 2006    Temat postu:

Jestem całkowicie zaskoczona (naprawdę) - szczerze przyznam obawiałam się linczu. Ja to już jestem taki dziwny człek: boi się czyichś opinii jak diabli, nie lubi jak ją publicznie oceniać, ale jednego przezwyciężyć nie potrafi - pokusy. Pokusa zawsze okazuje się silniejsza od mojego strachu (Shocked), a potem zbieram cięgi...

Miło mi, że się podoba.

Tak, będzie wieloodcinkowe Very Happy (wciąż się tworzy). Co do kanoniczności - nie wiem, czy kanoniczni i czy w ogóle można mówić o czymś takim, skoro każdy ff jest spojrzeniem na postaci Jo przez przyzmat własnej wrażliwości, więc jakby nie było zawsze zabarwione są one czymś niekanonicznym. Nigdy nie lubiłam dyskusji na temat kanonu, tudzież jego braku - jak dla mnie zbyt wielkie halo, choć oczywiście przesadne odejście od książki nie jest wskazane, skoro już korzysta się tych a nie innych bohaterów.

Dzięki za zwrócenie uwagi na błąd - mogą zdarzyć się literówki tu i ówdzie (wszystkiego nie wyłapię), a jeśli chodzi o przecinki to ja niestety nigdy nie byłam mocna z interpunkcji, więc z racji tego, również jakieś potknięcia pewnie będą. Z góry przepraszam, jeśli kogoś to razi Wink

Naprawdę miło mnie zakoczyły pozytywne komentarze. Może dlatego, że mam po Mirriel mętlik w głowie... i troszkę podcięte skrzydła, ech.

Ciąg dalszy będzie...

...w swoim czasie.

Pozdrawiam. I jeszce raz dzięki.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Czw 12:16, 28 Wrz 2006    Temat postu:

Hmm, ja też za dyskusjami kanoniczny/nie kanoniczny nie przepadam, pewnie dlatego, że generalnie moje zdanie zgrzytna ze zdaniem większości Wink Taki już sobie ze mnie mały, antykanoniczny rewolucjonista. Bo w końcu w pisaniu najważniejsza jest przyjemność i niech szlag trafi wszystko inne.

A cóż to się stało na Mirriel? Nie wierzę, żeby lincz. Toż to jest za dobre opowiadanie na lincz.

Edit. Zreknęłam na Mirriel. Hmm, ja tu nie widzę przesady, ani przesłodzenia. Cóż, zobaczymy co będzie dalej Wink
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Czw 12:28, 28 Wrz 2006    Temat postu:

Nie, nie lincz ,nie.
Ale ja dość emocjonalnie przyjmuje opinie innych i potem muszę mieć trochę czasu na ochłonięcie... tak już mam.
No i zawsze zostaje jakaś taka nutka niepewności, że może nie warto już nikomu więcej tego nie pokazywać (tak, powinnam pójśc do psychoanalityka, wiem Razz). To się ponoć nazywa niskie poczucie własnej wartości... hmm... pracuję nad tym.

Zawsze wiedziałam, że moje miejsce na bardziej kameralnych forach.
Na takich wracam do równowagi, w szcególności jak ktoś ktoś mi mówi, że: "za dobre na lincz" Smile

Uff... czyli moge odetchnąc z ulgą - nie zlinczują mnie.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Czw 12:34, 28 Wrz 2006    Temat postu:

Sasasa, tylko nie myśl, że my tu tak zawsze cudno-miodowe komentarze piszemy Wink A już w szczególności ja - naczelny dopieprzacz. Zwykle piszę to, co myślę i już mi się nawet zaczyna nudzi owijanie w bawełnę. No a w wypadku tego opowiadania myślę, co myślę i już!

No i koniec z niskim poczuciem własnej wartości. To nie uchodzi, Gerwazeńku, nie uchodzi! Wink
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Czw 13:27, 28 Wrz 2006    Temat postu:

Ależ to przeca nie o to chodzi by nie powiedzieć, że coś się nie podoba. Jak najbardziej jestem za - tylko w sposób kulturalny. Ja przynajmiej zawsze się powstrzymuję od ostrych słówek przy ocenie czyichś ficów, nawet jak mi się najgorsze na palce cisną. Nie lubię zwalać z nóg, ale to być może już taki charakter mój, jak mi się coś nie podoba, to napiszą, ale zawsze dodam jeszcze, co jest fajne... bo nikt przecież nie lubi czytać całkowicie negatywnych komentarzy - poza tym mało to konstruktuwne i raczej dołujące.

A żeś naczelny dopieprzacz do widzę <patrzy na podpis> Ach... my tu gadu gadu... te posty to może skasować? Bo bez sensu jakoś - uczulono mnie na punkcie offtopu i już tak mi zostało Razz

Eee, to nie jest jeszcze taki straszny offtop. Zostawię, niech sobie te nasze posty wiszą.
H.


Edit: a to OK, jak szefowa mówi... słowo szefowej prawem Mr. Green
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Śro 14:09, 11 Paź 2006    Temat postu:

Nie było mnie dość długo... ech... zostałam odcięta nie tylko od netu, ale i od komputera! Shocked
Mam nadzieję, że już wktrótce ta BEZNADZIEJNA sytuacja ulegnie zmianie. A jak na razie - kolejny odcinek... tym razem dłuższy (w ramach rekompensaty Wink )

Voila!

~*~

Szli w całkowitym milczeniu przez opustoszałe korytarze, a ich kroki odbijały się zwielokrotnionym echem od kamiennych sklepień i ścian. Snape prowadził Lupina labiryntem tajemniczych skrótów i sobie tylko znanych przejść, o których Remus przez siedem lat pobytu w Hogwarcie najwyraźniej nie zdążył się dowiedzieć, nawet będąc jednym z Huncwotów. Po kilkuminutowym spacerze zeszli w końcu do lochów, gdzie temperatura była wyraźnie niższa od tej panującej w innych częściach zamku, a i oświetlenie bardziej skąpe, jakby lochy stanowiły miejsce, gdzie nigdy nie powinno witać światło i ciepło. Nieskalanie czarna szata Severusa powiewała za nim niczym złowróżbny cień i Remusowi przemknęło przez myśl, że Mistrz Eliksirów mógłby dość wiarygodnie udawać dementora – nawet chłód bił od niego podobny, a spojrzenie czarnych oczu potrafiło zmrozić znacznie skuteczniej niż świszczący oddech strażników Azkabanu.

Gdy stanęli przed solidnie wyglądającymi, ciężkimi drzwiami, Severus kilkoma machnięciami różdżki otworzył je i bez słowa przepuścił Lupina przodem. Wnętrze gabinetu Snape'a, jak trafnie domyślił się Remus, było równie przytulne jak niewysłowiona gościnność samego gospodarza – czyli ponure, ciemne i lodowate. Jeszcze żaden z profesorów nie miał kwatery w lochach z własnej woli, nawet ich dawny nauczyciel eliksirów, Horacy Slughorn, ograniczał przebywanie w podziemiach zamku do całkowitego minimum. Lecz obecny wykładowca tegoż przedmiotu czuł się tu najwyraźniej jak przysłowiowy tryton w wodzie. Pokój był dość obszerny i nosił widoczne znamiona fascynacji Snape'a eliksirami. Jej wyrazem były przede wszystkim rzędy półek ze słojami pełnymi odrażająco wyglądających składników, zanurzonych w kolorowych preparatach, buteleczki z odczynnikami, zakurzone zwoje najprawdopodobniej mieszczące zawiłe receptury… i cała masa innych typowo „eliksirowych" dziwactw. Remusowi wystarczyło jedno spojrzenie na nie, by po raz kolejny w swym życiu upewnić się, że eliksiry były ostatnią dziedziną nauki, której pragnąłby się poświęcić. Nigdy nie miał do nich „ręki”, jak to twierdził stary Horacy, i w chwili obecnej bardzo się z tego cieszył, że owej ręki nie posiadał.

Severus pozapalał świece, co wcale nie sprawiło, że wnętrze stało się choć odrobinę jaśniejsze, jakby zawisł nad nim czarny woal nieprzepuszczający ciepłych barw. Remus zadrżał mimowolnie: przenikliwy chłód i ogólne zmęczenie dały mu się we znaki.

– Zimno? – spytał jadowicie Snape, obrzucając swego „gościa” na wpół kpiącym na wpół badawczym spojrzeniem, po czym wycelował przez ramię różdżką w wygasłe palenisko, w którym momentalnie zapłonął ogień. – Siadaj – rozkazał szorstko, wskazując mu jeden z foteli przy kominku. – Chcę, abyś był tego świadom, Lupin, że robię to wyłącznie dlatego, iż Dumbledore mnie o to prosił. Gdyby to ode mnie zależało, nie zaprzątałbym sobie głowy żadnymi wywarami dla wilkołaków, pomijając już fakt, że w ogóle nie zjawiłbyś się w Hogwarcie. Ale skoro już tu jesteś, to osobiście dopilnuję, byś nie stanowił zagrożenia dla ludzi… A jeśli uznam, że mimo wszelkich środków, jakie podjęliśmy, nadal jesteś niebezpieczny, uprzedzam cię, Lupin, nie będę miał skrupułów i dołożę wszelkich starań, by wyrzucono cię z tej roboty. Jeden pretekst i opuszczasz zamek. Czy to jest dla ciebie jasne?

– Oczywiście. I całkowicie się z tobą zgadzam – odpowiedział Remus z powagą, patrząc wprost w nienawistne oczy Snape'a. – Wierz mi, już sama świadomość, że mogę zrobić komuś krzywdę, skutecznie powstrzymywała mnie przed podjęciem tej posady, jednak Dumbledore nie dał sobie odmówić. Jeśli jest coś, co sprawi, że stanę się mniej groźny, będę o wiele spokojniejszy.

Snape w odpowiedzi zmrużył tylko oczy i bez wyjaśnień zniknął za drzwiami, które wyłoniły się ze ściany; Remus wyciągnął dłonie w kierunku ognia. Czuł się coraz gorzej i doskonale wiedział, co było tego przyczyną. Księżyc jakieś pół godziny temu rozpoczął swą wędrówkę po nieboskłonie, sprawiając, że jego ciało przeszył dobrze mu znany, tępy ból i zniewalające wrażenie niemocy. Zawroty głowy znacznie nasiliły się, a w uszach narastał uciążliwy, piszczący dźwięk. Gdy Severus powrócił do gabinetu z kilkoma flakonikami i fiolkami, zastał Lupina jeszcze bledszym i mniej wyraźnym niż go zostawił. Zdaje się, że stan wilkołaka pogarszał się z każdą minutą.

Remus nawet nie spostrzegł, w którym momencie Snape stanął nad nim z kryształową fiolką w dłoni, wypełnioną gęstą, szarozieloną substancją. Uniósł ją do światła, oceniając jej zawartość, po czym jednym dotknięciem różdżki podgrzał eliksir, który zaczął bulgotać i parować.

– To na początek. Pij – rzekł, podając Remusowi gorący kryształ. Ten wziął go bez pytania; nie pozostało mu nic innego jak zaufać Severusowi w kwestii eliksirów i posłusznie poddać się jego eksperymentom. Poza tym z każdą chwilą czuł się bardziej wyczerpany, jakby uchodziła z niego życiodajna siła, w związku z czym przyjąłby dosłownie wszystko, jeśli tylko oznaczałoby to poprawę jego stanu.

Mikstura okazała się być okropna w smaku, a Remus po jej wypiciu poczuł się dość dziwnie: obraz rozmazał mu się przed oczami i jakaś moc wprawiła go w otępienie. Ból, jaki dotychczas ćmił, rozpełzając się po kościach, zelżał i odpłynął poza granice odczuwania, a przenikliwy pisk ustąpił miejsca buczącej ciszy. Snape przyglądał się Lupinowi bardzo uważnie, jakby był świadom wszystkich reakcji jego organizmu i tylko analizował czy przebiegają właściwie. Na jego kamiennej dotychczas twarzy pojawił się wyraz całkowitego skupienia, który chwilę później przerodził się w niezadowolenie. Gwałtownie chwycił wilkołaka za nadgarstek i zmierzył mu puls.

– Masz zawroty głowy?

– Bardzo silne.

– Szumy? Zaburzenia wzroku? Ból?

– Niewyraźnie widzę – odrzekł, próbując przejrzeć przez mgłę zasnuwającą mu obraz. – W ogóle nie mogę skupić wzroku.

– Pokaż oczy – zażądał ostro. Gdy Lupin zwrócił ku niemu bladą twarz, natychmiast poraził go blask różdżki skierowanej na jego źrenice. Odruchowo chciał odkręcić głowę, lecz Snape prychnął i załapał go za podbródek, zmuszając do patrzenia prosto w wiązkę silnego światła. Przez chwilę kontemplował wygląd bursztynowych tęczówek i rozszerzonych źrenic, po czym mruknął cicho: – Tak myślałem. Trzeba zmodyfikować stosunek hioscyjaminy do skopolaminy… Niewłaściwa dawka atropy. – Zgasił różdżkę i zmierzył lekko otumanionego i drżącego Lupina chłodnym spojrzeniem. – To potrwa około kwadransa. Nie ruszaj się z miejsca. – Energicznie przeszedł przez gabinet, przystając w drzwiach prowadzących do tajemniczego pomieszczenia, i dodał: – Weź koc, Lupin. Jeśli dopuścisz do wyziębienia organizmu, nie wyobrażaj sobie, że będę cię reanimował. Nie jestem siostrą miłosierdzia.

Remus musiał przyznać, że tytuł Mistrza Eliksirów Severus dostał naprawdę zasłużenie. Sam nigdy by nie pomyślał, że można rozpoznać niewłaściwą ilość jakiegoś składnika tylko dzięki obserwacji czyichś oczu i reakcji na światło. Zawsze miał problemy z zapamiętaniem wpływu poszczególnych substancji na ludzki organizm, nie mówiąc już o intensywności ich oddziaływania zależnych od wielkości dawki. Poza tym, jako wilkołak, nie mógł stykać się z różnymi odczynnikami, preparatami, rozpuszczalnikami, które mogły być dla niego trujące bądź nawet zabójcze, co skutecznie utrudniało mu opanowanie owej dziedziny wiedzy. No i jeszcze te srebrne akcesoria, których zazwyczaj używało się podczas warzenia: sztylety, nożyki, łyżeczki, moździerze… Oraz ta cała aparatura, której działania do tej pory nie zdołał zgłębić: perkolatory, destylatory, cylindry, nakrywki, sączki, lejki, kraniki, potencjometry… kilkanaście odważników, że nie wiadomo, który, do czego, jakby nie mogło być ich kilka… bagietki, fiolki, flakoniki, probówki, oczywiście wszystkie kryształowe, żeby łatwiej się tłukły… różne rodzaje palników, różne rozmiary kociołków… A do tego wszystkiego sama receptura przyrządzania, w której wszystko miało znaczenie: właściwa kolejność dodawania ingrediencji, właściwa ilość, właściwy moment, właściwa temperatura, właściwe stężenie, właściwy kierunek mieszania… Tak. Alchemia zdecydowane nie była jego mocną stroną!

Nie upłynął pełen kwadrans, a Severus stał ponownie nad Lupinem z podobną fiolką w dłoni. Jego gość zdążył jednak przez ten czas zrobić się półprzezroczysty, i mimo że ciasno owinął się kocem i siedział przy samym kominku, z którego buchał żar – znacznie za duży jak na potrzeby Snape'a – wilkołak trząsł się z zimna.

– Czyżby nie odpowiadała ci atmosfera moich przytulnych lochów, Lupin? Nie sądziłem, że jesteś aż tak wrażliwy na subtelne wahania temperatur – zadrwił, uśmiechając się jadowicie, choć jego oczy pozostawały czujne i poważne. – Tym razem eliksir powinien działać bez zastrzeżeń – stwierdził po krótkiej obserwacji drżącego „pacjenta” i wcisnął mu do ręki zmodyfikowany specyfik.

Remus nie wiedział, na czym miałoby polegać właściwe działanie mikstury, ale Snape zdawał się być usatysfakcjonowany reakcją, jaką wywołała. W każdym razie Lupin miał wrażenie jakby unosił się kilka cali nad ziemią i wszystkie bodźce docierały do niego z lekkim opóźnieniem.

– Podwiń rękaw.

– C-co…?

– Rękaw, Lupin – wycedził przez zęby. – Tę część twojego odzienia, która okrywa rękę.

– Co robisz? – spytał dziwnie odległym głosem, gdy Severus chwycił go za przegub i zbliżył zakraplacz z rubinowym płynem.

– To wskaźnik – mruknął. – Wykrywa ilość rezerpiny we krwi warunkującej przebieg deterreacji… Ale i tak nic ci to nie mówi, prawda? – dodał, podnosząc na niego wzrok i przechylając buteleczkę.

Gdy pierwsza kropla dotknęła skóry, Remus poczuł ból tak palący, jakby ktoś polał mu rękę żrącym kwasem bądź ługiem. Jednak na jednej kropli się nie skończyło. Severus upuścił kilka kolejnych w równych odległościach, a robił to tak dokładnie i niespiesznie, że Remusowi wydawało się, iż umyślnie przedłuża cały proces, czego potwierdzeniem mogła być jego mina pełna okrutnej satysfakcji. Substancja w kontakcie z ciałem silnie się spieniła, pokrywając prawie całe przedramię, a Remus zacisnął zęby, znosząc wszystko w całkowitym milczeniu. W końcu przyzwyczajony był do znacznie większego bólu, choć musiał przyznać, iż ten był szczególnie „nieprzyjemny”.

Snape trzymał jego ramię w silnym uścisku przez kilka minut, przyglądając mu się z drapieżnym wyrazem twarzy. Najwyraźniej bardzo dobrze się bawił, mogąc obserwować ból w oczach swego towarzysza. Po trwającej chyba całą wieczność „operacji" sięgnął po kawałek ligniny i starł pianę z jego przedramienia. Okazało się, że w punktach gdzie wskaźnik dotknął skóry, powstały przebarwienia o różnej skali czerwieni. Te najbliżej nadgarstka były najciemniejsze, prawie brunatne, potem krwiste aż wreszcie blade i słabo widoczne. Severus dokładnie im się przyjrzał, a w czarnych oczach pojawił się błysk zadowolenia.

– Doskonale. Test wypadł wręcz idealnie. – Puścił jego nadgarstek, a Remus przycisnął drżącą rękę do piersi. Poczuł nagle silne mdłości i miał przez chwilę wrażenie, że straci przytomność, lecz w porę otrząsnął się z zamroczenia. – Będziesz przyjmował wywar tojadowy w ciągu tygodnia poprzedzającego pełnię aż do ostatniego dnia transformacji, dzięki temu w postaci wilkołaka zachowasz ludzką świadomość, a agresja zostanie zniwelowana praktycznie do zera. Rzecz jasna, będziesz musiał zażywać go z uwzględnieniem szczególnej regularności i ilości dawek… Opracuję jeszcze grafik. – Zerknął z ukosa na bladego gościa, krzywiąc się złośliwie. – Na co jeszcze czekasz? Możesz już iść.

Remus podniósł na niego wzrok, lecz natrafiwszy na lodowate spojrzenie czarnych oczu, upewnił się, że gospodarz mówi całkowicie poważnie. Zastanawiał się tylko jak zdoła dotrzeć do własnej kwatery, którą od lochów Snape'a dzieliły trzy kondygnacje z niezliczoną ilością schodów.

– Oczywiście. Jak sobie życzysz – rzekł sucho i wstał, zataczając się lekko. – Dobranoc i… dzięki za zaangażowanie.

Ruszył chwiejnie w stronę wyjścia, a Severus podążał za nim jak cień, przyglądając się jego wysiłkom z szyderczym wyrazem rozbawienia. Lupin po wypiciu eliksiru miał wyraźne problemy z panowaniem nad własnym ciałem. Jego zmysły reagowały ze znacznym opóźnieniem w związku z czym miał wrażenie, że jego ciało pozostaje w tyle podczas gdy sam był parę kroków z przodu. Było to na tyle dezorientujące, że nie potrafił ocenić, w którym miejscu naprawdę się znajduje i aby złapać równowagę musiał uchwycić się półki ze słojami… Chwilę później osunął się na kolana, a jadowity uśmiech Severusa znacznie się poszerzył.

– Czerpiesz przyjemność z możliwości poniżania dawnych wrogów? – spytał, klęcząc na podłodze. – Widzę, że dobrze się bawisz.

– Owszem. Jak nigdy przedtem – odparł jedwabistym głosem, spoglądając z góry na klęczącego u jego stóp Lupina. – Poza tym zaliczam cię do kategorii teraźniejszych wrogów, co sprawia, że cała sytuacja jest jeszcze bardziej satysfakcjonująca.

– Rozumiem. I znając ciebie, wcale się nie dziwię – rzekł, powoli zbierając się z podłogi.

– Co to ma znaczyć? – syknął ze złością.

– Tylko tyle, że masz do tego prawo… Choć wydawało mi się, że pewne rzeczy należą już do przeszłości. Cóż, najwyraźniej się pomyliłem. Dobranoc. – Odwrócił się i podążył ostrożnie w stronę drzwi.

– Czekaj – rzekł stanowczo Severus, gdy jego gość był w połowie drogi; na jego pociągłej, ukrytej w cieniu czarnych włosów twarzy odmalowało się wahanie. – Ledwo trzymasz się na nogach, Lupin. Zataczasz się jak pijany. Chyba nie sądzisz, że dojdziesz na drugie piętro o własnych siłach?

Lupin spojrzał na niego niespodziewanie ostro. Severus nigdy jeszcze nie widział w jego oczach takiego chłodu i bezwzględności. W tym spojrzeniu było coś z lustrującego wejrzenia Dumbledore'a oraz z dystansu do wszystkiego, jaki sam reprezentował.

– Odnoszę wrażenie, że jesteś ostatnią osobą w tym zamku, która powinna wypowiedzieć podobne słowa – rzekł poważnie, choć jego głosie pobrzmiewała nuta zdziwienia. – Nie musisz udawać, że się o mnie martwisz, poradzę sobie… Ale miło z twojej strony, że się tym zainteresowałeś. Do zobaczenia.

– Powiedziałem żebyś zaczekał, Lupin! – podniósł głos, na co jasnowłosy mężczyzna zatrzymał się wpół kroku. Severus zbliżył się do niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Masz rację. Zamartwianie się o ciebie jest ostatnią rzeczą, jaką bym zrobił. Osobiście nie obchodzą mnie twoje wilkołacze problemy… ale jeśli zdechniesz gdzieś na schodach w środku nocy, Dumbledore urwie mi łeb. Dlatego z łaski swojej usiądź na tyłku i zaczekaj – wysyczał gniewnie przebijając Remusa lodowatym spojrzeniem. – Nie wypuszczę cię, dopóki nie uznam, iż twój stan jest na tyle zadowalający, że nie uszkodzisz się po drodze.

– Zabawne. Przed chwilą stwierdziłeś dokładnie co innego.

– To była ironia, Lupin, gdybyś się nie zorientował. Taki przyjacielski dowcip – zakpił, krzywiąc się zdecydowanie nie po przyjacielsku. – Siadaj!

Remus, chcąc nie chcąc, musiał spełnić „prośbę” Snape'a, gdyż poczuł, że za moment ponownie straci równowagę, lądując na podłodze. Severus, nie zwracając uwagi na Lupina, podszedł do stolika, na którym pozostawił flakoniki przyniesione z zaplecza. Odmierzył niewielką ilość przypominającego jodynę płynu, nalewając go do literatki, oraz drugiej, błękitnej substancji do wąskiej fiolki.

– Trzymaj. To zniweluje działanie wywaru tojadowego – rzekł szorstko, wciskając wilkołakowi literatkę. – Nie powinieneś pozostawać pod jego wpływem po pełni, to niebezpieczne. Może uszkodzić układ nerwowy. – Remus przez chwilę przyglądał się ciemnofioletowej zawartości, po czym podniósł do ust i wypił duszkiem. Eliksir nie dość, że wyglądał i pachniał jak jodyna, to smakował jeszcze gorzej. Jednak jego działanie było natychmiastowe. Ledwo zdążył przełknąć, by pozbyć się paskudnego smaku, poczuł, że powraca do własnego ciała, jakby ktoś silnie nim potrząsnął, ściągając na ziemię. Severus przyglądał mu się bardzo uważnie, najwyraźniej czekając, aby jego towarzysz wrócił do tak zwanej normy. Gdy uznał, że to nastąpiło, wręczył mu fiolkę. – I jeszcze to.

– A to na co? Nie przedawkuję przypadkiem?

– Gdybym chciał, abyś wyciągnął nogi, Lupin, zapewniam cię, że zrobiłbym to w bardziej wyszukany sposób. Ale skoro już tak bardzo chcesz wiedzieć, to jest zwyczajny środek wzmacniający. Wyglądasz jak własny cień.

– Czyli wszystko w normie – odparł Remus, wznosząc fiolkę z geście toastu i opróżniając na raz niczym kieliszek wódki.

Pierwszy raz wychylił w ten sposób trunek piętnaście lat temu, kiedy to miał przyjemność zasmakować „Smirnowa” w ramach tak zwanej wdzięczności za „cudowne" uratowanie pewnego mugola z wypadku samochodowego (a dokładniej zderzenia z latarnią). Do tamtego dnia nie wiedział, że mugolska wódka potrafi być równie mocna jak Ognista Whisky. Wtedy to odkrył również nową kategorię bólu głowy, zupełnie niezwiązaną z comiesięczną chorobą, a że niewiele pamiętał z upojnego wieczoru spędzonego w towarzystwie wygadanego Rosjanina, dla pewności jemu także zmodyfikował pamięć (a zaznaczyć należy, że ów mugol pamiętał zdecydowanie więcej niż on sam). Uśmiechnął się w duchu na samo wspomnienie. Owego pamiętnego dnia nauczył się, że niektórzy mugole potrafią być o wiele bardziej tolerancyjni dla odmieńców i posiadać znacznie bardziej otwarte umysły niż niejeden czarodziej. Odbiegają tym samym całkowicie od ogólnie przyjętego stereotypu: nieświadomego i przygłupiego naiwniaka, któremu wszystko można wmówić, i którym niezwykle łatwo jest manipulować. Po dziś dzień dokładnie pamiętał słowa wesołego Rosjanina: „Są rzeczy, które widzisz doskonale, w którąkolwiek ze stron nie zwróciłbyś oczu. Są także rzeczy, które można dostrzec wyłącznie z zamkniętymi oczami. Są wreszcie takie, w które trzeba uwierzyć, aby je zobaczyć”.*

– …Lupin, mówię do ciebie! – wściekły głos Snape'a dotarł do świadomości Remusa.

Otrząsając się z zamyślenia, podniósł mętny wzrok, lecz nie zdążył nawet sprecyzować pytania, gdyż niespodziewanie silne, smukłe ręce szarpnęły go za poły szaty i uniosły z fotela. Był tak zaskoczony, że w pierwszej chwili miał wrażenie, iż jego towarzysz ma zamiar go uderzyć i odruchowo chciał się wyrwać.

– Przestań błaznować! Nie lubię się powtarzać, więc mnie nie prowokuj! Powiedziałem żebyś pokazał dłonie. – Lupin zupełnie zdezorientowany wyciągnął przed siebie ręce, w ogóle nie rozumiejąc, o co może chodzić Severusowi. Ten jednak, niczego nie tłumacząc, złapał go za nadgarstki i kciukami przycisnął obie tętnice. – Wyprostuj palce… No, powiedzmy – mruknął po krótkiej analizie, przenosząc wzrok na zdziwioną twarz wilkołaka. – Chociaż żeby uzyskać stan zadowalający trzeba by było zamknąć cię przynajmniej na tydzień w Mungu. Teraz możesz już iść – zakończył z przekąsem, teatralnym gestem wskazując mu drzwi.

Remus niezwykle lekko i pewnie stąpając po ziemi dotarł do wyjścia, zastanawiając się co mógł zawierać ów błękitny wywar, że tak zaskakująco szybko postawił go na nogi: nie czuł już otępienia, zmęczenia, bólu, szumów, zawrotów głowy… zupełnie jakby księżyc znajdował się w nowiu.

– Twoje eliksiry są cudowne, to niesamowite jak szybko działają – rzekł, przystając w otwartych drzwiach. – Dzięki.

Severus obrzucił go niechętnym spojrzeniem, pozwalając sobie nie skomentować tak rażąco bezczelnego, gryfońsko bezpośredniego, stawiającego go w niezbyt zręcznej sytuacji wyrazu wdzięczności.

– Przyjdź do mnie jutro przed śniadaniem. Powinieneś wypić jeszcze jedną porcję na czczo.

– Od kiedy to pomagasz ludziom, Severusie? – spytał z pokrętnym uśmieszkiem, zdając sobie sprawę, że przeciąga strunę… ale w końcu Severus również nie pozostawał mu dłużny. Poza tym tak bardzo lubił patrzeć, jak cyniczna ściana lodu próbuje zapanować nad własnymi emocjami, zdradzając się wyłącznie drżeniem dłoni.

– Chyba o czymś zapomniałeś, Lupin… Ty nie jesteś człowiekiem – uciął bezlitośnie, doskonale wiedząc, że uderzył w ten sposób w najboleśniejszy punkt swego przeciwnika. Potwierdzeniem tego była jego mina: bursztynowe oczy rozszerzyły się gwałtownie, a wyraz zadowolenia momentalnie spełzł mu z twarzy. Nim zdołał w jakikolwiek sposób zareagować, Snape z jadowitym grymasem zatrzasnął mu drzwi zaledwie cal przed nosem.

Remus stał przez chwilę niczym wmurowany w podłogę, tępo wpatrując się w żelazne okucia. Był przyzwyczajony do podobnego traktowania i dobrze wiedział, że Severus nie darzy go sympatią. Mógł się tego spodziewać. Mimo wszystko jednak nie przeszło mu przez myśl, że nienawiść Snape'a jest tak wielka, by sięgał po podobną broń. Właściwie wielokrotnie z jego ust już słyszał obelżywe określenia, lecz nigdy nie dał mu do zrozumienia, że NIE jest człowiekiem. Nie wiedział, dlaczego owa wypowiedź tak bardzo go zabolała. Przecież już dawno przestał się przejmować opiniami na własny temat. A jednak, celny cios zadany znienacka okazał się być niezwykle skuteczny. Ugodził boleśnie, niczym trująca strzała.

Ruszył powoli w stronę wyjścia z lochów, a przez głowę przelatywały mu setki pytań.

Czy to właśnie przez to, że nie był człowiekiem stracił najpierw zaufanie, a potem wszystkich przyjaciół? Czy w ogóle kiedykolwiek ich posiadał? Syriusz okazał się być mordercą i zdrajcą. Widać nigdy nie był przyjacielem żadnego z nich… A James i Peter, czy naprawdę nimi byli? Jeśli tak, to dlaczego posądzali go o szpiegostwo? O sprzyjanie Ciemnej Stornie? A potem… potem obaj zginęli. Szkolne lata wydały się Remusowi niczym wyjęte z zupełnie innej opowieści. Nierealnej. Wspomnienia młodości tak bardzo nie pasowały do obecnej rzeczywistości. Co się z nimi wszystkimi stało? Czy naprawdę łączyła ich przyjaźń… czy kogoś takiego jak on można darzyć przyjaźnią? Przed oczami stanął mu szesnastoletni Syriusz rozbawiony swoim pomysłowym kawałem, który zgotował Snape'owi. Nie przeszło mu przez myśl, że mógł zrobić z niego mordercę! Uważał wilkołactwo Remusa, podobnie zresztą jak dwaj pozostali Huncwoci, jako wspaniałą okazję do nocnych włóczęg. To była dla nich tylko zabawa… dla niego katorga. Był im co prawda wdzięczny, że dotrzymywali mu towarzystwa, ale czy robili to dla niego, czy dla rozrywki? Dla rozrywki. Tak samo jak dla czystej zabawy dręczyli Severusa. James zawsze uwielbiał się popisywać, nie przepuścił żadnej okazji pozwalającej mu zabłysnąć. Syriusz wiecznie chciał udowadniać sobie, że nie ma rzeczy, których by się nie podjął. Każdemu wyzwaniu oddawał się całym jestestwem, kompletnie tracąc zdrowy rozsądek. Niepozorny Peter doskonale potrafił wykorzystać wszystkie swoje znajomości. Nie było rzeczy, którą robił, nie czerpiąc z tego jednocześnie nadprogramowych korzyści. To oni byli pomysłodawcami wszystkich psot i wykroczeń… A on, Remus, kim mógł być dla nich? Przecież w gruncie rzeczy nie popierał ich poronionych pomysłów. Czy trzymali z nim tylko dlatego, że opłacało im się przyjaźnić z prefektem, mieć sojusznika w postaci grzecznego, ułożonego chłopca? Przecież niejednokrotnie wyciągał ich z kłopotów. Tak po prawdzie, to notorycznie. I sam przy tym obrywał, nadużywając jednocześnie rzeczy najcenniejszej, jaką dostał od życia – zaufania Dumbledore'a. Za każdym razem, gdy kłamał, ratując skórę swoim przyjaciołom, czuł się jednocześnie jak podły zdrajca. Być może czerpali z tej przyjaźni wyłącznie własne korzyści, nic więcej? A gdy przestała się ona opłacać i zaczęła być kłopotliwa, po prostu ją zerwali. Boże! Nie, nie powinien tak o nich myśleć!

Pogrążony w rozmyślaniach nieświadomie dotarł przed drzwi własnego gabinetu. Jeszcze niedawno morzył go sen, a teraz całkowicie odechciało mu się spać. Za gardło chwyciła go żelazna ręka rozgoryczenia, nie pozwalając przestać myśleć o minionych czasach. Bezwładnie opadł na łóżko, ukrywając twarz z dłoniach. Więc bawili się jego kosztem? Czy może przestraszyli się, że stoi po stronie Voldemorta? Co za różnica?! Wszystko jasne. Przecież był potworem, nie dziwne, że tak pomyśleli. A Dumbledore? Może to, co dla niego zrobił, zrobił wyłącznie z litości? Może przyjął go na to stanowisko, gdyż chciał wynagrodzić mu w jakiś sposób fakt, że on również podejrzewał go o zdradę Potterów?... Bo podejrzewał. Sam mu to później powiedział.

___________________
*”Są rzeczy, w które trzeba uwierzyć, aby je zobaczyć” Miguel de Cervantes - słowa pożyczone (na wieczne nieoddanie) i bezczelnie włożone w inne usta

~*~

Nazajutrz Severus nie odezwał się do Remusa ani słowem, częstując go swym standardowym nienawistnym spojrzeniem. Sprawy miały się podobnie przez kolejne trzy tygodnie, podczas których obaj schodzili sobie z drogi, dość skutecznie udając niewidzialnych. Remusowi nawet odpowiadał taki układ. Po pierwszej rozmowie wiedział już, że nie może liczyć na jakąkolwiek nić porozumienia ze Snape'em, i wolał zdecydowanie jego milczące ataki niż toczenie z nim otwartej wojny. Po raz kolejny przełknął własną krzywdę, przyzwyczajony do poniżania, otaczając się szczelnym murem obojętności na wszelkie zgryźliwości Mistrza Eliksirów. Sprawy komplikowały się jednak podczas wspólnych posiłków, kiedy to byli zmuszeni przebywać w bardzo niewielkiej odległości od siebie. Ilekroć Remus niefortunnie zawiesił na Severusie wzrok, ten ciskał w niego sztyletami. Przy stole nauczycielskim działy się także dziwne rzeczy, które wcześniej nie miały miejsca: drżały naczynia, sztućce wibrowały im w rękach, kilka razy nawet pękł dzban z sokiem dyniowym. Czasami zdarzało się także, że czyjś posiłek roztrzaskał się o ścianę. Jednak żaden z uczniów nie zwracał na podobne przygody uwagi, gdyż wśród paruset młodych czarodziejów takowe wydarzenia były na porządku dziennym. Zresztą, kto by patrzył na stół nauczycielski? Nauczyciele natomiast byli zbyt pochłonięci własnymi profesorskimi sprawami i ani myśleli przejmować się podrygującym kieliszkiem czy lewitującą zapiekanką. Nie uszło to jednak uwadze Dumbledore'a, który dyplomatycznie nie podnosił tego problemu, za co obaj byli mu bardzo wdzięczni. Przynajmniej w tej jednej kwestii zgadzali się w stu procentach. Czas jednak mijał zbyt szybko, by nadal móc unikać kłopotliwego tematu współpracy – bo, jakby nie było, okoliczności zmuszały ich niejako do jej podjęcia – i nadal mijać się w milczeniu na korytarzach. Remus nie był pewien czy jako pierwszy powinien nawiązać rozmowę z Severusem w sprawie owego wywaru tojadowego, do którego warzenia Mistrz się zobowiązał. Nie wiedział nawet czy jest to aktualne. Po Severusie Snapie wszystkiego można było się spodziewać. Nie musiał jednak sam rozwiązywać tego problemu, gdyż pewnego dnia, gdy kolacja dobiegła końca i Wielka Sala prawie się wyludniła, Dumbledore położył mu rękę na ramieniu, powstrzymując od wstania od stołu.

– Severusie, ty też zostań na moment, proszę. – Snape zatrzymał się gwałtownie i szybkim, drapieżnym ruchem odwrócił w ich stronę. – Chciałbym widzieć was obu w moim gabinecie za pół godziny – rzekł dziwnie oficjalnym tonem. – I nie interesuje mnie jak wielkie mieliście plany na ten wieczór. Mogą poczekać – dodał, widząc jak Snape otwiera usta by zaoponować. – Jestem dyrektorem, a moim przywilejem jest wydawanie poleceń. Zwykle tego nie robię, ale czasami… co z przykrością muszę stwierdzić… nie ma innego wyjścia, by przemówić komuś do rozumu. Za pół godziny. Obaj. – Wstał, i cicho pogwizdując, wyminął oburzonego Severusa, opuszczając Wielką Salę.

Remus po raz kolejny w swym życiu przekonał się, że Dumbledore, jak zechce, potrafi być nie tylko „przekonujący”, ale również kąśliwy i nader irytujący, czego dowodem mogła być mina Snape'a, który chwilę po dyrektorze opuścił salę niczym wystrzelony z procy, a czarna szata łopotała za nim wściekle.

Punkt wpół do dziewiątej Remus zapukał w dębowe drzwi znanego sobie gabinetu, czując się jakby znów był uczniem wezwanym na dywanik (a trzeba przyznać, że jako Huncwot wzywany był dość często). Dumbledore zdaje się nie tylko na niego działał onieśmielająco; tuż za nim stanął Severus, bledszy niż zazwyczaj, co mogło świadczyć tylko o jednym – o zdenerwowaniu. Remus przez ułamek sekundy zastanawiał się, czy przypadkiem Snape nie czekał na niego ukryty w cieniu kamiennej chimery, co, notabene, byłoby rzeczą niezwykle łatwą, biorąc pod uwagę jego czarny strój będący doskonałym kamuflażem, jednak szybko odrzucił tę myśl. Severus należał raczej do ludzi porywczych i na pewno nie wyczekiwałby grzecznie pod drzwiami, tylko już dawno byłby w środku… chyba że – podobnie jak Remus – nie chciał wkraczać tam samotnie, narażając się na świdrujące spojrzenie starca i niezręczną ciszę.

– Wejdźcie, proszę – zza drzwi dobiegł głos dyrektora i dwaj mężczyźni wkroczyli w krąg światła.

Dumbledore, widząc ich miny, uśmiechnął się w duchu. Były różne, ale wyrażały to samo: lekko zdenerwowany grymas Mistrza Eliksirów i zaciśnięte w wąską kreskę usta oraz czujne spojrzenie nauczyciela Obrony rzucane spode łba, jakby spodziewał się ataku, świadczyły o napięciu i niepewności. Dwaj dorośli mężczyźni byli przestraszeni, niczym sztubacy przyłapani na „przestępstwie". Dumbledore, mimo wewnętrznego rozbawienia, nie okazał ani krzty ciepła. Trzymał swych gości na środku gabinetu w całkowitym milczeniu, lustrując ich wzrokiem. Miał grubo ponad sto lat i przez tak długi czas nauczył się patrzeć na wskroś, bez konieczności uciekania się do legilimencji. Natomiast „ofiary” jego błękitnych oczu raz po raz utwierdzały się w przekonaniu, iż znacznie łatwiej jest spojrzeć w oczy bazyliszkowi, niż staremu Dropsowi. Po dłuższej chwili niemych „tortur", Snape poruszył się niespokojnie, zaciskając pięści, a Lupin zaczerpnął nerwowo powietrza, wbijając wzrok w czubki własnych butów. Nie pamiętał, by kiedykolwiek tak długo i wnikliwie był obserwowany przez ową parę bystrych oczu. Zdaje się, że obaj myśleli dokładnie o tym samym: pragnęli wsiąknąć w podłogę. Gdy ich spojrzenia na krótką chwilę skrzyżowały się, dalekie były od wzajemnej antypatii; wyrażały chęć szczerej współpracy, by tylko uwolnić się spod wpływu miażdżącej mocy Dumbledore'a.

– To zadziwiające, jak odwiecznych wrogów jest w stanie połączyć niewidzialna nić porozumienia, gdy postawieni zostają po jednej stronie barykady – odezwał się w końcu dyrektor, nie zaprzestając swej wnikliwej obserwacji. – Wystarczy tylko, aby okoliczności zmusiły ich do zjednoczenia sił przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi. Zabawne, że to ja nim się stałem przez tą krótką chwilę. Instynkty przetrwania łączą ludzi w obliczu zagrożenia… szkoda, że tylko w ostateczności. I że nie z własnej woli. Siadajcie – rzekł wskazując im dwa krzesła naprzeciw biurka. Mężczyźni w milczeniu zajęli swe miejsca. Obaj zdawali sobie sprawę, że nie będzie to łatwa rozmowa, czego potwierdzeniem mogło być pierwsze, z pozoru banalne pytanie, jakie Dumbledore im zadał: – Czy wiecie, dlaczego was tu zaprosiłem? – Odpowiedziała mu niemal namacalna cisza. – Nie wiecie?... Severusie? Ty, zdaje się, wiesz wszystko. – Mistrz Eliksirów uciekł spojrzeniem i zesztywniał na swym krześle.

– Nie. Nie wiem wszystkiego, dyrektorze – odrzekł dziwnie opanowanym, oficjalnym tonem.

– Doprawdy? Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek się do tego przyznasz – stwierdził chłodno Dumbledore, po czym zwrócił swe oczy na Lupina. – A może ty, Remusie, wiesz coś na ten temat? Czy może również nie masz pojęcia, o czym mówię?

Remus powoli podniósł głowę, ale nie spojrzał na Dumbledore'a, utkwiwszy wzrok w kałamarzu stojącym na biurku.

– Tak. Chyba wiem, o czym pan mówi – odpowiedział cicho, unikając oczu dyrektora jak blasku księżyca w pełni.

– To wspaniale. Czy mógłbyś w takim razie odpowiedzieć, co jest przyczyną tego, że wezwałem was do siebie?

Lupin zerknął przelotnie na Snape'a, który zaciskał białe palce na poręczach krzesła, jakby powstrzymywał się od wybuchu. Był pewien, że Severus przeklina w myślach cały świat z Dumbledore'em na czele za to, że znalazł się w tak upokarzającej sytuacji z powodu znienawidzonego wilkołaka.

– Obawiam się, że nie, dyrektorze. I nie chciałbym też mówić dlaczego.

– Odpowiedź godna nastoletniego młokosa, a nie dorosłego człowieka – skwitował zawiedzionym tonem i odchylił się w fotelu, zetknąwszy końce swych długich palców, jak zwykł to czynić w chwilach skupienia. – Wezwałem was, gdyż zachowujecie się jak para wyrostków, którzy bezmyślnie trwonią energię. Z przykrością muszę stwierdzić, że nie dorośliście do pewnych rzeczy, na przykład do odpowiedzialności za swe czyny, dając mi wspaniały pokaz wzajemnej nienawiści, i zupełnie nie będąc świadomi konsekwencji takiego postępowania. Nie miałem ochoty uczestniczyć w waszych niemych walkach i nie chciałem się w nie wtrącać, póki nie zostałem do tego brutalnie zmuszony. Czy macie pojęcie, co wyczyniają wasze magiczne pola, gdy znajdujecie się w zasięgu wzroku? – Dumbledore zawiesił głos, wpatrując się intensywnie w swych gości, którzy oddaliby całe złoto Gringotta za możliwość opuszczenia dyrektorskiego gabinetu. – Nie zauważyliście? Cóż, ja zauważyłem. Dobrze, że Hogwart obłożony jest zaklęciami anihilującymi destruktywne wibracje, aby zapewnić uczniom umysłowy spokój, bo inaczej powciskalibyście ich w ściany. W przeciwieństwie do całej reszty, ja doskonale widzę i odczuwam waszą wzajemną wrogość, a do tego jestem nieustannie bombardowany pełnymi negatywizmu komunikatami telepatycznymi.

– Dyrektorze, ale przecież… – zaczął Remus, jednak nie zdołał skończyć, gdyż niepozorny starzec zgromił go jednym, krótkim spojrzeniem. Remus jeszcze nigdy nie widział takiego wyrazu na twarzy Dumbledore'a: pełnego stanowczości a zarazem smutku.

– Nie otwierajcie ust, jeśli zamierzacie karmić mnie pustymi słowami. Mi nie są potrzebne żadne wyjaśnienia, wszystko, co wiem, w zupełności mi wystarczy. Chyba nie sądzisz, Remusie, że to, co chciałeś mi przed chwilą powiedzieć, byłoby dla mnie interesujące?

– Ma pan rację. Przepraszam.

Bursztynowe oczy niechętne podniosły się, zaglądając wprost w błękitne. Dumbledore pogładził się po długiej brodzie, po czym zerknął na Severusa, jego również zmuszając do skrzyżowania spojrzeń.

– To mi wystarczy – rzekł swym naturalnym, łagodnym głosem, pozwalając Snape'owi odwrócić wzrok. – Cieszy mnie, że przynajmniej nie zaprzeczacie. Zdajecie sobie sprawę, że wasza moc wyrwała się spod kontroli i już niedługo zacznie siać spustoszenie na znacznie większą skalę niż dotychczas? Tak. Zniszczyliście parę rzeczy – dodał, widząc zdziwienie na ich twarzach. – Remusie, twoja tarcza dezintegrująca każdy skierowany na ciebie atak, przyczyniła się do awarii większości urządzeń radarowych rozmieszczonych wokół zamku. A jeśli chodzi o ciebie, Severusie, to nieustannie wysyłane przez ciebie wiązki… hm… ujemnie naładowanej energii, stały się powodem kolejnego wyładowania elektrycznego na wieży astronomicznej. Obawiam się, że wszystkie przechowywane tam teleskopy rozpadły się na części pierwsze… To nie jest zabawne, Severusie, a może stać się również niebezpieczne, więc proszę cię, byś zachował powagę sytuacji. – Nikły, prawie niedostrzegalny uśmieszek zniknął w twarzy Snape'a, a on sam jeszcze silniej zacisnął dłonie na rzeźbionych poręczach. – Jesteście już dorosłymi czarodziejami i chyba zdajecie sobie sprawę z tego, że wasza moc ma znacznie większe oddziaływanie, niż kiedy byliście dziećmi. Nie będę wnikał, kto zaczął, kto nie skończył, kto zawinił, kto niewinny. Nie macie pięciu lat. I obaj… takie przynajmniej dotychczas miałem wrażenie… jesteście inteligentnymi i posiadającymi zdrowy rozsądek ludźmi. Nie ukrywam, że bardzo zasmuca mnie obecny stan rzeczy – jego spojrzenie zawisło przez chwilę na Snapie – za który jesteście odpowiedzialni w równym stopniu. Dlatego… ty, Remusie, zrobisz obchód i przywrócisz wszystkie wykrywacze do stanu używalności. Natomiast Severus raczy poskładać roztrzaskane teleskopy. Będą jeszcze potrzebne uczniom. Warto by było również pomóc Poppy przy oznaczaniu nowej dostawy ziół i segregacji mikstur z zaplecza. Robi inwentaryzację, a jest tak zabiegana z powodu dementorów, że zwyczajnie wszystkiego nie ogarnia… Ach, jeszcze należałoby zająć się w końcu skatalogowaniem i zapieczętowaniem kilkudziesięciu woluminów z magii wyższego stopnia. Nie chciałbym, aby uczniowie dorwali się do nich podczas nocnych przechadzek po bibliotece w poszukiwaniu wiedzy. Pracy jest co niemiara, a dodatkowe ręce do pomocy na pewno nie zostaną odrzucone. Byłbym zapomniał, macie dzisiaj nocny dyżur na korytarzach. Pozwoliłem sobie na małe zmiany w grafiku. Minerwa jest zmęczona, Filiusa coś strzyka w kościach, no a wy jesteście najmłodszymi z mojej kadry. I jak widać pełni sił, które dotychczas zużywaliście niewłaściwie. Tak, myślę, że to na razie wystarczy. Jakieś pytania? – dodał dziarsko, patrząc na zdezorientowanych gości, a w oczach zatańczyły mu iskierki.

– Pan nam daje…

– To jest…

– SZLABAN? – spytali jednocześnie z identyczną nutą szoku w głosie.

– Chciałbym – odrzekł z lekkim uśmiechem – ale to nie jest szlaban. To tylko naprawa tego, coście popsuli. Nie mogę was już karać szlabanami, moi drodzy, a wierzcie mi, czasami bardzo bym tego pragnął. Więc możecie się cieszyć, że jest to niemożliwe, gdyż byłby to niewątpliwie najbardziej okrutny szlaban za mojej kadencji. – Okulary-połówki błysnęły złowieszczo, a jego głos ponownie stał się stanowczy i zasadniczy: – Od dnia dzisiejszego macie natychmiast zaprzestać tych pozawerbalnych starć. Pamiętajcie, jeśli wprawiacie w ruch machinę zniszczenia, kiedyś obróci się ona przeciw wam samym, ale wtedy już będzie za późno, by ją zatrzymać. Teleskopy czy mierniki magicznej energii można naprawić, gorzej naprawić coś, czego nie sposób zobaczyć i dotknąć. Mniemam, że doskonale rozumiecie, o czym mówię. To chyba wszystko. Możecie odejść.

Severus natychmiast zerwał się ze swojego krzesła niczym oparzony i bez słowa opuścił gabinet; tylko jego czarna szata mignęła w drzwiach. Znad półokrągłych szkieł błysnął tajemniczo błękit oczu.

– I tak wytrzymał niespodziewanie długo. Muszę przyznać, że jestem pod ogromnym wrażeniem – rzekł cicho Albus, bardziej do siebie niż do młodego mężczyzny, który nadal siedział w bezruchu z lekko opuszczoną głową. – Remusie, ty również możesz już iść.

– Dyrektorze, ja…

Dumbledore uniósł dłoń, po raz drugi go uciszając, i podniósł się z fotela. Lupinowi wydał się jeszcze wyższy niż był w rzeczywistości, być może dlatego, że biła od niego jakaś niezrozumiała moc a zarazem stoicki spokój.

– Nie musisz mi niczego tłumaczyć. I nie miej takiej miny skazańca, nie padł przecież żaden wyrok. Rozumiem doskonale niezręczną sytuację, w jakiej się znalazłeś, ale to nie zmienia faktu, że będziesz musiał sprostać temu wyzwaniu samodzielnie. Najlepiej nie uciekając się do magii. Dobrze wiesz, że otaczanie się barierą nie rozwiąże problemu. Idź już, prześpij się przed dyżurem.

Remus odetchnął ciężko i wstał. Czuł się podle, i dobrze wiedział, że Dumbledore miał rację, mówiąc, że wina leży pośrodku.

– Przepraszam za wszystkie kłopoty i… dobranoc, dyrektorze – rzekł dziwnie pustym głosem, czując w gardle gule wielkości co najmniej złotego znicza. Przeszedł przez gabinet, zatrzymując się jeszcze w progu i odwracając w stronę Albusa; wyglądał jakby chciał coś dodać, ale szybko się rozmyślił.

Dębowe drzwi zamknęły się cicho, a siwobrody mężczyzna ze smutkiem pokręcił głową, ponownie siadając w wysokim fotelu za biurkiem.

~*~

Dwa dni po owej rozmowie wszystkie urządzenia radarowe ponownie działały właściwie, jak i roztrzaskane teleskopy, które w niewyjaśnionych sposób znów były w nienaruszonym stanie. Pani Pomrey oraz pani Pince chodziły rozpromienione, gdyż za sprawą pomocy dwóch młodszych kolegów znacznie ubyło im pracy. Co prawda ci dwaj pomocnicy nie podzielali ich entuzjazmu, ale wypełnili swe zobowiązania dokładnie i do końca. I choć nadal ze sobą nie rozmawiali, to przynajmniej podczas posiłków dzbanki przestały się rozbijać, a sztućce nie podrygiwały nikomu w rękach, podobnie jak talerze, którym przeszła ochota na niekontrolowane lewitacje. Stan ten na upartego można by nazwać powrotem do normalności.

Nadszedł późny wieczór. Na wyludnionych korytarzach średniowiecznego zamku rozbrzmiewały energiczne, może nawet nieco nerwowe kroki. Ciemna sylwetka przemykała niczym cień przez oświetlone chybotliwym światłem pochodni kamienne wnętrza. Postać zatrzymała się przed drzwiami na drugim piętrze i z lekkim wahaniem podniosła białą, smukłą dłoń jakby zastygła przez moment w niepewności, po czym krótkim ruchem zapukała i szybko cofnęła się o krok. Fałdy czarnej szaty zafalowały, a druga dłoń mocniej zacisnęła się na trzymanym przedmiocie. Gospodarz zamarł w bezruchu, wbijając wzrok w dębowe drzwi. Nie spodziewał się niczyjej wizyty o tej porze. Otrząsając się z zaskoczenia, przeszedł przez gabinet niemal bezgłośnym krokiem i otworzył je na oścież, stając twarzą w twarz ze swym gościem.

– Severus?… Ee… wejdź, proszę – rzekł lekko zdziwiony, zapraszając czarnowłosego osobnika gestem do środka.

– Przyniosłem ci wywar. Za tydzień pełnia – odezwał się Snape beznamiętnym głosem, stawiając ciężki kufel na biurku i omiatając wnętrze zimnymi oczami. – Wypij od razu. Trzeba go przyjmować na ciepło. – Remus bez słowa połknął duszkiem przyniesiony mu eliksir, lekko się krzywiąc. – Jutro dostaniesz w dwóch mniejszych dawkach. – Zabrał wciąż jeszcze parujący kufel i odwrócił się z zamiarem opuszczenia gabinetu.

– Severusie, zaczekaj. Powinniśmy chyba porozmawiać.

– Nie mamy o czym – odrzekł odwrócony do niego plecami. – Poza tym nie mam najmniejszej nawet ochoty na rozmowę z kimś, kto nie ma mi nic ciekawego do powiedzenia.

Podszedł do drzwi i położył dłoń na klamce.

– Dlaczego tyle jest w tobie nienawiści? – spytał cicho Remus, wbijając wzrok w czarną, szczupłą sylwetkę. Severus obrócił się gwałtownie, a oczy błysnęły zimnym ogniem.

– Nie wiesz, Lupin? – zakpił, rzucając mu wściekłe spojrzenie. – Wybacz, ale nie będę ci tego tłumaczył, gdyż nie mam czasu… a długo by się zeszło.

– Severusie, jeśli masz na myśli to, co się stało w szóstej klasie… pozwól mi tylko wyjaśnić, a wszystko zrozumiesz. Ja nie…

– Nie obchodzą mnie twoje wyjaśnienia i nie chcę ich słuchać! – warknął, mrużąc oczy niczym drapieżny kot. – Chodzi o całokształt, Lupin. Ale tak, masz rację, tamte wydarzenia głęboko zapadły mi w pamięć. Zresztą nie tylko tamte. Nie mam zamiaru rozmawiać o szkolnej przeszłości. Czy to jest jasne?

– Rozumiem. W takim razie porozmawiajmy o teraźniejszości.

– Nie widzę takiej potrzeby. Żegnam – wysyczał w gniewie i nacisnął klamkę.

Lupin uśmiechnął się lekko i jednym, szybkim machnięciem różdżki zamknął drzwi. Mistrz Eliksirów błyskawicznie dobył własnej różdżki, jakby spodziewał się ataku. Jego blada twarz stężała a czarne oczy zwęziły się, gdy wycelował prosto w pierś Remusa.

– Dlaczego wciąż udajesz człowieka, którym nie jesteś? Taka nieustanna gra musi męczyć.

– Nie twój zapchlony interes, co robię i jaki jestem! Nie wtrącaj się w moje życie, wystarczy mi już sam fakt, że tu jesteś!

Jednak Remus wydawał się nie zauważyć wybuchu swego towarzysza i niezrażony jego agresją spokojnie kontynuował:

– Dawniej byłem przekonany, że stoisz po niewłaściwej stronie. Wydawało mi się, że jesteś doskonałym kandydatem na Wojownika Ciemności: przebiegły, bez skrupułów, inteligentny, posiadający czarnomagiczne umiejętności. A jednak myliłem się. Dumbledore ufa ci bezgranicznie… w związku z czym ja również. Jesteśmy w jednej drużynie, Severusie, nie skaczmy sobie do gardeł.

– Nigdy nie grałem w jednej drużynie z tobą, Lupin. Nie-prowokuj-mnie-więc-i-otwórz-te-cholerne-drzwi – wycedził na jednym wydechu, odsłaniając zęby, które najwyraźniej gotowe były kąsać.

– Dobrze, ale odpowiesz mi na jedno pytanie. Tylko jedno i szczerze – rzekł stanowczym głosem, patrząc bez strachu w czarne oczy i lekceważąc zupełnie obecność wycelowanej w niego różdżki, jakby w ogóle nie obawiał się napaści. – A ja obiecuję, że odpowiedź zachowam wyłącznie dla siebie. – Severus stał przez chwilę w bezruchu, mierząc Lupina z góry na dół, i powoli opuścił potencjalne narzędzie zbrodni, dając tym samym nieme przyzwolenie na zaproponowany układ. – Dwanaście lat temu zginęło troje moich przyjaciół, a czwarty okazał się mordercą i zdrajcą. Jednak zanim to się stało ktoś ostrzegł ich przed grożącym im niebezpieczeństwem. Tak powiedział mi Dumbledore po śmierci Lily i Jamesa. Co prawda nie wprost, ale wywnioskowałem… że miał szpiega w szeregach śmierciożerców. – Choć mogłoby wydawać się to niemożliwe, nienaturalnie blady Snape zbielał jeszcze bardziej, a jego opuszczona różdżka lekko zadrżała w zaciśniętej dłoni. – Powiedz, czy to ty nim byłeś?

– Co ci strzeliło do łba?! – warknął, prawie nie otwierając ust.

– Tak czy nie?

Severus milczał, świdrując Remusa na wpół osłupiałym na wpół wściekłym spojrzeniem. W końcu wilkołak pytał o rzeczy bardzo prywatne, a przede wszystkim o takie, których nie chciał wspominać, tym bardziej zwierzać się z nich komukolwiek. Dotychczas wyłącznie Dumbledore znał prawdę.

– Dlaczego chcesz to wiedzieć? Po co ci to, Lupin? Oni już nie żyją, więc to nie ma teraz żadnego znaczenia.

– Przeciwnie, to ma ogromne znaczenie. Tak czy nie? – ponowił swe pytanie.

Severus Snape uznawany przez większość za człowieka nieugiętego i zimnego jak bryła lodu, za kogoś, kto nie ma żadnych uczuć, kto jest gorzką parodią ludzkiej istoty, za kogoś, kto potrafi zabić spojrzeniem i prędzej sam umrze niż skapituluje… Ten właśnie człowiek westchnął ciężko i odwrócił wzrok, chowając swą różdżkę do kieszeni. Gdy ponownie spojrzał w oczy swego rozmówcy jego twarz nie wyrażała niczego, była jak gipsowa maska bez emocji, tylko opuszczone dłonie zaciśnięte w pięści zdradzały zdenerwowanie lekkim drżeniem.

– Nie rozumiem, dlaczego o to pytasz. Ale odpowiem ci, jeśli ty również mi na coś odpowiesz – rzekł beznamiętnie, na co Remus skinął twierdząco głową. – W porządku. Skoro jesteś już tak bardzo ciekaw przeszłości… moja odpowiedź brzmi: tak, to byłem ja – Lupinowi bezwiednie rozchyliły się usta, lecz Snape, lekceważąc jego zaskoczenie, zadał swoje pytanie: – Czy Potter był łaskaw wyjaśnić, dlaczego nie chciał Dumbledore'a uczynić Strażnikiem Tajemnicy? I kto w takim razie pieczętował* Zaklęcie Fideliusa? Dumbledore?

– To dwa pytania – zauważył z lekkim przekąsem.

– Nie mówiłem, że będzie jedno. Więc?

– Nie mam pojęcia, kto pieczętował zaklęcie, ale na pewno nie był to Dumbledore. Zakładam, że Peter – rzekł cicho, a jego głosie zabrzmiała nuta głęboko skrywanej goryczy, którą Snape bezbłędnie wyłapał. Uważniej przyjrzał się Lupinowi, marszcząc brwi. – A co do twojego pierwszego pytania, to… niestety nie wiem, dlaczego James podjął taką decyzję. Syriusz, co prawda, coś wspominał, ale tak naprawdę nawet nie wiedziałem, że mają zamiar deponować tajemnicę. Nic mi nie powiedzieli. W każdym razie dowiedziałem się o tym już po fakcie. – Przerwał na moment i skrzywił się, co miało stanowić uśmiech. Zapewne zdał sobie sprawę, że nie było to naturalne, bo odchrząknął cicho i kontynuował: – Trochę mnie to zdziwiło. To znaczy to, że mi nie powiedzieli. Ale jeśli uważali mnie za szpiega… to jest raczej zrozumiałe. Nadal jednak nie pojmuję, dlaczego James nie zgodził się na Dumbledore'a. Najwyraźniej Syriusz skutecznie go przekonał. I dopiął swego – dodał twardym, bezbarwnym tonem.

– Myśleli, że jesteś szpiegiem, Lupin? – spytał Snape z jadowitym uśmieszkiem, zakładając ręce na piersi. – Myślałem, że byliście przyjaciółmi. Przyjaciół raczej nie posądza się o zdradę, chyba że sobie na to zasłużą.

– Sam wiesz najlepiej, jakie wtedy były czasy: przyjaciele okazywali się wrogami, synowie mordowali ojców… – Snape zesztywniał nagle, jakby przeszył go prąd – … no a ja, jako wilkołak, byłem już z założenia w cieniu podejrzeń, co w tamtych okolicznościach było jak najbardziej uzasadnione. Niektórzy do dziś są zdania, że bycie kimś taki jak ja, jest wystarczającym powodem, by zasłużyć na stratę zaufania. Albo w ogóle go nie zyskać. – Podniósł różdżkę i zamek w drzwiach szczęknął cicho. – Zresztą, zdążyłem się już przyzwyczaić. Chciałeś iść, drzwi są otwarte.

Jednak Snape nie zareagował od razu, wciąż świdrując Lupina swym przenikliwym spojrzeniem. W jego źrenicach Remus dostrzegł coś niepokojącego, coś dziwnego, czego wcześniej tam nie było.

– Przyjdź do mnie jutro zaraz po śniadaniu. Dostaniesz kolejną dawkę – stwierdził jakimś nienaturalnie spiętym głosem i nacisnął klamkę, uchylając drzwi. Zamarł w bezruchu. Najwyraźniej coś nie dawało mu spokoju. Zerknął przez ramię na Lupina, który z uwagą przyglądał się jego nienaturalnemu zachowaniu. Blada, pociągła twarz Severusa miała dziwny wyraz, jakby cisnęło mu się na usta coś, czego za wszelką cenę nie chciał wypowiedzieć na głos. Jakby bił się z myślami. I faktycznie tak było. Człowiek uznawany za nieporuszony głaz czuł się nieprzyjemnie rozdarty, to nie było do niego podobne. Najwyraźniej jakaś tajemnicza siła zmuszała go do czegoś, przed czym się wzbraniał. Przez białą twarz przemknął skurcz. – Nasza rozmowa… ee… ta z początku semestru… – zaczął powoli i nieco enigmatycznie. – Możesz uznać, że… że w ogóle nie miała miejsca – wyrzucił na wydechu i w ułamku sekundy opuścił jego gabinet, jakby rozpłynął się w powietrzu.

Być może zwyczajnemu słuchaczowi niewiele powiedziałyby słowa Severusa, jednak Remus doskonale wiedział jaką miały wymowę, i w całkowitym osłupieniu, z lekko rozchylonymi ustami, stał, wpatrując się w zamknięte drzwi.

To, co się przed chwilą wydarzyło, było rzeczą niespotykaną i nieprawdopodobną. Remus prędzej spodziewałby się ujrzeć mugola grającego quidditcha niż Snape'a… tego Snape'a, który z własnej nieprzymuszonej woli zdecydował się na taki krok. Severus nigdy nie cofał swoich słów, wiecznie zawzięty i dumny, twardy jak kamień i podobnie niezdolny do ludzkich odruchów. Przynajmniej tak twierdziła większość. Czy ten właśnie człowiek go PRZEPROSIŁ?

No, może nie wprost, bo to nie przecisnęłoby się przez jego gardło, może nawet ciężko było to nazwać przeprosinami, co nie zmieniało jednak faktu, że żałował tego, co mu wcześniej powiedział. I na swój sposób dał mu to do zrozumienia.

Jeszcze jedna rzecz była szokująca. Severus potwierdził przypuszczenia Remusa – był śmierciożercą. Czy został nim, by szpiegować dla Dumbledore'a? Nie, to niemożliwe, Dumbledore nikogo nie zmuszałby do czegoś takiego. Więc Severus musiał zdradzić i przeszedł na drugą stronę. Ale zrobił to z własnej woli, nie mogąc znieść służby, czy Albus go przeciągnął? Raczej to pierwsze, bo Snape'a niezwykle ciężko do czegokolwiek przekonać. A jeśli służył Voldemortowi, czy zabijał i torturował? I dlaczego tak przeraził się na wzmiankę o morderstwach ojców przez synów?! Jako śmierciożerca musiał przecież dopuszczać się czynów karanych przez prawo, jeśli tak, to dlaczego nie jest w Azkabanie, tylko naucza w Hogwarcie? Dlaczego Albus go zatrudnił… dał mu azyl?

Remus tak bardzo był zaaferowany osobą tajemniczego szpiega, że nawet nie zauważył, iż wciąż stoi na środku gabinetu. Przeszedł do sypialni i rzucił się na łóżko, nie mogąc przestać rozmyślać.

Jeśli to wszystko było prawdą, to w jaki sposób Severus zdołał ukryć zdradę przed Voldemortem? No, chyba że był lepszym oklumentą niż najsilniejszy czarnoksiężnik jakiego znał świat! Wykluczone. Pomijając już nieprawdopodobność podobnej sytuacji, takie szpiegowanie musiało być okrutnie trudnym i przerażającym zadaniem. Był zmuszony udawać „lojalnego" sługę, sprawiać wrażenie wiarygodności, a jeśli naprawdę był po jasnej stronie, to wykonywał rozkazy Voldemorta wbrew sobie. I nieustannie narażał własne życie. W imię czego? Przecież Snape nigdy nie był człowiekiem zdolnym do poświęceń dla wyższych celów, zawsze miał na uwadze własny interes. Czyżby Remus znowu mylił się co do niego? Wiadomo, że Dumbledore nie obdarza ludzi zaufaniem wyłącznie za piękne oczy. Musiał mieć powód, i to satysfakcjonujący, by uwierzyć w Snape'a. A w przypadku starego Dropsa jest raczej pewne, że zanim dał wiarę jego słowom i intencjom, najpierw przemaglował go poważną rozmową i „potorturował” trochę swym niezawodnym spojrzeniem. A w takich okolicznościach nie sposób ukryć przed nim kłamstwa. Więc Severus naprawdę zdradził Voldemorta i przekazywał Albusowi informacje. Ile jeszcze tajemnic kryje ten człowiek?

Powieki Lupina powoli opadły niczym dwie ciężkie kotary, całkowicie odcinając go od rzeczywistości. Poczuł jak ogarnia go senność. Nieodparta, ciepła i ciemna. I słyszał jeszcze echo własnych myśli, jakby z oddali, coraz ciszej i mniej wyraźnie…

Ciekawe, co go skłoniło do zmiany stron.

~*~

W tym samym czasie, trzy kondygnacje niżej, Severus siedział pogrążony w półmroku, wpatrując się zapamiętale w dogasające w kominku drwa. Blada twarz, która prawie nigdy nie okazywała emocji i na której zawsze gościła obojętna na wszystko maska, za zamkniętymi drzwiami, w całkowitej samotności pokazywała swe prawdziwe oblicze. W czarnych oczach odbijał się ból tak bezdenny i zimny, jak głębokie i lodowate potrafią być niezbadane otchłanie Bajkału w samym środku syberyjskiej zimy. Smukłe ręce, o szlachetnych długich palcach kurczowo zacisnęły się: jedna na oparciu fotela, żłobiąc w skórzanym obiciu pięć szram, druga na trzymanej szklance whisky, która pękła z hukiem, wychlapując swoją zawartość na czarną szatę.

Odłamek szkła utkwił w dłoni, a z głębokiego rozcięcia popłynęły gęste krople krwi. Mężczyzna przyglądał się krwawiącej ręce bez wyrazu, jakby nie był świadom fizycznego bólu. Inne cierpienie, znacznie dotkliwsze przysłoniło mu umiejętność odczuwania rzeczy tak banalnych, jak zwyczajne skaleczenie. Zobojętniały na wszystko wydobył kawałek szkła, przyglądając się bezmyślnie ściekającej po nadgarstku stróżce, która niknęła pod mankietem. Krew – eliksir życia, o słodkim, metalicznym smaku. Ciepła, pulsująca tuż pod skórą rzeka, która nie ma swego źródła ani ujścia, zamknięta w obieg bez początku i końca. Krwawe koło istnienia… Krwawił…

Ale czy znaczy to, że był żywym człowiekiem? Istniał w pełni czy raczej egzystował jak ropuchy zanurzone w pertyfikujących preparatach, które budzą się tuż po wyjęciu ze słoika tylko po to, by za chwilę zakończyć swój żywot w bulgoczącym wywarze? Nie czuł w sobie życia. Już od tak dawna, że zdążył zapomnieć, iż może się ono składać nie tylko z cierpienia, złości i nieznośnego napięcia, ale również czegoś takiego jak przyjemność, spokój, nie mówiąc już o radości i miłości, których tak naprawdę nigdy nie zaznał. Być może dlatego nie potrafił się szczerze uśmiechać. Lupin robił to z tak zadziwiającą łatwością, że jeszcze bardziej go za to nienawidził. I siebie, że mu zazdrościł. Co prawda życie wilkołaka również nie było usłane różami, ale nie było też tak czarne i zimne jak jego. Ponoć to, jak traktujemy innych, jest odzwierciedleniem stosunku do samego siebie.

Czy to dlatego ranił wszystkich dookoła? Może żywił w ten sposób nadzieję, że choć trochę uśmierzy własny ból, że przeleje swe cierpienie na kogoś innego i na chwilę się od niego uwolni?

Zabawne, ale za każdym razem przynosiło to w ostateczności odwrotne rezultaty. Cierpienie potęgowało się w dwójnasób. Niektórzy zwą to sumieniem, ale przecież on nie posiada czegoś podobnego. Nie ma sumienia, podobnie jak wielu innych cech ludzkiej duszy: poczucia humoru, wyrozumiałości, litości, wybaczenia, współczucia, łagodności… Jeśli tak, to dlaczego odczuwał masę przytłaczających go emocji, które niczym sępy rozszarpywały go od środka? Może tak odczuwają wszyscy śmierciożercy, może jest to wpisane w ich przeznaczenie? Na skali ludzkich emocjonalnych zdolności odczuwania plasowali się na skrajnym jej końcu. Tym mrocznym i lodowatym, zwanym przez niektórych „złem". Rozpiętość czarnych uczuć była szeroka: od pragnienia władzy, żądzy mordu i manii wielkości, poprzez wściekłość i nienawiść, po rozdzierające cierpienie i równie bolesną samotność. Między początkiem i końcem było jeszcze miliony rozmaitych odcieni i barw możliwych do odczucia w niepowtarzalny sposób. Lecz za każdym razem podobnie rozdzierały one duszę.

Pewien stary auror powiedział mu kiedyś, że nie jest człowiekiem. Czy to nie dziwne, że ktoś, kto nie jest ludzką istotą jest w stanie odczuwać tak wiele? Chyba nie powinien, zwłaszcza czegoś, czego według reguł nie miał prawa odczuwać.

Sącząca się krew powoli wsiąkała w rękaw…

____________________
* Wyszłam założenia, że (podobnie jak ma to miejsce w przypadku Wieczystej Przysięgi) podczas deponowania tajemnicy potrzebna jest osoba trzecia w postaci poręczyciela, który mógłby przypieczętować zawarty „kontrakt". I Przysięga, i Fidelius należą do zaklęć potężnych i złożonych – stąd moje przypuszczenia o konieczności istnienia gwaranta.


Ostatnio zmieniony przez smagliczka dnia Czw 19:23, 21 Cze 2007, w całości zmieniany 10 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Pią 15:01, 13 Paź 2006    Temat postu:

ROZDZIAŁ 4


Pytania bez odpowiedzi
28.IX.1993


Minęła pierwsza noc pełni i właśnie wschodziło słońce. Krwawa zorza oświetlała rozległe, mieniące się jesiennymi barwami błonia, gdy półprzytomny Remus z niewyobrażalnym trudem wdrapał się na łóżko. Ponownie miał ludzką postać, lecz potrzebował jeszcze kilku godzin, by odzyskać siły fizyczne. Mimo to nie posiadał się z radości, po raz kolejny odkrywając, jak niewiele do szczęścia jest potrzebne. Wystarczyła tylko odrobina dobrej woli drugiego człowieka… właśnie tego, który jako jedyny jest w stanie przygotować zbawienny w swym działaniu eliksir. Remus leżał na wznak oszołomiony zniewalającym uczuciem, był co prawda jeszcze bardzo osłabiony, ale również całkowicie i do głębi szczęśliwy. Szczęśliwy jak nigdy dotąd. Dzięki umiejętnościom Severusa mógł jako wilkołak zachować w pełni ludzką świadomość, a i ból podczas przemiany nie był tak dotkliwy jak zazwyczaj. Przestał być bestią, którą rządził zew krwi, a stał się zwyczajnym, niegroźnym człowiekiem z comiesięczną niedyspozycją… nic więcej. NIC WIĘCEJ!

– Jest cudowny…

– Co jest takie cudowne, Lupin? – od drzwi dopłynął chłodny głos Mistrza Eliksirów, który stał w progu sypialni, dzierżąc w dłoni buteleczkę z niebieską zawartością. – Burgundowy baldachim nad twym łóżkiem? Doprawdy… fascynujący – zakpił, patrząc z ukosa na rozpromienionego wilkołaka gapiącego się bezmyślnie na ciężką tkaninę.

Remus, usłyszawszy swego „wybawiciela", chciał zerwać się z łóżka i serdecznie go uściskać, jednak był tak słaby, że mógł jedynie unieść głowę… I może dobrze, bo ów wybawiciel najprawdopodobniej nie byłby zachwycony taką wylewnością.

– Wywar tojadowy… oczywiście. I geniusz… który… go uwarzył – rzekł przerywanym, lekko drżącym głosem, opadając bezwładnie na poduszkę. Utrzymanie nienaturalnie ciężkiej głowy w powietrzu oraz samo mówienie sprawiało mu nieludzki wysiłek.

– Jak zwykle przesadzasz, Lupin. Leż spokojnie i nie zachwycaj się zanadto, bo nie wyjdzie ci to na zdrowie. Jeszcze coś nadwerężysz – rzekł drwiąco, choć musiał przyznać, że pochwała z ust wroga miło go połechtała. – Osobiście uważam, że nie ma w tym nic cudownego. Zwyczajna receptura na zwyczajne wilkołaki. Poza tym to nie mój wynalazek, ja go tylko… zresztą nieważne.
– Być może… ale i tak jest… niesamowity. Nie powiedziałeś… że dodatkowo… – nie zdołał skończyć, gdyż czarnowłosy przybysz wcisnął mu do ust termometr.

– Nie gadaj tyle z łaski swojej, bo za chwilę zemdlejesz – wycedził z kwaśnym grymasem na twarzy i zajął się przygotowaniem odpowiedniej dawki eliksiru wzmacniającego. Po chwili zabrał termometr (który notabene potrzebny był wyłącznie do skutecznego uciszenia „pacjenta”) i napoił Remusa wściekle błękitną, gęstą substancją. Gdy cofał fiolkę, Lupin zauważył opatrunek na jego lewej ręce zabarwiony od wnętrza dłoni wyraźną, czerwoną plamą.

– Co ci się … stało? – spytał cicho, przełykając kwaśny smak. – Nosisz ten… bandaż już ponad… tydzień i wciąż…

– Nie twój interes – warknął z ostrzegawczą nutą.

– Ale… może powinieneś iść do Poppy… jeśli to poważne…

– Powiedziałem, żebyś nie wtrącał się w moje życie, Lupin. Więc tego nie rób.

Remus spojrzał na niego uważnie i odniósł wrażenie, że Severus usilnie coś ukrywa. Nie chciał być natrętny, lecz krwawiąca przez osiem dni rana nie powinna być lekceważona, zwłaszcza przez kogoś, kto do pracy potrzebował obu sprawnych dłoni. Poza tym, jeśli nawet sam Mistrz Eliksirów nie mógł zasklepić sobie małego skaleczenia, musiało to oznaczać, że nie było ono zwyczajne.

– Severusie… – zaczął ostrożnie, znając jego porywczy charakter – … nie zrozum mnie źle… ale może wdać się zakażenie… Jeśli do tej pory skaleczenie się nie zagoiło to znaczy, że… jest zatrute.

Severus spojrzał na niego dziwnie: po części ze złością, po części z zaskoczeniem, mrużąc czarne jak noc oczy.

– Ach, Lupin, twoja troska mnie wzrusza, a umiejętność rozpoznawania niebezpiecznych obrażeń… wręcz zadziwia – odezwał się cynicznie, a Remus odetchnął z ulgą, że go nie rozsierdził. – Lecz muszę cię zasmucić, nie otrułem się. Jest to… niestety… zwyczajne rozcięcie. Gdybym zechciał, uleczyłbym je w kilka sekund. Przykro mi, że zawiodłem twoje nadzieje na moją rychłą śmierć.

– Jak to… więc nie chcesz? – spytał słabym głosem, w którym jednak wyraźnie pobrzmiewało osłupienie.

Severus nie odpowiedział, zakorkowując kryształową butelkę i obdarzając jasnowłosego, bladego człowieka arktycznym spojrzeniem. Wilkołak pod jego ciężarem wyraźnie zadrżał na ciele. Przy takim wyczerpaniu był niezwykle podatny na wszelkie przejawy agresji, także tej pozawerbalnej, która w wydaniu Snape'a była wręcz fizycznie namacalna.

Severus jednak nie zwrócił uwagi na jego reakcję. Podniósł dłoń i przyglądał się jej z nieodgadnionym wyrazem twarzy, po czym zacisnął mocno, a gdy rozprostował palce okazało się, że opatrunek jeszcze bardziej nasiąknął krwią. Czując na sobie baczne spojrzenie bursztynowych oczu, otrząsnął się z zamyślenia. Eliksir wzmacniający, jaki wypił Lupin, zdecydowanie „za szybko" stawiał na nogi, gdyż pacjent Snape'a zdołał już usiąść na łóżku bez większego problemu i patrzył na niego całkowicie zszokowany.

Severus skrzywił się, jakby był zły na samego siebie, że na moment się zapomniał w obecności drugiego człowieka i odsłonił maleńki skrawek prawdziwego oblicza. Szybko jednak zreflektował się, przybierając standardową maskę, która trzymała na dystans wszystkich i wszystko.

– Zapomnij o tym, Lupin. Nic nie wiedziałeś i nic nie powinno cię to obchodzić – rzekł stanowczym, lodowatym tonem, i odwrócił się z zamiarem opuszczenia sypialni. Jednak zatrzymał go nad podziw bezczelny – według kategorii Snape'a – gest wilkołaka, który złapał go za przegub, odwracając jego dłoń wnętrzem do góry. Severus był na tyle zaskoczony, że w pierwszej chwili w ogóle nie zareagował, wpatrując się w Remusa niczym skrzat w kawałek prawdziwego ubrania.

– Po co to robisz? – spytał szeptem Remus, podnosząc wzrok. W czarnych oczach dostrzegł mieszaninę szoku, oburzenia i strachu; ręka Snape'a drżała lekko w jego dłoni, jakby obawiał się ludzkiego dotyku. Lupin wiedział, że Severus celowo rozjątrzał ranę, by ta nie mogła się zagoić. – Dlaczego? – na te słowa w ułamku sekundy blada twarz Severusa przybrała wściekły wyraz. Wyrwał swój nadgarstek ze słabego uścisku towarzysza.

– CO, do cholery?! Co „dlaczego”?! Nie wiesz? Nie domyślasz się, Lupin? – Remus spojrzał z przerażeniem w oczy swego rozmówcy. Przerażeniem, które nie miało nic wspólnego z jego wybuchem złości. Jeśli trafnie ocenił postępowanie Snape'a, musiało to oznaczać, że… – Dla kogoś takiego jak ja, nie ma innego sposobu – odpowiedział, jakby czytając w jego myślach, po czym odwrócił się i w okamgnieniu opuścił sypialnię, trzaskając drzwiami.

Remus siedział w bezruchu, patrząc w stronę, gdzie przed chwilą zniknął Severus. Świadomość całej sytuacji spadła na niego niczym lawina kamieni i przygniotła, odbierając oddech. W uszach dźwięczały mu ostatnie słowa: „nie ma innego sposobu”… Nigdy by nie pomyślał, że Severus Snape, ten chłodny i dumny człowiek, aż tak bardzo cierpi, tak bardzo, że musi się ranić, by przekonać się, że czuje i wciąż żyje. Że daje mu to swego rodzaju ukojenie. Przecież do czegoś takiego posuwają się wyłącznie ludzie, którzy są okrutnie samotni. Którzy nie widzą nadziei… którzy nienawidzą siebie.

Przed oczami stanęły mu obrazy z młodości… Faktycznie, Snape był wieczne samotny i raczej nie był lubiany. Od chwili, gdy go poznał (a stało się to w niezbyt przyjemnych okolicznościach) Severus zawsze stał z boku, nikt nie przychodził mu z pomocą. Nawet uczniowie z jego domu. Chwilami zastanawiał się, dlaczego nie bronili „swojego", podczas gdy był w wyraźnych tarapatach, które wiązały się zazwyczaj z błyskotliwymi pomysłami wybuchowego duetu. To prawda, że był dziwakiem i odludkiem. Milczącym intelektualistą. Wrednym Smarkiem, który nie przepuścił żadnej okazji, żeby przekląć Pottera. Ci dwaj cierpieli na chroniczną wzajemną nienawiść. Ale dlaczego u licha żaden ze Ślizgonów nigdy nie stanął w obronie Snape'a? Intuicja podpowiadała mu dwa możliwe rozwiązania: albo nim gardzili (z jakichś niewyjaśnionych przyczyn), albo się go bali. Albo po części jedno i drugie.

Cóż… Snape potrafił chwilami być naprawdę niebezpieczny. Przegrywał tylko w walce wymagającej czysto fizycznej siły. Jak na nieszczęście jego dwaj najwięksi przeciwnicy, James i Syriusz, byli znacznie potężniej od niego zbudowani, w związku z czym, gdy dochodziło do rękoczynów – co zdarzało się dość często, zważywszy na porywczość wyżej wymienionych – Snape wychodził z walki z podbitym okiem i rozkwaszonym nosem… W najlepszym wypadku.

Być może tak bardzo przyzwyczaił się do faktu, że ktoś nieustannie go rani, iż teraz, będąc dorosłym człowiekiem, podświadomie powtarza zakodowany w umyśle schemat, który każe mu zadawać sobie ból, gdy nie potrafi poradzić sobie z emocjami. Lupin nie wiedział o psychologii zbyt wiele… wiedział jednak, że osoby padające w dzieciństwie ofiarą nieuzasadnionej przemocy, zaczynają po jakimś czasie wierzyć, że na cierpienie zasługują. Być może samym faktem, że istnieją.

Boże! Czyż nie tak właśnie mówił o Severusie James? Czyż nie dawał mu do zrozumienia… niemal na każdym kroku… że nie zasługuje na nic innego jak upokorzenie wyłącznie dlatego, że ma czelność oddychać w jego obecności? Znęcał się nad Snape'em nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Lecz prócz poniżeń ze strony nieprzyjaciół, Snape musiał mieć znacznie bardziej traumatyczne przejścia. Remus bardzo wyraźnie przypomniał sobie pewien epizod, który boleśnie utkwił mu w pamięci. Mógł on świadczyć o tym, że Severus nie doznawał przemocy wyłącznie podczas pobytu w szkolnych murach. Ukrywał coś jeszcze… coś znacznie gorszego…



…To było w trzeciej klasie. Koniec kwietnia, niezwykle ciepły jak na standardową wiosnę północnej Szkocji. Temperatura podskoczyła nagle o kilkanaście kresek i świeżość budzącej się do życia przyrody unosiła się w rozgrzanym powietrzu, hipnotyzując zapachem wszystkich uczniów. Zniewolenie, w jakie ich wprawiał ów zapach było o tyle nieznośnie, że właśnie skończyła się przerwa wielkanocna i niestety musieli powrócić do tak zwanej brutalnej rzeczywistości, w czym iście wakacyjna pogoda raczej im nie pomagała. Aktualnie jednak był dzień całkowicie wolny od jakichkolwiek zajęć. Była sobota… a ponadto wszyscy uczniowie od klas trzecich wzwyż mogli odwiedzić Hogsmeade. Cudowna aura sprawiła, że mury szkoły niemal kompletnie opustoszały . Ci, którzy do wioski wybrać się nie mogli, z racji zbyt młodego wieku, wylegli na błonia, ciesząc się ciepłem promieni i aromatem soczystozielonej trawy. Niestety wśród owych nieuprzywilejowanych znaleźli się także niektórzy uczniowie klas starszych… a wśród nich James Potter oraz Peter Pettigrew – obaj odrabiający swoje szlabany. Z tym, że Peter wpadł na skutek własnej głupoty, a James z powodu swej wierności wobec przyjaciela.

Pech chciał, że dzień wcześniej niejaki Severus Snape, tuż przed zajęciami z transmutacji w dość nietaktowny sposób dał do rozumienia Syriuszowi, że ten jest wyrzutkiem własnej rodziny – o czym ponoć rozpowiadał jego młodszy o dwa lata brat Regulus, który zgodnie z tradycją rodzinną trafił do Slytherinu.

Faktem oczywiście było, że Syriusz, jako pierwszy w całej długoletniej historii starożytnego rodu Blacków był Gryfonem. Owszem, prócz Ślizgonów zdarzali się raz na kilka pokoleń także Krukoni, ale jeszcze żaden Black nie należał do domu „Lwa", co spowodowało pewne rodzinne niesnaski. Być może nie całkiem tego świadom, jedenastoletni wówczas Regulus wypaplał kolegom niektóre z rodzinnych, niezbyt chlubnych tajemnic, z czego Severus zrobił doskonały użytek, upokarzając i obrażając publicznie Syriusza. Jako że pranie rodzinnych brudów przed gronem ciekawskich nastolatków nigdy nie należy do rzeczy przyjemnych, Syriusz najprawdopodobniej wcisnąłby Severusa w kamienną ścianę, gdyby nie uprzedził go James… Niestety w niezbyt fortunnym momencie, gdyż do sali zbliżała się właśnie McGonagall, która oczywiście ukarała Jamesa szlabanem.

W związku z zaistniałą sytuacją w tę piękną, kwietniową sobotę Remus wybrał się do Hogsmeade tylko w towarzystwie Łapy.

– Ale bezsens – mruknął po chwili milczącego marszu Syriusz, wciskając nonszalancko ręce w kieszenie dżinsów i kopiąc przed sobą kapsel.

Spacerowali po brukowanych uliczkach w zasadzie bez celu, nudząc się niemiłosiernie. Powodem tego przygnębienia był oczywiście brak dwójki przyjaciół. W dniu tak wspaniałym, wolnym od zajęć, można by razem robić całe mnóstwo fascynujących rzeczy, a tak… jakoś obojgu z nich odechciało się czegokolwiek.

– Że też James musiał tak wpaść, i to właśnie teraz. No i Peter – skończony bałwan. Nie rozumiem jak można poprawiać odpowiedzi z testów, nie sprawdziwszy uprzednio, czy zostały zabezpieczone zaklęciem antyfałszującym… i jeszcze liczyć na to, że nie zostanie się nakrytym. Trzeba być totalnym idiotą!

– Uważam, że Vector i tak była dość wyrozumiała – rzekł smętnie Remus. – Jakby nie było skończyło się tylko na tygodniowym szlabanie, a przecież wiesz, jaka ona jest… Mogła go uziemić na znacznie dłużej.

– Taa… wiem, ale nadal twierdzę, że to było kretyńskie. Dlaczego nic nam nie powiedział? Poza tym, jeszcze przed świętami krążyły zestawy potencjalnych zadań. – Niższy chłopiec spojrzał na swego towarzysza podejrzliwie. – No, co ty… nie wiedziałeś? Nie no, Lunatyk, nie załamuj mnie! Chcesz powiedzieć, że wkułeś na pamięć tą całą pokręconą numerologię?! Przecież to piekielnie trudne! – Remus w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami. – Vector postępuje według pewnego schematu już od paru lat, a to bardzo ułatwia sprawę, jeśli się wie, na czym się stoi. Zawsze daje do obliczenia wibracje imienia, urodzin… potem te wszystkie kody, kombinacie w różnych układach… Przecież Murphy z szóstego roku sprzedawał przykładowe rozwiązania, mogłeś…

– Mogłem. Wiedziałem, że sprzedaje, ale nie chciałem.

– Nie chciałeś? – spytał czarnowłosy chłopiec, zatrzymując się z osłupienia. – Dlaczego? To głu… – nie skończył, gdyż chłodne spojrzenie jego kolegi podziałało na niego jak kubeł zimnej wody.

– A wy kupiliście – stwierdził niespodziewanie twardym tonem, po czym uśmiechnął się krzywo i dodał z przekąsem: – No tak… najlepsi uczniowie w klasie.

– Och, daruj sobie i choć raz nie moralizuj, dobra? Nie jestem w nastroju – wymamrotał i jeszcze głębiej wcisnął ręce w kieszenie, ponownie ruszając z miejsca. – Wszystko przez tego dupka. Teraz James gnije na jakimś szlabanie u McGonagall tylko dlatego, że jest świetnym kumplem. Przeklęty Smark! Jak go tylko dorwę, to mu tak dokopię… Regulusowi też. Gówniarz jeden!

– Syriuszu, nie ma sensu przejmować się takimi rzeczami. Poza tym, wydaje mi się, że twój brat wcale nie chciał źle. Może nie zdawał sobie sprawy, że robi coś niestosownego – rzekł, uspokajająco i już zupełnie łagodnie, jednak Syriusz prychnął jeszcze bardziej rozeźlony.

– Akurat. Nie znasz moich starych. Jeśli odstajesz od rodzinnych standardów jesteś z góry przekreślony. „Czysta krew zobowiązuje, synu"… „Bardzo się na tobie zawiedliśmy, chłopcze. Matka dostała ataku histerii”… „Co za wstyd. Rodzony syn w Gryffindorze. To przecież plama na honorze naszego rodu!” – rzekł, udając głosy rodziców. – Przez całe wakacje nie dają mi żyć. A teraz cudowny Regulusek okazał się idealnym dzieckiem, doskonale pasującym do rodzinnego obrazka. Mały Królewicz! Pierwszy „prawowity” potomek… bo ja jestem pomyłką natury. Liczy się wizerunek i prestiż, tylko to ich obchodzi. Jeśli tego nie posiadasz, w ich mniemaniu jesteś nikim. Cała moja rodzina to Ślizgoni… Sam zobacz – wyciągnął dłoń, odginając palce – Bellatriks, moja kuzynka, dwa lata temu skończyła Hogwart, była w Slytherinie… Andromeda, z siódmej klasy, jest w Slytherinie… Narcyza, z piątej, w Slytherinie… Regulus, też w Slytherinie… Według moich starych ja nie jestem stuprocentowym Blackiem, tak jakbym w ogóle nie należał do rodziny… jakbym był przybłędą. Wiele bym oddał za to, by mieć NORMALNY, choćby i mugolski dom!

Jasnowłosy chłopak nie odpowiedział i spuścił wzrok, czując się zażenowany szczerością swego przyjaciela. Sam pochodził z mieszanej rodziny, bez żadnego rodowodu czy wieloletniej tradycji. Co prawda oboje rodzice byli czarodziejami, ale nie mieli tak zwanej „czystej krwi”. Jego matka urodziła się wśród mugoli, a potem została porzucona na progu sierocińca. Podobnie jak ona, Remus nigdy nie poznał swych niemagicznych dziadków. Ojciec był mieszańcem, pół na pół – babka czarownica, dziadek mugol. Oboje zmarli, gdy ich wnuk miał zaledwie dwa lata, w związku z czym rodzina Remusa była bardzo okrojona. Nie posiadał takich problemów jak Syriusz – bogaty potomek szlachetnej dynastii. Co więcej, wcale nie zazdrościł mu pochodzenia, poznawszy jego sytuację.

– Słuchaj… snujemy się już od godziny – rzekł, przerywając w końcu niezręczną ciszę, która zapadła po ostatnich słowach Syriusza. – Może byśmy skoczyli na kufel kremowego piwka? Ja stawiam.

Czarnowłosy towarzysz obrzucił go dziwnym spojrzeniem, lecz po chwili wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

– Jasne, ale pod jednym warunkiem: ty stawiasz – ja płacę. Bez dyskusji – dodał szybko, widząc, że Remus zamierza protestować. – Jako wyrodny syn muszę roztrwonić trochę rodzinnego majątku. Chociaż i tak z góry złota zbyt wiele nie ubędzie… a szkoda.

W znacznie weselszych nastrojach udali się w kierunku Trzech Mioteł. Niestety okazało się, że w środku było tłoczno i panował niemiłosierny hałas, jakby zeszło się tu całe Hogsmeade.

– Rany… czy ci ludzie nie mają nic lepszego do roboty w sobotni, słoneczny dzionek, jak siedzenie w zadymionej kantynie? – rzekł drwiąco Syriusz, przeciskając się w stronę baru, na co Remus zachichotał, widząc jego osobliwą minę. – Chyba będzie lepiej jak weźmiemy na wynos, co?

Już po kwadransie (prawie dziesięć minut czekali aż zostaną obsłużeni) szli w stronę Wrzeszczącej Chaty popijając schłodzone piwo.

– Czy my należymy do klientów drugiej kategorii? – spytał Syriusz, który wciąż był oburzony z powodu tego jak ich potraktowano. – Słyszałeś tego barmana? Maluchy, też mi coś! Czy możesz mi powiedzieć, z czego tak rżysz?! – warknął do zatykającego się ze śmiechu Remusa.

– Daj spokój, Łapo – wysapał, ocierając łzy. – „Nie życzę sobie, by mi ubliżano. Czy będzie pan łaskaw przyjąć zamówienie, czy mam przedsięwziąć stosowne kroki?". Co za elokwencja, Syriusz, nie masz pojęcia, jaką miałeś minę! – parsknął ponownie, wieszając się na ramieniu przyjaciela. – Wyglądałeś tak, jakbyś chciał mu rzucić pod nogi rękawicę.

– Ee… że co? – mruknął już nieco mniej naburmuszony.

– To taki dawny, mugolski zwyczaj. Gdy szlachcic wyzywał drugiego na pojedynek, zdejmował rękawicę i ciskał ją na ziemię, a jeśli tamten ją podniósł, to przyjmował wyzwanie.

– Skąd to wiesz?

– Czytałem – odpowiedział ze zdziwieniem, jakby to było oczywiste i pociągnął haust z butelki. – Barman aż się zmieszał, myśląc, że ma do czynienia z jakąś ważną osobistością, kiedy spojrzałeś na niego tak wyniośle i z opanowaniem.

– Co do pierwszego bym się zgodził… jednak w drugie nie bardzo uwierzyć potrafię – dobiegł ich trzeci, drwiący głos i po chwili z zarośli wyskoczył na drogę czarnowłosy, drobny chłopak o pociągłej, wykrzywionej złośliwością twarzy. – Witam pana, panie szlachcic – rzekł, chyląc się ku ziemi i wywijając ręką niczym wyimaginowaną tiarą. – Pańskiego nędznego wasala również – dodał z pogardą, patrząc na sfatygowane ubranie Remusa.

– Ty gnojku! – syknął Syriusz, lecz Remus złapał go za rękaw.

– Nie warto.

– Ależ oczywiście. Przecież szanowny szlachcic osobiście rąk sobie nie brudzi – szydził dalej Snape, powoli się do nich zbliżając. – Co się stało? Gdzie zgubiłeś Pottera… swój podnóżek?

– To mój przyjaciel, gnido! – wrzasnął na całe gardło, i tym razem jasnowłosy chłopak musiał włożyć znacznie więcej wysiłku w to, by go przytrzymać.

– Syriusz, nie zaczynaj z nim.

– To niech on nie zaczyna ze mną! Nie daruję ci, Smarkerusie… – wycedził, odrzucając z pasją pustą butelkę po kremowym piwie.

– A co zrobisz? Nie potrafisz sam załatwić sprawy. Wczoraj obronił cię Potter, więc dziś będzie Lupin? Koledzy strzegą szanownego tyłka paniczyka, a wielki Black nie zamierza sam zakasać rękawów. Jesteś żałosny, wiesz? Zero honoru. Nie dziwię się, że rodzina chce cię wydziedziczyć.

Syriusz wyglądał jakby krew zagotowała mu się w żyłach, patrzył na zdecydowanie mniejszego od siebie Severusa jak na wyjątkowo ohydny okaz tylnowybuchowej sklątki. W oczach płonęła mu czysta nienawiść i żądza zemsty.

– Zostaw go – wyszeptał cicho Remus, jeszcze silniej zaciskając palce na jego ramieniu. – Nie reaguj na ordynarne zaczepki, to do niczego dobrego nie prowadzi.

– Lepiej rób, co mówi. Bo tak się składa, że ten obdartus ma więcej rozumu, niż wasza trójka razem wzięta.

Te słowa zdały się przeważyć szalę; Syriusz ruszył zamaszyście w stronę Severusa, wyszarpując różdżkę. Snape również sięgnął po własną, lecz, w przeciwieństwie do swojego wroga, był nad wyraz powściągliwy w gestach i niezwykle zrównoważony. Po jego ustach błąkał się tajemniczy uśmieszek. Znał cały wachlarz paskudnych zaklęć… także tych czarnomagicznych, w związku z czym w walce jeden na jednego zwykle wygrywał.

– Syriuszu, nie zniżaj się do jego poziomu! – krzyknął Remus, chcąc za wszelką cenę zapobiec starciu. Wiedział, że jego przyjaciel w potyczce ze Snape'em ma marne szanse na zwycięstwo. Ślizgon już nie raz udowadniał im, że potrafi być bardzo nieprzyjemny, jeśli tylko zostaną mu stworzone właściwie warunki… a te były wyśmienite. Żadnych świadków, jeden przeciwnik (Lupin nigdy pojedynków nie toczył), tysiące sposobów na dalszą prowokację. Remus zdawał sobie sprawę, że jeśli Syriusz da się ponieść emocjom – co było oczywiste – ta walka może się skończyć bardzo źle. – Syriusz, proszę cię – rzekł z naciskiem, gdy Black zatrzymał się parę kroków przed Snape'em, celując w niego różdżką.

– Och, jak pięknie. Zobacz, przyjaciel cię prosi… Cóż za wzruszająca scena – rzekł sarkastycznie, unosząc jedną brew w całkowitym lekceważeniu. – Może zechce również wybawić cię z opresji, kiedy będziesz błagał mnie o litość? Co jest… czyżbyś zaczął się wahać? – spytał jadowicie, widząc, że jego nieprzyjaciel lekko zniżył swoją różdżkę, choć ręka nadal silnie drżała mu z wściekłości.

– Stul swój parszywy pysk! – wysyczał przez zęby, wbijając lodowate spojrzenie w czarne oczy znienawidzonego wroga. – Tak się składa, że nigdy o litość nie błagałem, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto stanie po mojej stronie. Domyślasz się, dlaczego? – zawiesił dramatycznie głos, jakby delektował się chwilą trzymania przeciwnika w niepewności, mając mu coś wyjątkowo podłego do powiedzenia. – Bo MAM przyjaciół, głąbie, w przeciwieństwie do ciebie. Nikt nie pofatyguje się w twojej obronie, bo nikogo nie obchodzisz. Wielu by się ucieszyło gdybyś w ogóle się nie narodził. Jesteś nikim, nic nie wartym gnojkiem. I nie licz na to, że ktokolwiek zwróci na ciebie uwagę w innym celu, niż chęć rozdeptania cię jak robaka. Równie dobrze mógłbyś przestać istnieć i mało kto by się przejął… jeśli w ogóle by zauważył.

Ostentacyjnie odwrócił się na pięcie i wyrazem złośliwej satysfakcji wracał w stronę lekko pobladłego Lupina, który wzrok wciąż utkwiony miał w Severusie. Wydawało się, że cyniczna, pewna siebie maska wrednego Ślizgona na chwilę opadła, ukazując bezmiar szoku a zarazem czegoś, co Remus, jako wilkołak, bezbłędnie rozpoznać potrafił. Syriusz uderzył w sedno sprawy, raniąc Snape'a swymi słowami znacznie bardziej niż się spodziewał. Pociągła twarz Severusa momentalnie spochmurniała, z ust spełzł uśmieszek, a czarne, zazwyczaj zimne oczy napełniły się bólem… bezdennym bólem, który prawie nigdy w nich nie gościł. A przynajmniej Remus nigdy go nie widział. Po raz pierwszy w życiu poczuł dla Snape'a prawdziwe współczucie. Tym głębsze, iż sam dobrze wiedział, co znaczy nie mieć przyjaciół. Być całkowicie samotnym, bez jakiegokolwiek sprzymierzeńca pośród samych wrogów.

– Chodźmy stąd, Remmy, miałeś rację. Nie warto tracić czasu na takiego śmiecia.

Rysy Snape'a w okamgnieniu się wyostrzyły a w źrenicach zapłonęła zimna furia. Wszystko wydarzyło się w ułamku sekundy: oszczędny ruch ręki, świst przecinanego powietrza…

Expelliarmus! – zagrzmiał Lupin, a różdżka Severusa wyrwała się z jego dłoni w ostatniej chwili i poszybowała prosto w krzaki. – Nikt ci nie powiedział, że nawet wrogom nie rzuca się zaklęć w plecy? Taki jesteś honorowy?

Jednak Snape w ogóle go nie słuchał. Wbił zabójczy wzrok w Syriusza, zaciskając białe, drżące dłonie w pięści. Nie był już tym samym zrównoważonym, panującym nad sobą przeciwnikiem, co dotychczas, a Łapa wydawał się być niezwykle tym faktem usatysfakcjonowany.

– Cofnij to – wysyczał cicho, przeszywając Syriusza na wylot.

– Co? To, że nie masz żadnych kumpli czy, że jesteś śmieciem? – odparł wyzywającym tonem.

– Nie waż się do mnie mówić w taki sposób! – Blada twarz Severusa stała się niemal przezroczysta i oddychał coraz szybciej. Remusowi przemknęło przez myśl, że reaguje nieadekwatnie do sytuacji. W końcu wyzwisko Syriusza nie było zanadto obelżywe w porównaniu z rozmaitymi epitetami stosowanymi przez Snape'a. – Cofnij! – wrzasnął histerycznie i postąpił krok do przodu.

– Ani mi się śni, Smarku. Poza tym, to szczera prawda.

– Nikt nie będzie mnie nazywał śmieciem!!! – ryknął i rzucił się na Syriusza z gołymi rękami.

Nie było to najlepsze posunięcie, gdyż sam należał raczej do osób drobnej postury, podobnie jak Remus, Black natomiast, jako przeciwnik wyższy od niego o pół stopy i zdecydowanie silniejszy, bez problemu odparował cios. W efekcie Snape wylądował na ziemi, łapiąc się za żołądek. Na nieszczęście Syriusza nie brakowało mu jednak refleksu i zwinności, którą dorównywał Jamesowi, i nim Łapa spostrzegł, co się święci, Snape jednym kopnięciem podciął mu kolana, również go powalając. Różdżka wyleciała Syriuszowi z dłoni, lecz nie dbał już o to, przygniatając szamocącego się Ślizgona swym ciężarem i okładając brutalnie pięściami. Remus rzucił się, by odciągnąć przyjaciela i powstrzymać go od skatowania przeciwnika, lecz, mimo iż był od niego o cały rok starszy (zaczął szkołę później niż jego koledzy) okazało się to niemożliwe.

– Odczep się, Remus – warknął Black, między jednym, a drugim uderzeniem, odpychając Lupina z taką siłą, że ten również wyłożył się na plecy. – Zetrę - tego - gnojka - z powierzchni - ziemi – wysyczał z obłędem w oczach, za każdym razem zadając coraz silniejszy cios.

– Dość, zabijesz go! – krzyknął z rozpaczą Remus, szarpiąc rozwścieczonego Syriusza, który wydawał się nieporuszony widokiem zakrwawionej twarzy Snape'a, bezskutecznie próbującego się osłonić. – Przestań! Oszalałeś?!

Jedynym rezultatem, jaki przyniosła jego interwencja, był fakt, że Severus jakimś cudem zdołał się wyśliznąć spod swego oprawcy i poderwał się, chcąc uciec z zasięgu jego pięści, jednak ten złapał go za koszulę.

– PUSZCZAJ, BYDLAKU! – wrzasnął jak opętany ochrypłym, zniekształconym przez rozbity nos głosem i wyrwał się z jakąś niespodzianą siłą, jak zwierzę w panice pragnące wydostać się z wnyków.

Rozległ się dźwięk dartego materiału i ciemnozielona koszula Snape'a, poplamiona obficie krwią, została w zaciśniętej dłoni Syriusza. Severus natomiast, na skutek impetu, z jakim wyskoczył z własnego ubrania, ponownie wylądował twarzą w piachu. Oczom Gryfonów odsłonił się widok, którego nie mieli w najśmielszych wyobrażeniach. Okazało się, że kościste, niemal papierowo białe plecy Snape'a, pokrywają całkiem świeże, czerwone pręgi oraz siniaki, jakby został przez kogoś wychłostany. Zerwał się natychmiast na równe nogi niczym oparzony, trzęsąc się ze złości i niemocy oraz zachłystując się własną krwią.

– Oddawaj – wycharczał, patrząc z nienawiścią na kąśliwie uśmiechającego się Syriusza, który w przeciwieństwie do Lupina, nie przejął się wcale niewytłumaczalnymi obrażeniami swej ofiary. – Daj mi ubranie!

– Tę szmatę? Po co ci ona? Tak przynajmniej wszystko pięknie widać. Ktoś porządnie złoił ci skórę… przyznaję, robi wrażenie. Powiedz, kto to był, chciałbym mu uścisnąć dłoń – zadrwił Black, złośliwie wymachując mu podartą koszulą przed nosem.

– Jeszcze pożałujesz… zobaczysz – syknął przez zaciśnięte zęby; cieknąca z nosa i rozciętych warg krew spływała mu po brodzie, kapiąc na piersi.

– Jasne. Już sikam w gacie ze strachu!

– Syriusz…

– Nie wtrącaj się.

– Daj mu tę przeklętą koszulę! – krzyknął Remus, celując w przyjaciela różdżką. Nie wiedział, dlaczego tak zareagował, ale widok zakrwawionego, pobitego Severusa… całkowicie pokonanego i poniżonego sprawił, że nie mógł dłużej tolerować zachowania Blacka, który niewątpliwie nie zamierzał kończyć zabawy zbyt szybko. – Oddaj mu, słyszysz?!

Czarnowłosy chłopak spojrzał na przyjaciela oczami pełnymi osłupienia i niedowierzania, jakby go widział po raz pierwszy w życiu. Jednak szok po chwili ustąpił miejsca złości.

– Trzymasz ze Smarkiem? Myślałem, że jesteśmy kumplami – wysyczał, dygocząc coraz bardziej w ogarniającej go pasji. – Może ty również masz mnie za nic niewartego paniczyka, co?! Dla jednych jestem za mało szlachetny, dla drugich jak widać za bardzo! Świetnie. Dajcie mi wszyscy ŚWIĘTY SPOKÓJ! – wrzasnął, rzucając pod nogi porwaną odzież, po czym chwycił leżącą na ziemi różdżkę i oddalił się szybkim krokiem, kipiąc z wściekłości.

– Syriusz, ja…

– Chrzań się! – usłyszał w odpowiedzi.

– Syriusz, stój! SYRIUSZ! – krzyknął, lecz Black już go nie słuchał, biegnąc prawie na oślep. Remus poczuł się wyjątkowo podle, lecz jednocześnie wewnętrznie rozdarty. Z jednej strony pragnął puścić się za nim i przeprosić… nie chciał przecież zranić swego przyjaciela… z drugiej jednak, gdy spojrzał na poszarpanego Snape'a, który z trudem naciągnął na siebie podarte resztki ubrania, stwierdził, że nie może go tak po prostu zostawić. Nie po tym, co zaszło. To byłoby jak napaść zakończona ucieczką – żałosne przedstawienie. To, czego dziś był świadkiem, uświadomiło mu w bardzo jaskrawy sposób, że rzeczy nie zawsze są takie, jakie wydają się być na pierwszy rzut oka. Wcześniej był niemal pewien, że Snape jest po prostu małym, wrednym, wyżywającym się na innych Ślizgonem. Nie zastanawiał się głębiej, co było przyczyną tak wielkiej agresji z jego strony. Miał go za zwyczajnego chuligana, który wszczynał bójki zjadliwą prowokacją, bez najmniejszego powodu. Tylko dlatego, że lubił dopiec innym. Prawda okazała się jednak bardziej skomplikowana i zarazem wstrząsająca. Przez nikogo nielubiany, dziwaczny Severus Snape, zamknięty w sobie odludek, wrogo nastawiony do całego świata, skrywał w istocie coś bardzo bolesnego. Siniaki, jakie miał na plecach powstały całkiem niedawno, i sądząc po ich rozległości, musiały być zadane przez przeciwnika znacznie silniejszego niż szkolny rówieśnik. Wglądało na to, że musiał być to ktoś wyraźnie rozwścieczony i… dorosły, a przecież nikt w szkole nie mógłby pobić Severusa tak dotkliwie. Wychodziłoby na to, że obrażenia te odniósł podczas pobytu w domu!* Źrenice wilkołaka rozszerzyły się z gwałtownie.

– Na co się gapisz, łachmyto? – spytał drwiąco obiekt rozważań Remusa, przyciskając sobie nos rękawem, który szybko zaczął nasiąkać. – Nigdy krwi nie widziałeś?!

Przez chwilę panowała cisza. Remus jakby wrósł w ziemię nie mogąc się ruszyć z miejsca; po głowie kołatało mu się tylko jedno pytanie. Chciał znać odpowiedź. Musiał ją poznać!

– Co ci się stało? – wyszeptał w końcu, patrząc z przejęciem na Severusa szeroko otwartymi oczami. Poczuł przerażenie na samą myśl, jak mocno musiało go to boleć.

– Bardzo śmieszne, Lupin! Cóż, muszę przyznać, że twój błyskotliwy koleżka posiada jednak pewne talenty… dość nieokiełznane. Choć są to umiejętności godne miana górskiego trolla.

– Chodzi mi o… tamto. Kto ci to zrobił?

Przez twarz Snape'a przemknął dziwny spazm. Po części była to wściekłość, ale także ból oraz strach, w oczach natomiast zapłonęła nienawiść niepomiernie większa niż ta, jaką żywił do swych dwóch odwiecznych wrogów.

Schylił się po własną różdżkę leżącą w zaroślach i syknął przez zęby:

– Gówno cię to obchodzi. Martw się lepiej o własny tyłek, bo ktoś ci go może przetrzepać!

Ta dość subtelna – jak na jego możliwości – aluzja, dała Remusowi do zrozumienia, by nie poruszał kwestii zbyt intymnych. Severus wyraźnie chwiał się na nogach, a z nosa wciąż ciekła mu posoka… Chyba po raz pierwszy Remus widział go w tak żałosnym stanie. Mimo to Snape nie zamierzał okazać słabości. Nawet nie jęknął, gdy Syriusz okładał go pięściami, jak gdyby przyzwyczajony był do znoszenia bólu w całkowitej ciszy. Teraz także nie dał po sobie poznać, że dolega mu coś więcej niż rozbity nos (najprawdopodobniej złamany w kilku miejscach), jakby przyznanie się do cierpienia równoznacznie było ze straceniem własnej godności.

Widać było jak na czarno na białym, że temat, którego dotknął Remus, jest dla Snape'a sprawą bolesną i wstydliwą bardziej niż cokolwiek innego. Ślizgon ewidentnie nie chciał, by ktokolwiek dowiedział się, że został skatowany przez jakiegoś brutala. Że nie potrafił się obronić i padł ofiarą przemocy kogoś znacznie silniejszego od siebie. Lupin nie zamierzał w związku z tym drążyć tego problemu, zdając sobie sprawę, że Severus i tak wystarczająco już został poniżony… Choć nadal jakaś część jego samego usilnie pragnęła poznać prawdę. Nie z pustej ciekawości, ale z powodu nagłego, nieprzyjemnego doznania bolesnej wręcz empatii.

Kto mógł wyrządzić trzynastolatkowi tak dotkliwą krzywdę? Jaki sadysta mógł go pobić tak silnie, że całe plecy pokryte miał sińcami, jakby dostał się w objęcia bijącej wierzby? Czy był jeden oprawca, czy było ich wielu… i dlaczego, na Merlina, rozprawili się z nim w czysto mugolski sposób? Remus, w związku z tym, że miesiąc w miesiąc miał możliwość bliższej analizy obrażeń własnego ciała, jakie sam sobie zadawał podczas pełni, doskonale zapoznał się z rozmaitymi ich rodzajami. Potrafił rozróżnić zwyczajne stłuczenie od rozległego krwiaka. To, co ujrzał na plecach Snape'a na pewno nie należało do skutków standardowej bijatyki. Ktoś najwyraźniej się nad nim znęcał. Poczuł jak do żołądka spada mu bryła lodu; odetchnął głęboko, utkwiwszy wzrok z cieknącej po nadgarstku Severusa czerwonej stróżce.

– Bardzo krwawisz… potrafię zatamować…

– ODWAL SIĘ! – wrzasnął drżącym głosem; zacisnął zęby i patrzył na Lupina spode łba, jednak z całej jego postaci wyzierała niepasująca do tej sceny gorycz.

Z tak niewielkiej odległości Remus mógł dostrzec bardzo wyraźnie, że w czarnych oczach Ślizgona lśniły najprawdziwsze łzy: bólu, bezsilności, upokorzenia. Były to pierwsze łzy, jakie zobaczył u niego w ciągu długich trzech lat dość burzliwej znajomości.

– Zostałeś, żeby sobie popatrzeć, co? No jak, podoba się przedstawienie? Nasyciłeś swoją ciekawość? Szkoda, że nie było większej widowni, stracili niezły ubaw – głos lekko mu się łamał, oddychał nierówno i spazmatycznie, starając się uspokoić. Chyba zdawał sobie sprawę, że odkrył przed Lupinem coś, czego pokazywać nie chciał. Jednak emocje, jakich doświadczał musiały być na tyle silne, że nie potrafił już ich stłumić. – Co wytrzeszczasz gały? Zaniemówiłeś?! Wracaj do swojego szlachetnie urodzonego kumpla i odpieprz się ode mnie, JASNE? Zwisa mi twoja troska, SAM sobie poradzę. Nikt nie musi się mną przejmować! Nie potrzebuję zasranej litości, rozumiesz?! Od NIKOGO!

I nagle stało się coś zupełnie nieoczekiwanego… łzy spłynęły mu po policzkach, żłobiąc jasne smugi w rozmazanej na twarzy krwi. Remus patrzył na tą niespodziewaną odsłonę całkowicie oniemiały, nie wiedząc jak się zachować. Nigdy nie widział, aby Snape płakał. Nie spodziewał się nawet, że potrafi płakać tak… tak naprawdę. Czarnowłosy chłopak pośpiesznie otarł twarz poszarpanym rękawem; przez chwilę stał zasłaniając oczy, a ramiona wyraźnie mu drżały, jakby próbował w sobie zdusić coś, co za wszelką cenę chciało się wydostać na zewnątrz. Gdy podniósł głowę, z jego miny nie dało się nic wyczytać, widać potrafił momentalnie odciąć się od uczuć. Nie patrząc w oczy przeciwnikowi dodał niespodziewanie ostrym tonem:

– Jeśli piśniesz choćby słowo, Lupin, to przerobię ci gębę na wyjątkowo malownicze arcydzieło! Tak, że nawet rodzona matka cię nie pozna!

Odchodząc, uderzył go w ramię z taką siłą, że Remus aż syknął z bólu…



… Nikomu nie wspomniał, co zaszło wtedy na polnej drodze po odejściu Syriusza. Nie dlatego, że bał się zemsty, lecz z zupełnie innej przyczyny. Był to pierwszy raz, gdy widział Severusa tak bardzo autentycznego. Znienawidzonego Ślizgona, który na chwilę odsłonił swe prawdziwe oblicze. Raz jednak wystarczył, by już nigdy więcej nie mógł myśleć o nim jak o kimś bez uczuć. Po nieprzyjemnym spotkaniu z Syriuszem Severus trafił do skrzydła szpitalnego, ale nie powiedział pielęgniarce, kto złamał mu nos. Przez tydzień był dziwnie spokojny i miał jakiś inny niż zwykle wyraz twarzy. Bardziej ponury, nieobecny… smutny. Jednak ten stan niezwykle szybko minął i Snape wrócił do siebie, stając się jeszcze bardziej zgryźliwym w stosunku do każdego, kto krzywo się na niego popatrzył. Wydawało się natomiast, że unikał spotkań z Remusem, jakby obawiał się konfrontacji z jedynym świadkiem haniebnego incydentu. Ilekroć Remus ukradkiem go obserwował, Snape robił wszystko by nie dopuścić do skrzyżowania z nim spojrzeń. A Remus przyglądał mu się częściej niż zwykle… i zaczął dostrzegać rzeczy, których wcześniej nie zauważał. Jedną z nich był fakt, że Severus unikał jakiegokolwiek dotyku. Zwykle chodził własnymi ścieżkami, snując się samotnie z jakimś tomiszczem pod pachą, lecz gdy okoliczności zmuszały go do przebywania w tłumie, to starał się siadać jak najdalej od ludzi. Rzadko kiedy otrzymywał korespondencję, prawie z nikim nie rozmawiał, a posiłki jadał na końcu stołu, grzebiąc smętnie w talerzu. Nie dziwne, że nikt go nie lubił, ale on najwyraźniej o żadną znajomość nie zabiegał. Przynajmniej nie wprost. Wszystko wyglądało całkiem odwrotnie, jakby zamierzał skłócić się z jak największą liczbą osób. Chwilami jednak niemal zazdrośnie obserwował grupki roześmianych rówieśników. Lecz nie robił nic, by do nich dołączyć, i chyba dla odzyskania równowagi zaszywał się samotnie, tam, gdzie nikt nie zwracał na niego uwagi. Potrafił godzinami przesiadywać w bibliotece, a na zajęciach gapił się bezmyślnie w okno, jakby go nudziły. Interesował się wyłącznie wybranymi dziedzinami, wysnuwając nowe teorie i – co było niesamowite – potrafił dowodzić ich słuszności nauczycielom, wprawiając ich jednocześnie w konsternację. Jego pomysły rzadko spotykały się z aplauzem, dlatego po jakimś czasie dał sobie spokój z jakąkolwiek polemiką, co większość wykładowców przyjęła z ulgą. Z roku na rok jego twarz stawała się coraz bardziej zobojętniała i ponura. Również z roku na rok James z Syriuszem coraz bardziej mu się naprzykrzali.

Remus nigdy nie rozgryzł tajemnicy Snape'a, nie dowiedział się, kto go tak brutalnie pobił, choć się domyślał… bał się jednak tych własnych domysłów. Niemniej miał wrażenie, że nie był to odosobniony przypadek. Ilekroć Snape wracał z domu do Hogwartu wydawał się omijać ludzi, jakby nie chciał, by na niego wpadli. Chodził skurczony i nadwrażliwy na agresję skierowaną przeciw niemu. Wystarczył mały pretekst, aby sprowokować go do wyciągnięcia różdżki. Na wszystkich patrzył spode łba, jakby w każdej chwili obawiał się napaści. Najdziwniejsze jednak były jego oczy, zimniejsze niż zwykle i chwilami całkowicie puste… na ich dnie czaił się jednak ból i beznadzieja. Tylko Remus to dostrzegał, widział bowiem więcej niż inni, za sprawą swych wilkołaczych zmysłów. Dopiero w ostatniej klasie Snape przeszedł metamorfozę. Nagle zaczął chodzić po korytarzach z podniesioną głową w otoczeniu kilku chłopaków, również tych z młodszych klas (niektórzy byli także z Ravenclawu) i co było najdziwniejsze, utrzymywał jakieś szemrane kontakty z ludźmi spoza szkoły. Jak później się okazało, ze śmierciożercami.

Jak wiele z młodzieńczego życia Severusa złożyło się na jego efekt końcowy? Co tak naprawdę sprawiło, że przystał do Voldemorta? Być może można było temu zapobiec, gdyby tylko znalazł w porę lepszych sojuszników. Gdyby ktoś podał mu rękę, zamiast spokojnie przyglądać się jego upokorzeniom, które niewątpliwie przyczyniły się do tego, że pielęgnował w sobie nienawiść. Destrukcyjną moc pogrążającą go w bagnie.

Remus po raz kolejny poczuł wyrzuty sumienia związane z Severusem. Wielokrotnie mógł zareagować a tego nie czynił, bojąc się utraty przyjaciół. Na palcach u jednej ręki można policzyć ile razy przerwał wyjątkowo podłe poczynania, co za każdym razem kończyło się kłótnią z Jamesem i Syriuszem oraz obelgami ze strony rozwścieczonego Snape'a. Remus co prawda próbował na nich wpłynąć, przemówić im do rozsądku, lecz nie odniosło to żadnych rezultatów. Bał się naciskać… nie chciał być odrzucony przez jedynych przyjaciół, jakich kiedykolwiek miał. Wstydził się własnego zachowania i pogardzał samym sobą ilekroć stawał się milczącym świadkiem ich „zabaw", dając im nieme przyzwolenie na dręczenie Snape'a. Jego przestępstwo moralne było tym gorsze, że pełnił funkcję jednego z prefektów, którzy powinni tępić tego rodzaju zachowania, a nie je aprobować. Jak mógł być takim tchórzem?! Jedyna rzecz, do jakiej się posunął w zakresie swych obowiązków, to kilka upomnień, które i tak przeleciały im kołu uszu.

Czy nienawiść Severusa do innych przerodziła się z czasem w nienawiść do siebie…? A może to od niej się zaczęło. Czy właśnie dlatego się ranił i nie pozwalał nikomu się do siebie zbliżyć? Lupin zawsze wiedział, że Snape był dziwnym osobnikiem, odbiegającym od standardów, mimo wszystko jednak, jak każdy człowiek, potrzebował choć odrobiny ciepła i akceptacji. Nie można przecież żyć samotnie! Sam wiedział najlepiej, jak bardzo jest to trudne. Może oferta śmierciożerców okazała się na tyle atrakcyjna, iż miał wrażenie, że wreszcie znalazł swoje miejsce… A jednak, zdecydował się zmienić strony. Ryzykował zemstą pobratymców albo Azkabanem. Dlaczego zdobył się na tak desperackie posunięcie? Przecież nie oferowało mu ono nic w zamian. Z tego, co wiedział, jedynymi śmierciożercami, którzy decydowali się współpracować z drugą stroną byli ci, którzy za wszelką cenę chcieli się wydostać z Azkabanu. Lecz Severus nigdy do Azkabanu nie trafił, a Voldemorta zdradził dobrowolnie.

Remus zamknął oczy. Rozmyślanie o tak ważkich sprawach spowodowało tylko zawroty głowy. Wiedział jedno – Snape jest zdecydowanie inny niż przypuszczał. Skorupa obojętności kryła w sobie prawdziwego człowieka. Być może nawet bardziej ludzkiego niż inni.

________________
* Z tego, co wiem, nie wyjeżdżano na ferie wielkanocne z Hogwartu (przynajmniej „Święta Trójca" zostawała), ale w 3 tomie Knot dał Harry'emu do zrozumienia, że jest to możliwe… więc chyba jednak jest.


Ostatnio zmieniony przez smagliczka dnia Wto 18:55, 18 Wrz 2007, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Sob 17:40, 04 Lis 2006    Temat postu:

Uprzedzam lojalnie - przy tym opowiadaniu nie powinno się słuchać "Psałterza wrzesniowego" Rubika. Ja popełniłam ten błąd i teraz trudno mi się opanować... To się chyba nazywa czysta emocjonalność.

Komentarz będzie dziwny, chaotyczny, poskładany ze skrawków. Ale szczery, bardzo, bardzo szczery. Po prostu wkleję tu notatki, które na gorąco robiłam podczas lektury. Nie wiem, czy na coś ci się przydadzą, ale przynajmniej będziesz wiedziała jakie emocje potrafisz w człowieku wyzwolić. Od negatywów skrajnych, buntu, aż po zachwyt.
Wiesz co mi się teraz chce krzyczeć?
SNAPE, SNAPE, SNAPE!...

No to zaczynamy!Za chaos i skrótowość przepraszam, ale teraz już nie ma sensu ubierać tego wszystkiego w ładne słowa:


- nie podoba mi się Remus, za prosta konstrukcja. Białe i czarne. Grzeczny, ułożony, bursztynooki, słodki i uroczy. A-pfuuuj! Wink Teraz dopiero to widzę, podczas pierwszej lektury jakoś uszło to mojej uwadze.

- "Jeszcze żaden z profesorów nie miał kwatery w lochach z własnej woli, nawet ich dawny nauczyciel eliksirów, Horacy Slughorn, ograniczał przebywanie w podziemiach zamku do całkowitego minimum. Lecz obecny wykładowca tegoż przedmiotu czuł się tu najwyraźniej jak przysłowiowy tryton w wodzie" - przedobrzenie. Nie tylko tu. Kiedy-niekiedy za dużo słów w nieodpowiednich momentach. Nieuzasadnione ozdobniki - tam, gdzie odpowiedniejsza byłaby "przezroczysta" narracja.

- sprawnie, ale trochę bez charakteru (Odnośnie stylu, szczególnie w początkowych fragmentach. potem akcja, emocje biorą górę, styl staje się niezauważalny. I bardzo dobrze! To wielki plus!)

- "bezdenne oczy" Snape'a doprowadzają mnie do nieuzasadnionego chichotu. Zresztą podobnie jak bursztynowe Lupina. Przegięcie!

- Opisy eksperymentu alchemicznego mało zjadliwe.

"– Od kiedy to pomagasz ludziom, Severusie? – spytał z pokrętnym uśmieszkiem, zdając sobie sprawę, że przeciąga strunę… ale w końcu Severus również nie pozostawał mu dłużny. Poza tym tak bardzo lubił patrzeć, jak cyniczna ściana lodu próbuje zapanować nad własnymi emocjami, zdradzając się wyłącznie drżeniem dłoni." - fajne! Smile

- "Przed oczami stanął mu szesnastoletni Syriusz rozbawiony swoim pomysłowym kawałem, który zgotował Snape'owi.Nie przeszło mu przez myśl, że mógł zrobić z niego mordercę!" - ha, nigdy nie myślałam o tym w ten sposób! A przecież to prawda, Remus w przypadku tragedii byłby najbardziej pokrzywdzony. Bardziej nawet niż potencjalnie-martwy-Snape. Bo Remus musiałby żyć z poczuciem winy... jeżeli wybrałby życie, w co raczej wątpię.

- maiły - literówka

- Pomysł ze zmaterializowaną nienawiścią bossski!

- O, odrobina mojego Remusa w Remusie! Plus pięć punktów charyzmy Wink - chodzi mi o scenę rozmowy Snape/Lupin. Mniam, mniam.

- Relacje Remus/ Sev w dalszym ciągu ciekawe. I podoba mi się twój Snape.
Ta tajemnica... Nigdy nie dokończyłam opowiadania 'Czarne pióro', które miało być kwintesencją moich przemyśleń dotyczących Snape'a. Wydanie kolejnego tomu zmniejszyło mój zapał, no i skończyło się na niczym. Ale może tobie się uda?

- o Merlinie, błagam, bez takiego patosu! Szkarłatne krople krwi, auuuuu!

- Być człowiekiem. Czyli to także Snape'a dotyczy. Ciekawe, bardzo ciekawe podejście. Piękna gra skojarzeń i zależności między bohaterami.

- Idź jeszcze bardziej w stronę psychologii, to będzie znakomicie! A może jeno dla mnie, bo babranie się w psychice od zawsze mnie interesowało...

- Im dalej w las, tym lepiej. Snape, Snape, Snape!...

- W bardzo negatywnym świetle Huncwoci. Rzadko spotykam takie ujęcie. Wydaje mi się trochę jednostronne, ale... ale coś w tym jest.

- Scena Syriusz/Snape, ta z przeszłości - ZNAKOMITA! Czuję ją tak, jakbym ją naocznie obserwowała! I znowu Remus Nie-Ciapowaty. Bravisssimo! Ale Snape by się nie rozpłakał w towarzystwie Lupina, jakoś mi to nie bardzo pasuje... Ryzykowne. Chociaż... może? Może i tak. Jeny, Snape, człowiek miałby ochotę go przytulić! Żeby przeszłość się rozpłynęła, żeby już nie myślał! Smag, szybko, szybko dalsze ciąg, bo uuuuumrę!

(akompaniament aktualny - "Psalm z tańcowaniem")
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Sob 19:54, 04 Lis 2006    Temat postu:

HUURRRA! Doczekałam się komentarza! Podskoczyłam na krześle, jak go zobaczyłam!

Faktycznie lekko chaotyczny on jest, rozumiem, że wszystkie myślniki odnoszą się tylko do tej drugiej części tekstu, po kolei lecąc.

Powiem tak – wiem, i teraz to dostrzegam, że w pewnych momentach jest przekombinowane, i za dużo tych oczu (poprawię to wdalszych częsiach tekstu, bo w zupełności zgadzam się, że za dużo bursztynu w bursztynie, jak również bezdenności – ja pisarczyk niedoświadczony, a błędy dostrzegam dopiero z czasem). Poza tym tekst był już pisany jakiś czas temu, a z każdym kolejnym rozdziałem coraz bardziej się rozkręcałam, więc są one nieco lepsze i emocji w nich więcej.

Remus – rozumiem, że nie podoba się ten z początku, a ten z końca już bardziej. Remus zaczyna dopiero nabierać wyglądu – początkowe rozdziały były pisane, ho-ho …dawno temu (poza tym, zaznaczyć należy, że nigdy wcześniej, poza jedną miniaturką, nie opisywałam Remusa, więc jest to swego rodzaju debiut). Jeśli chodzi o nie-ciapowatość Remusa, myślę, że będzie to dość dobrze zarysowane w kolejnych rozdziałach – oczywiście dla kogoś, kto potrafi to zauważyć. Nie, nie, nie… nie chcę „zciapowacić” Remusa w żadnym wypadku, aczkolwiek nie zamierzam zrobić z niego kogoś agresywnego – staram się, by mój Remus w dość subtelny, ale jednocześnie stanowczy sposób (można tak?) pokazywał swój charakterek – nie wiem, czy mi to wyjdzie tak, jakbym tego chciała… zobaczymy.

Charyzma Remusa – myślę, że na co dzień niewidoczna (czyli raczej Lupin uprzejmy i ułożony), przejawia się jednak u niego w chwilach, gdy koniecznie chce postawić na swoim lub gdy przejmuie "dowodzenie".
Jeśli chodzi o Snape’a – nie wiem dlaczego, ale łatwiej mi go opisywać, może dlatego, że moja snapeomania trwa znacznie dłużej niż remusomania, w związku z czym „znam go” nieco lepiej.

Czy Snape by się NIE rozpłakał? Ach, ten dorosły NIGDY, a ten młodszy na pewno by nie chciał… ale przecież jest tylko człowiekiem – zresztą wtedy był dzieckiem, i chyba nie obrósł jeszcze murem obojętności, czyli był jednak bardziej wrażliwy na emocje, niż Snape, którego znamy z książki Rowling.

Przytulić Severusa? – ha, czyli odniosłam jednak oczekiwany efekt! Very Happy

Huncwoci w negatywnym świetle – cóż, może za sprawą mojej przeogromnej sympatii do Severusa? Nie mogę się tego pozbyć, nie mogę pozostać obojętna wobec moich upodobań – w związku z czym nigdy nie napiszę iście gryfońskiego opowiadania. Nie potrafię ich wybielać i rozpływać się nad ich błyskotliwością, dowcipem… nie umiem stanąć po stronie Huncwotów (cóż, snaperką jestem, nic nie poradzę) A Snape’a w większości przypadków wezmę w obronę – może jestem stronnicza, ale jakoś nigdy nie bawiły mnie sytuacje trzech (lub czterech) na jednego – nawet jeśli ten „jeden” zasłużył sobie na to. Może faktycznie jest to jednostronne… Hmm…Huncwoci w gruncie rzeczy są sympatyczni i nawet zabawni, ale jakoś nie toleruje ich moje słowo pisane. Mój wen twórczy jest chyba zdecydowanie antyhuncwotowy – może nie skrajnie, ale ma wyraźną alergię.

Sprawa „dowcipu Syriusza” - ech… tak, zawsze widziałam to tak, jakby Black do końca nie przemyślał, że może zrobić z Lupina mordercę. Dla mnie było oczywiste, że mogło to się tak skończyć. Ale czy Lupin właściwe ocenił „rozbawienie” Syriusza, i Syriusza w ogóle? I czy wybrałby życie, gdyby doszło do najgorszego? – jak na razie mogę powiedzieć tylko tyle, że będzie o tym w dalszej części opowiadania.

Tajemnica Snape’a – o tak Snape to chodząca zagadka. Ma niejedną tajemnicę… Cool

Być człowiekiem – myślę, że tytuł odnosi się do wszystkich bohaterów, którzy pojawiają się w opowiadaniu. Człowieczeństwo może być terminem szeroko pojętym, a kwestia człowieczeństwa jest trudna i prosta jednocześnie („prosta” – nie mylić z „łatwa”). Ale tak, masz rację, że pod lupę będzie wzięty nie tylko Remus, ale i Severus, i że do neigo tutuł również się odnosi. Opowiadanie oscyluje wokół obu tych postaci. Mam nadzieję, że wiele się o sobie dowiedzą.

Patos – przepraszam. Mam ku temu niezdrowe skłonności i chwilami brak mi wyczucia dobrego smaku. Proszę dawać mi po łbie za każdy taki wyskok.

Babranie się w psychice – nie mam nic przeciw, lubię babrać się w psychice, jeśli Ty, Hekate, też lubisz – to pobabrzemy się razem.

Dzięki za wszystkie słowa krytyki – to cenne wskazówki. Dzięki za szczerość – teraz wiem, co może doprowadzić do niekontrolowanego chichotu i wiem, na co zwrócić uwagę.
Postaram się z całych sił pisać jak najlepiej.
Za literówki przepraszam.

Jeśli masz „uuuumrzeć”… dam ciąg dalszy – jutro. Przejrzę go jeszcze uważnie i wkleję.

Do tego czasu postaraj się „nie uuumierać”

(a ja nie posiadam „Psałterza wrześniowego” – a wygląda na to, że powinnam nabyć)

Pozdrawiam.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Sob 20:04, 04 Lis 2006    Temat postu:

Wiesz, może masz rację, że ta zmiana Remusa wiążę się z ewolucją pisarską. Im bardziej się "wpisujesz" w tekst, tym lepiej ci ta postać wychodzi. Niejednoznaczność, to coś, co tygryski lubią najbardziej! Smile

Czyli Severusomania? Ha! U mnie to jakoś wieloliniowo szło, przechodziłam fazy fascynacji różnymi bohaterami (Remus, Snape, Syriusz, Regulus, McGonagall...). Tyle tylko, że z Remusem czuję się najbardziej związana, jest mi najbliższy i zdaje się, że częściowo się nim czuję. Sasasa, taki łagodny rodzaj schizofrenii.

I wiesz co? Z tym płaczem, to masz rację. Przypominam sobie pewne sytuację z własnej przeszłości, a ja raczej nie lubię pokazywać po sobie prawdziwych uczuć...

Jutro będzie? Cudnie, może nie umrę (chyba, że zamarznę, coś kaloryfery słabo grzeją). Dobrze, że jest niedziela, to będę miała trochę czasu na lekturę! To jest naprawdę dobry tekst, dojrzały, tyle tylko, ze faktycznie patosu ciut-ciut przydużo. Postaram się już tak chaotycznie nie pisać, wybacz, ale to wszystko przez 'Psałterz...". Jakoś mnie tak rozłożył na kawałki - nic tylko szufelką wyzbierać...
Powrót do góry
Zobacz profil autora
smagliczka
szarak samozwańczy



Dołączył: 26 Wrz 2006
Posty: 1412
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: miasto nad Wisłą

PostWysłany: Nie 15:51, 05 Lis 2006    Temat postu:

ROZDZIAŁ 5




Prawda kryje się w oczach
25.XII.1993


Rok szkolny mijał zaskakująco szybko. A przynajmniej Remusowi, gdyż jego życie toczyło się teraz niepomiernie pomyślnie, bez większych trosk… To znaczy, od pełni do pełni. Tak, był szczęśliwy. Jego wyśmienitego samopoczucia nie mógł nawet zniszczyć fakt, że owa cykliczna „niedyspozycja” przypadła akurat na okres Świąt Bożego Narodzenia. Oczywiście żałował, że nie będzie mógł ich spędzić wraz z innymi, jednak po raz pierwszy od nie wiadomo jak długiego czasu otoczony był ludźmi, których mógłby nazwać swoją rodziną. Którzy naprawdę darzyli go sympatią… no, może oprócz Severusa. Ten jednak nie był już tak agresywny jak na początku i zdawał się tolerować „wroga”, a Remus nie miał najmniejszego zamiaru naruszać jego terytorium. Poza profesorami, pomiędzy którymi Lupin czuł się jak wśród przyjaciół, byli jeszcze uczniowie. A w szczególności jeden wyjątkowy Gryfon. Chłopiec, który sprawiał, że wspomnienia dawnych lat, przestawały być katorgą, a stawały się na powrót przyjemnością.

W całym zamku, w którym zostało na święta bardzo niewiele osób, panowało bożonarodzeniowe uniesienie. Być może częściowo za sprawą niesamowitych dekoracji, tworzących niepowtarzalny nastój. Musiał przyznać, że w uwielbiał święta. Ta atmosfera… było w niej coś, co chwytało za serce. Z roku na rok coraz głębiej ją przeżywał. Może faktycznie robił się sentymentalny, ale teraz, będąc w Hogwarcie, nie mógł się nie wzruszyć, przypomniawszy sobie wszystkie święta, jakie tu spędził. To znaczy, nie spędzał w szkole całych świąt – na Boże Narodzenie wyjeżdżał do domu. Mimo to nigdy nie zapomniał widoku Wielkiej Sali udekorowanej migocącymi drzewkami, girlandami ostrokrzewu, spływającymi w zaczarowanego sufitu płatkami białego śniegu… Nietkniętej ludzką stopą, delikatnej pierzyny pokrywającej błonia, zamarzniętego, skrzącego się jeziora. I ciszy…

Zima, choć niosła ze sobą bardzo długie noce, na swój sposób była dla Remusa pięknym zjawiskiem. Urzekała swym spokojem. Zadziwiające było, że nawet podczas śnieżnej burzy była zwiewna. Lekka. A przede wszystkim nieskazitelna, jakby pod jej mroźnym wpływem znikał ze świata cały brud. Być może to „oczyszczenie” udzielało się również ludziom, bo stawali się jacyś… inni. Wyglądali tak zwyczajnie z kubkiem kakao w dłoniach, jakby znów byli dziećmi. Dla których spokój ducha jest sprawą nieskomplikowaną, a całe piękno tego świata zamknięte jest w chwili, która zdaje się być wiecznością.

Remus siedział w pokoju w głębokim fotelu. W kominku wesoło trzaskał ogień, a w jego dłoniach… faktycznie spoczywał kubek ciepłego kakao. Uśmiechnął się sam do siebie. Jakaś radość rozpierała od środka. Była już druga doba pełni, a on jak nigdy dotąd był szczęśliwy. Przyglądał się leniwie padającemu za oknem śniegowi. Na tle nocnego nieba praktycznie nie było go widać, tylko blask bijący z wnętrza oświetlał niektóre z płatków. Parapet pokrył się już puchatą warstwą. Z zamyślenia wyrwało go pukanie do drzwi. Po sposobie, w jaki osobnik uderzał w drewno od razu rozpoznał Severusa.

– Proszę – odezwał się znacznie słabszym głosem, niż zazwyczaj, i odstawił niedopite kakao na stolik obok fotela.

Snape wszedł do środka – powiało chłodem. Na korytarzach panowała znacznie niższa temperatura niż w kwaterze Lupina, czego na pewno nie można było powiedzieć o lochach Snape’a. Ten najwidoczniej wracał ze spaceru, bo na jego czarnej, jak zawsze, pelerynie lśniły kropelki rozpuszczonego śniegu.

– Dyrektor mnie prosił, żebym zobaczył, co z tobą – rzekł od drzwi, jakby chciał zawczasu wytłumaczyć powód swej wizyty. – Wypiłeś tę porcję, którą ci przyniosłem po obiedzie?

– Tak. Obok łóżka stoi kufel.

– To dobrze – odparł zdawkowo, zabierając kufel z zamiarem zostawienia Lupina w spokoju. Jednak, gdy już miał odkręcić się w stronę wyjścia, nagle przystanął, patrząc na wilkołaka podejrzliwie. – Wszystko w porządku, Lupin? Wyglądasz jakoś… inaczej.

– Nie przejmuj się, Severusie, czuję się normalnie. To znaczy tak, jak powinienem czuć się na godzinę przed wschodem księżyca.

– Na pewno? – spytał i zbliżył się do fotela. – Jakoś dziwnie błyszczą ci oczy. Mierzyłeś temperaturę?

Remus nie mógł powstrzymać szelmowskiego uśmiechu. Widok Snape’a dopytującego się o jego samopoczucie był doprawdy osobliwością.

– Wszystko w normie – odpowiedział lekko rozbawiony. – Ale przyznam, że trochę dziwi mnie twoja nagła troska o mnie. Czy tobie przypadkiem coś się nie stało?

– Myślałem, że może dostałeś za małą dawkę – mruknął w odpowiedzi, udając, że nie słyszał zaczepki Remusa. – A Dumbledore chciał wiedzieć czy dobrze się czujesz, i czy czegoś ci nie potrzeba.

– Może miał na myśli towarzystwo?

– Wątpię. Wtedy wysłałby kogoś innego. Nie wydaje mi się, by był takim naiwniakiem, by wierzyć, że zaspokoję twój dziwaczny pociąg do stadnego życia – zripostował, krzywiąc się zjadliwie. – Sfora jest dobra dla wilkołaków, a tłumy dla ludzi pokroju Lockharta. Ja nie mam takich potrzeb. Wybacz…

– Nawet towarzystwa jednego rozmówcy? Nie wierzę.

– Dotychczas nie znalazłem siebie godnego. A nawet jeśli takowy się zdarzy… to i tak zbyt długo ze mną nie wytrzyma.

– A może ty z nim? – spytał nieco ciszej, uważnie spoglądając na Snape’a; w jego oczach błysnął przez chwilę chłodny płomień, lecz zaraz po tym zniknął.

– O co ci chodzi, Lupin? Zachciało ci się uszczęśliwiać mnie na siłę? Przyjmij więc do wiadomości, że już jestem niesamowicie szczęśliwy – zakpił z nieprzyjemnym uśmiechem na twarzy.

– Tak tylko pomyślałem – rzekł, spuszczając wzrok, i wzruszył ramionami – że może chciałbyś pogadać. Jest w końcu Boże Narodzenie…

– I tego właśnie w cholernych świętach nienawidzę najbardziej. Zmuszają ludzi, by udawali, że są przyjaźnie nastawieni do całego świata. Szopka. Przypominają sobie o cierpiących, głodnych, samotnych tylko od wielkiego dzwonu. Nie ma w tym nawet krztyny szczerości. Wszyscy udają kogoś, kim nie są. Zupełna błazenada. Zbiorowa obsesja, która kończy się wraz z dwudziestym szóstym grudnia, jak nożem uciął.

– A nie pomyślałeś, że może właśnie przez chwilę są prawdziwi? Tacy, jacy chcieliby być na co dzień, tylko że nie mają odwagi? Mnie się zawsze wydawało, że właśnie w święta ludzie odkrywają swoją lepszą stronę. Robią to zupełnie spontanicznie i dlatego są szczęśliwi… oraz autentyczni.

– Akurat. Pobożne życzenia, Lupin, ludzie tacy nie są. I nigdy nie będą, nie łudź się – rzekł twardo, po czym odwrócił się i przeszedł przez pokój.

– Mimo wszystko… – Snape zamarł i odkręcił głowę – … chciałbym ci życzyć, byś się przekonał, że to nie jest prawda, że wszyscy ludzie są hipokrytami. A także, abyś znalazł wreszcie rozmówcę, którego, jak twierdzisz, nie potrzebujesz. Wesołych świąt, Severusie.

Mistrz Eliksirów stał przez moment, jak zaczarowany. Być może nikt jeszcze nie składał mu życzeń… tak nietypowych życzeń. Dopiero po chwili przywołał na twarz swój standardowy, cyniczny grymas.

– Wielki dzięki, Lupin, ale nigdy takie nie były. I nie sądzę, by coś miało się zmienić – odparł szorstko i wyszedł, pozostawiając Remusa w skrajnie odmiennym nastroju, niż go zastał.

Naprawdę nigdy nie miał wesołych świąt? Nawet, będąc chłopcem? Przecież musiał mieć jakieś miłe wspomnienia. Snape był zawsze ponury, to prawda… ale żeby w święta? W końcu każde dziecko uwielbia Boże Narodzenie. Choinka, oczekiwanie na prezenty, wypatrywanie pierwszej gwiazdki – to nieodłącznie wspomnienia z dzieciństwa. Jedne z piękniejszych, jakie korzenią się w ludzkiej pamięci. Remus pamiętał dobrze, że Snape zawsze był wśród tych, którzy wyjeżdżali na Boże Narodzenie do domu. Zawsze go widział w dzikim tłumie uczniów poszukujących swych opiekunów na stacji King’s Cross w Londynie. Snape’a nie trudno było przeoczyć, mając za przyjaciół Jamesa i Syriusza, którzy z uwielbieniem komentowali jego misternie spakowany bagaż. Książki stanowiły połowę jego zawartości. Severus miał je podoczepiane paskami do małego kufra, co wzbudzało ogólne zainteresowanie, nikt bowiem nie zabierał ze sobą podręczników na ferie… a przynajmniej nie w takich ilościach. Skoro Snape miał dokąd wracać, musiało to oznaczać, że jednak obchodzi święta przyjemniej, niż w pustych murach szkoły. Remusowi zawsze wydawało się, że nigdzie nie spędzi się Bożego Narodzenia tak uroczyście, jak we własnym domu, z własną rodziną…



…Tylko raz został na święta w Hogwarcie, tego roku również został Snape, jednak nie wiedział, z jakiego powodu. Był wtedy w piątej klasie i zmuszony był zostać – z dość oczywistej przyczyny. Tuż po świętach była pełnia, więc nie opłacało mu się wracać do domu, tylko po to, aby przysporzyć problemów rodzinie. Poza tym taka podróż byłaby w jego stanie bardzo męcząca. Przyjaciele, oczywiście, uparcie chcieli dotrzymać mu towarzystwa, ale wyperswadował im ten dość szalony pomysł. W końcu podczas przemiany nie miał ludzkiej świadomości, więc samotne święta nie były zastraszającą perspektywą. Przekonał ich, że raczej nie przemówi „ludzkim głosem”, no a Boże Narodzenie jest raz do roku… tym bardziej, że mieli w planach jechać razem na narty. Więc ten jedyny raz został sam.

Właściwie to nie go końca sam, bo była prócz niego jeszcze garstka osób: mały Eryk z pierwszej klasy;jakiś Puchon, podobnie mały, lecz jeszcze bardziej onieśmielony; dwie nad wyraz gadatliwe bliźniaczki z Ravenclawu; jakaś jasnowłosa Ślizgonka z ostatniego roku, która po bliższej analizie wydała mu się ideałem kobiecości, tym bardziej, że obdarzyła go powściągliwym uśmiechem (ale zawsze uśmiechem); no i Snape, posępny jak zwykle. Zdawało się jakby wyszedł z zupełnie innej opowieści i trafił do świątecznego stołu całkiem przez przypadek. Naburmuszony i smutny wyglądał, jak ktoś, komu przytrafiło się ogromne nieszczęście. W każdym razie nie był uradowany faktem, że stół urywał się pod ciężarem rozmaitych potraw, a wokół panuje wesoła atmosfera. Grzebał od niechcenia w swoim puddingu już od kwadransa, udając, że go je. Wcale nie zamierzał śmiać się z dowcipów Hagrida – dodajmy, że połowa z nich była spalona, co oczywiście nikomu nie przeszkadzało… a może nawet przeciwnie – nie rozbawił go również bożonarodzeniowy cukierek-niespodzianka wykonany przez Mistrza Eliksirów, dzięki któremu Dumbledore’owi w miejsce haczykowatego nosa pojawił się czerwony kulfon á la Rudolf. Wywołało to oczywiście salwy śmiechu, które zamilkły dopiero po paru minutach, gdy świecący nos raczył zniknąć. Dzięki temu wszyscy – włącznie z dyrektorem – mogli złapać głębszy oddech i otrzeć łzy. Wszyscy, prócz Severusa, który obserwował całą scenę spod kurtyny czarnych włosów w całkowitym milczeniu. Jego obojętne spojrzenie kompletnie nie pasowało do sytuacji; było jakieś dziwnie przybite.

Reszta śniadania przebiegała już w nieco spokojniejszej atmosferze… w każdym razie bez napadów niekontrolowanego rechotu. Być może tylko dlatego Snape zdołał wysiedzieć na swym krześle. Jednak po skończonym posiłku wyrwał od stołu, jakby się paliło, i zniknął z Wielkiej Sali nim ktokolwiek – prócz Remusa i Dumbledore’a – zdążył zwrócić uwagę na to osobliwe zachowanie. Dyrektor jednak, w przeciwieństwie do Remusa, powiódł za odchodzącym Ślizgonem nie podejrzliwym, ale troskliwym wzrokiem.

Dzień ciągnął się dość leniwie; Remus snuł się praktycznie bezużytecznie. Po obiedzie, z braku ciekawszych zajęć, zagłębił się w lekturze „Tajników Magii Bezróżdżkowej”, którą dostał od Jamesa. Musiał przyznać, że jego przyjaciel zawsze trafiał z prezentami. Swoją drogą Remus nigdy mu nie mówił, że interesował się tymi dziedzinami, więc skąd James wiedział? Cóż, gdy zadał mu to pytanie, tamten z łobuzerskim uśmieszkiem odparł: „Wystarczy tylko dokładniej ci się przyjrzeć, Luniaczku, i od razu widać, że z ciebie niezły dziwak”. Tak, ilekroć James nazywał Remusa dziwakiem, zawsze miał na myśli zupełnie co innego, i Remus dobrze wiedział, że nic obraźliwego. Potter i Black byli błyskotliwymi uczniami, przez co zauważani przez nauczycieli… nie można też było zaprzeczyć, że nie posiadają zdolności bądź sprytu. Mimo to James niejednokrotnie podkreślał, kto z ich całej czwórki – w jego mniemaniu – najbardziej zasługiwał na pochwały profesorów. Wielokrotnie też na nich pomstował, gdy zupełnie bezpodstawnie – znowuż tylko w jego mniemaniu – dostali oceny znacznie wyższe, niż Lupin, który na nie zapracował. Bawiło to trochę Remusa, bo z jednej strony Jamesa łechtała popularność, z drugiej natomiast jej nie znosił.

Było już dobrze po południu, a lektura, choć ciekawa, powoli zaczynała Remusa nużyć… Ponadto cisza Pokoju Wspólnego była tak denerwująco „głośna”, że nie potrafił już dłużej skupić się na czytaniu i postanowił pójść na mały spacer. Mury Hogwartu były wyludnione – czwórkę uczniów z młodszych klas zauważył przez okno, jak na pociemniałych już błoniach, w przedwieczornej szarówce, zacięcie walczyli na śnieżki. Jasnowłosa piękność, gdzieś się ulotniła – co Remus przyjął z lekkim westchnieniem żalu – a Snape najprawdopodobniej zaszył się w tylko sobie znanej dziurze. Zresztą, kto by chciał z nim gadać… albo raczej, z kim on? Lupin przemierzał puste korytarze w zasadzie bez sprecyzowanego celu, jak dobiegły go strzępki rozmowy… dość wyraźne, dzięki panującej wokół ciszy. Zatrzymał się więc tuż przed zakrętem, wstrzymując oddech. Zupełnie nie rozumiał, czemu tak się zachował, mimo to wytężył słuch.

– …może chciałbyś odwiedzić ją jutro? – zabrzmiał miękki głos dyrektora. – Profesor Slughorn pojechałby z tobą do Londynu. Podobno już odzyskała przytomność.

– Ja… ja nie chciałbym robić niepotrzebnego zamieszania, panie dyrektorze. – Remus od razu rozpoznał tembr głosu Snape’a: beznamiętny i urzędowo poprawny wobec nauczyciela. – To tylko niepotrzebny kłopot…

– Ależ skąd, Severusie, to żaden kłopot – przerwał mu łagodnie. – Profesor Slughorn jest twoim opiekunem i sam nalegał, aby z tobą pojechać…

Remus stał ukryty za kamienną chimerą, czując się jakoś dwuznacznie. Z jednej strony bardzo interesowało go, o czym też Dumbledore może rozmawiać ze Snape’em, z drugiej, samo podsłuchiwanie było raczej niezręczne. Wiedział, że nie powinien tak stać, jednak coś sprawiało, że nie potrafił ruszyć się z miejsca.

– …Severusie jest przecież Boże Narodzenie. Twoja matka na pewno się ucieszy, gdy odwiedzisz ją w szpitalu.

– Być może – burknął pod nosem, a Remusowi zdało się, że było to burknięcie przepełnione smutkiem… smutkiem skrywanym z ogromnym trudem. – To znaczy… jeśli to nie będzie żaden problem, to…

– Oczywiście, że nie będzie, chłopcze – zapewnił go Dumbledore, a stojący nieopodal Remus usłyszał odgłos klepnięcia w ramię i nagłe szurnięcie butów. Snape najprawdopodobniej się odsunął. Przez chwilę panowała cisza; Lupin mógł sobie tylko wyobrazić baczne spojrzenie niebieskich oczu znad półkolistych szkieł. Poczuł, że nie powinien już dłużej się ukrywać.

– Bądź gotowy jutro o dziesiątej – rzekł spokojnie dyrektor. – Pojedziecie Błędnym Rycerzem…

Remus w tym momencie wynurzył się zza zakrętu, udając, że zwyczajnie przechodzi, a dwaj rozmówcy automatycznie zwrócili głowy w jego stronę: Snape jakby lekko wystraszony, Dumbledore natomiast całkowicie opanowany. Wydawał się nie być zaskoczony nagłym pojawieniem się Remusa; na jego twarz spłynął uśmiech i rzekł, jakby nic się nie stało:

– Ach, to ty, Remusie. Chodzisz tak bezszelestnie, iż myślałem, że to Pani Norris się skrada. – Jasnowłosy chłopiec na widok zmrużonych oczu czarodzieja zmieszał się nieco, potwierdzając jednocześnie jego przypuszczenia. – No cóż… pozwólcie, że was zostawię, chłopcy, gdyż w gabinecie czeka na mnie niedojedzony keks. – Obrzucił uważnym spojrzeniem obu z nich, jakby się nad czymś zastanawiał, i po dłuższej chwili rzekł: – Jeśli się nudzicie, możecie spróbować swoich sił w „Łamigłówce Hieroglifów”. Grałem już z profesorem Kettleburnem, ale szczerze przyznam, że nie rozgryzłem tego do końca. W każdym razie potrzebnych jest dwóch graczy, wygrywa ten, który ułoży więcej znaków w ciągu pół godziny. Zabawa dość wyczerpująca dla oczu… i nie tylko dla oczu. Ale również niezwykle pouczająca. Gdybyście mieli ochotę, to plansza znajduje się w północnym skrzydle w Bardzo Ciemnym Lochu, z racji tego, że jest raczej… raczej nieodpowiednia dla młodszych graczy. Zdaje mi się, że ty, Severusie, chyba wiesz gdzie znajduje się Bardzo Ciemny Loch? O ile pamiętam zawędrowałeś tam kiedyś. Całkiem przypadkowo. – Jego oczy na moment rozbłysły osobliwymi iskierkami, ale Snape nic nie odpowiedział, wpatrując się w Dumbledore’a jakby nie chciał potwierdzać, a jednocześnie nie mógł zaprzeczyć. – No, zresztą nieważne… Jeśli chcecie, możecie zagrać. Uprzedzam jednak, że gra wciąga. Wprost nie można się od niej oderwać.

Z tymi słowy ponownie się uśmiechnął – tym razem do obu uczniów – i oddalił, pogwizdując wesoło pod nosem. Czarnowłosy Ślizgon obdarował Remusa niechętnym, ponurym spojrzeniem i wyruszył ramionami, kierując się w swoją stronę.

– Hej, Snape! – zawołał za nim Remus, właściwie nie wiedząc dlaczego (może chciał po prostu dowiedzieć się gdzie jest ten cały Bardzo Ciemny Loch?); Snape przystanął i wbił w Lupina morderczo połyskujące oczy. – Może… może zagramy?

– Chciałbyś, Lupin? – spytał z wrednym uśmieszkiem. – Masz ochotę przegrać?

– To się okaże. Chyba, że ty nie chcesz zaryzykować starcia ze mną.

– Nie bądź taki pewny siebie – warknął urągliwie, postępując w jego stronę z miną, która mogła świadczyć tylko o jednym: nie należało mu wchodzić w drogę. – Kumple cię zostawili… jesteś sam… może przytrafić ci się przykry wypadek w środku nocy.

– Jeśli nie masz ochoty, po prostu powiedz, że nie masz – odparł całkowicie spokojnie, choć jego ręka gotowa była w każdej chwili uchwycić różdżkę. – Wcale mi się nie uśmiecha wieczne toczenie z tobą pojedynków.

Snape parsknął.

– Zabawne, jeszcze nigdy się ze mną nie próbowałeś! Swoją drogą jestem ciekaw dlaczego?

– Teraz jest okazja. Możemy się zmierzyć. No, chyba że masz coś lepszego do roboty… na przykład warzenie kolejnego śmierdzącego eliksiru… albo zakuwanie do sumów… Jeśli tak, to proszę bardzo.

– Och, jak miło, że oferujesz mi swoje towarzystwo w zamian – rzekł przeciągając sylaby i wyjął swoją różdżkę, obracając ją leniwie między palcami. – Wiesz… to bardzo kusząca propozycja: zmierzyć się z Panem Prefektem… bez świadków.

W oczach czarnowłosego chłopca błysnął niebezpieczny płomień, a jego towarzysz zerknął na niego krytycznie. Snape, jak zwykle, szukał zaczepki.

– Widzę, że rozmowa z tobą od początku nie miała sensu. Przyjemnego siedzenia w samotni, Snape. Najwidoczniej jesteś do tego stworzony – skwitował chłodno i odwrócił się z zamiarem odejścia. Ledwie zrobił kilka kroków i – ku jego ogromnemu zdziwieniu – Ślizgon powiedział:

– W porządku, możemy zagrać, Lupin. Zobaczymy, na co cię stać.

– I vice versa – odpowiedział szorstko, spoglądając na Snape’a z ukosa.

Zeszli więc do lochów i przez około dziesięć minut snuli się po podziemiach. Snape oczywiście prowadził i zdawał się bezbłędnie znać drogę, gdyż każdy zakręt wybierał tak pewnie, jakby przez całe pięć lat pobytu w zamku nie robił nic innego, jak tylko wędrował krętymi korytarzami. Okazało się, że Bardzo Ciemny Loch nie jest wcale ani tak ciemny, ani tak zimny, jak Remus przypuszczał. W uchwytach płonęły żagwie, rzucając krwistą łunę na niskie sklepienia. Wokół panował tajemniczy półmrok i niesamowita wręcz cisza.

– To tu, Lupin – odezwał się w końcu Snape, wskazując jakieś ciężkie, kute drzwi; zdawał się być niewidoczny ze swoimi czarnymi włosami i w nieśmiertelnym czarnym ubraniu, stojąc do tego w cieniu.

Pchnął drzwi, a te rozwarły się ze złowieszczym zgrzytem, wzbijając jednocześnie kłęby kurzu, jakie przez wielolecia musiały się tutaj zebrać. Na kamiennej podłodze widać było wyraźne ślady stóp – najprawdopodobniej dyrektora i profesora Kettleburna. Były to jednak jedyne oznaki ludzkiej bytności, jakby loch ten został przez wszystkich całkowicie już zapomniany.

Komnata, do której weszli, okazała się ogromna, a pochodnie jak za pstryknięciem palców, zapłonęły, rozświetlając wnętrze. Najbliższym określeniem tego, co zobaczyli, były starożytne katakumby.

– O rany, to wygląda jak egipski grobowiec! – zakrzyknął Remus, a jego głos odbił się matowym echem od ścian. – Byłeś tu już kiedyś?

– To chyba oczywiste. Inaczej bym tu nie trafił, nie uważasz? – odparł cynicznie, lecz sam rozglądał się, jakby nigdy wcześniej nie widział tego lochu. – Tylko wcześniej było tu nieco… nieco mniej przyjemnie.

– To znaczy?

– To znaczy, Lupin, że uciekłbyś z krzykiem – odpowiedział, a na jego ustach ponownie zagościł wredny uśmieszek. – Widać ten loch zagospodarowali dość niedawno, bo jeszcze miesiąc temu stał pusty.

– Przyszedłeś tu miesiąc temu? A po co, jeśli można wiedzieć?

– Niestety nie można. Nie twój gryfoński interes – syknął. – Chciałeś grać, to znajdźmy tę planszę i zacznijmy.

Okazało się, że nie musieli specjalnie szukać – wystarczyło tylko wejść w głąb podziemnej komnaty. Pole do gry, nazwane skromnie przez Dumbledore’a „planszą”, okazało się być areną. Zajmowało praktycznie cały środek podłogi. Plac był w kształcie elipsy a stanowiska dla graczy znajdowały się na dwóch przeciwległych jej końcach. Wyglądały dość niepokojąco, gdyż za plecami każdego z zawodników umieszczony był otwarty na oścież sarkofag, jakby gotowy do zatrzaśnięcia, gdy tylko się przed nim stanie. Pośrodku pola natomiast wznosił się zakurzony cokół, na którym stał kamienny posąg rozmiarów dorosłego człowieka z głową szakala.

– Anubis – szepnął Snape, podchodząc do areny, a posąg ożył i zaświecił swymi wydłużonymi, migdałowymi oczami.

– Chyba powinniśmy zająć te dwa stanowiska, jeśli chcemy zagrać – rzekł cicho Remus, jakby nagle podnoszenie głosu w tym pomieszczeniu stało się zabronione.

– O, naprawdę? Jakiś ty domyślny, Lupin – sarknął w odpowiedzi Snape i chciał zbliżyć się do postumentu, jednak zatrzymała go niewidzialna bariera, a „Anubis” odezwał się odległym głosem, przywodzącym na myśl wołanie ze studni:


Dwóch zawodników naprzeciw stanie
I w boju wnet zmierzą swe siły,
Drugi odpowie na pierwszego pytanie
Bądź obaj zostaną na dnie mogiły.
Tam zguba was czeka, gdzie światło się mieni,
Śmierć wskażą pola krwią zalane.
Trzymajcie się zatem z dala od czerwieni,
Bo każda pomyłka krokiem ku przegranej.
Pochopna decyzja opłacona karą,
Podjęcie właściwej chwilami straszną męką,
Obaj zawodnicy mogą paść ofiarą,
Obaj również mogą wyjść obroną ręką.
Czasu wiele, by wzór w całość złączyć,
Lecz baczcie na piach, co ubywa.
Przed ostatnim ziarnkiem trzeba grę zakończyć,
Choć wygrany nie zawsze wygrywa.



Powiedziawszy to, błysnął zimno oczyma i zamilkł, jakby czekał na podjęcie decyzji przez dwóch graczy.

– W tym jest coś… dziwnego.

– Co jest, wymiękasz, Lupin?

– Skąd! – zaprzeczył równie opryskliwym tonem. – Ale te ostatnie słowa…

– To na pewno taka starożytna paplanina – przerwał mu, stając na jednym z pól. – Dumbledore już w to grał. Nie narażałby chyba swojego świętego Gryfonka – zakpił. – Poza tym to tylko po to, by się rymowało.

– Nie byłbym taki pewien – mruknął, lecz Snape już tego nie słyszał.

Remus nie wiedział, co sądzić o przemowie posągu. Intuicja zdecydowanie odżegnywała go od podjęcia gry, siejąc dziwny niepokój. Jednak nieposkromiona natura Huncwota szybko zagłuszyła podszepty tej bardziej wyważonej strony. Gdy emocje brały górę, w starciu „honor – rozsądek” ten drugi okazywał się mniej waleczny i zdecydowanie szybciej kapitulował.

Remus z zaciętym wyrazem twarzy również zajął stanowisko gracza. Gdy tylko to uczynił, wokół areny zapaliły się czerwone snopy, zalewając cały loch upiornym, krwistym światłem. Rozbłysła także wielka klepsydra, której żaden z nich wcześniej nie zauważył, a ziarnka piasku skrzyły się w niej niczym księżycowy pył. Na powierzchni klepsydry była wyraźnie wyznaczona czarna linia, ale Remus nie zdążył się jej przyjrzeć, gdyż u jego stóp uaktywniła się plansza, poszatkowana na małe kwadraciki. Najpierw pojawił się na niej bardzo skomplikowany wzór, który najprawdopodobniej należało ułożyć. Klepsydra odwróciła się bezszelestnie, a srebrny piasek zaczął powoli przesypywać się przez wąską szczelinę.

Gra się rozpoczęła.

Mrugnęły dziesiątki czerwonych kwadracików, porozrzucanych po całej planszy i natychmiast zgasły, a potem nad jego głową zawisł element, który należało umieścić na właściwym polu.

Remus nie bardzo wiedział, w jaki sposób ma to robić, więc wskazał byle jaki kwadrat wiązką światła wystrzeloną w różdżki. Okazało się jednak, że spudłował, a świetlisty znak rozpłynął się w powietrzu. Snape zrobił dokładnie to samo, jednak on musiał trafić na czerwone – zakazane pole – gdyż chwilę po tym wydał z siebie okrzyk zaskoczenia, a jego kostki oplotły bandaże, unieruchamiając go na stanowisku gracza.

– Szlag by to! – syknął mocując się z bandażami, lecz nie było się czasu na zastanowienia. Gra toczyła się nieprzerwanie.

Naprzemian rozbłyskiwały kolorowe symbole, przyprawiając graczy o zawrót głowy. Wszystko działo się zbyt szybko, by móc się nad czymkolwiek namyślić. Gra wymagała ogromnej spostrzegawczości i koncentracji, co było dość trudne, gdyż po każdym nieudanym trafieniu oplatały ich bandaże. Co gorsza, rozkład „zaminowanych pól” wciąż się zmieniał. Cóż, gra wciągała… z tym, że wciągała dosłownie, a raczej unieruchamiała. Wyglądało na to, że grający byli powoli balsamowani, by w efekcie trafić jako mumia do sarkofagu!

Po około pół godzinie obaj byli owinięci bandażami powyżej pasa, ale również mieli na swych planszach kilkadziesiąt prawidłowo przyporządkowanych symboli. Gdy piasek w klepsydrze osiągnął poziom czarnej linii, plansze natychmiast zgasły. Remus zerknął na stojącego naprzeciwko Snape’a, który owiązany niemal po pachy, nie wydawał się być uszczęśliwiony swoim położeniem. Widok „Smarkerusa” na wpół zabalsamowanego mógłby być szalenie zabawny, gdyby nie fakt, że Remus wcale nie wyglądał lepiej. Koniec gry wywołał jednak wyraźną ulgę na twarzach obu z nich. Teraz czekali tylko na wynik.

Jako pierwszy poznał go Snape, który najwyraźniej z siebie dumny, skrzywił się obmierźle, myśląc zapewne, że osiągnięcie trzydziestu dziewięciu punktów w zupełności wystarczy, by już czuć się zwycięzcą. Niestety uśmiech spełzł mu z twarzy, gdy został podany wynik jego przeciwnika. Remus niemal usłyszał jak Snape zgrzyta w złości zębami i musiał się wyjątkowo powstrzymywać, by nie parsknąć śmiechem. Chwilami rozumiał jak wielką satysfakcję czerpie James z możliwości tryumfowania nad „Smarkiem”. To było całkiem przyjemne… głupie i dziecinne, ale przyjemne. Najzabawniejsze jednak było spojrzenie przeciwnika. W jego oczach odbijała się wręcz bezgraniczna wściekłość, a zarazem całkowita bezradność.

– Świętuj, Lupin. Wygrałeś! – krzyknął na całe gardło. – Możesz się teraz pochwalić swym szurniętym koleżkom… albo nawet całej szkole, będzie zabawniej!

– Owszem. Wygrałem – odparł powoli, delektując się smakiem zwycięstwa. – Rozumiem, że jest to dla ciebie bardzo przykre doświadczenie, jednak wydaje mi się, że trochę przesadzasz. Zostałeś pokonany… to prawda… ale tylko dwoma punktami. Nie jest to sromotna klęska – dodał, bawiąc się coraz lepiej, a Snape szarpnął się, jakby chciał się na niego rzucić. Dopiero teraz Remus zdał sobie sprawę, że obaj są nadal związani. Coś było nie tak.

– Chyba gra jeszcze się nie skończyła…?

– Tak? Dla mnie się już skończyła, Lupin! I przestań pieprzyć, dobra?

– Opanuj się… Jak jesteś taki mądry to powiedz: dlaczego wciąż jesteśmy uwięzieni w tych przeklętych bandażach? – spytał i spróbował uwolnić się za pomocą zaklęcia. Niestety nie odniosło to żadnego skutku. Przez chwilę panowała cisza; Snape jakby trochę ochłonął i wpatrzył się w przesypujący w klepsydrze piasek. Remus zaczął myśleć na głos: – Zaraz… Tam było coś o… On mówił coś takiego, że ten, co przegra, musi odpowiedzieć na pytanie…

„Drugi odpowie na pierwszego pytanie” – rzekł nagle Snape, recytując słowa posągu. Wydawał się już całkiem trzymać emocje na wodzy, i spojrzał na Remusa, a jego usta wykrzywił drwiący grymas. – Zobacz, Lupin, głupi ma zawsze szczęście. No, pytaj. Co chcesz wiedzieć? Może cię oświecić, jakie błędy popełniłeś przy sporządzaniu Wywaru Ukojenia? Mogę ci opowiedzieć po kolei, co robiłeś nie tak, że twój eliksir zamiast głębokiej barwy indygo, był szary jak szlam z trzęsawisk.

– Bardzo śmieszne, Snape. A może chcesz mi odpowiedzieć… O Wielki Mistrzu Eliksirów!… dlaczego na transmutacji twój myszoskoczek miał na grzbiecie wskazówki od zegarka i podskakiwał zgodnie z sekundnikiem? – zripostował, a jego towarzysz natychmiast przestał się złośliwie krzywić, czego nie można było powiedzieć o Lupinie. – Wiesz… tak się składa, że jestem teraz na wygranej pozycji i mógłbym być naprawdę wredny – rzekł z naciskiem i zaczął obracać swą różdżkę w palcach, podobnie jak wcześniej robił to Snape; ten milczał, utkwiwszy błyszczące oczy w przeciwniku. – Nie zapominaj, że musisz mi odpowiedzieć, byśmy się wydostali. Jednak… nie będę się nad tobą znęcać, Snape, znaj dobre serce zwycięzcy – podsumował, dobitnie podkreślając ostatnie słowo. – Lubisz poziomki? – spytał znienacka, szczerząc do niego zęby w głupim uśmiechu.

Severus posłał mu mordercze spojrzenie, lecz nie zdążył odpowiedzieć, bo znów przemówił posąg, tym razem zwracając głowę w stronę Remusa:


Tylko z przymusu zadane pytanie
Najszczerszą prawdę o graczach skrywa.
Co rzekną, między nimi zostanie,
Czas do podjęcia decyzji ich wzywa.
Jednak fałszywych rozwiązań nie chwytaj,
Odpowiedź dla dwóch stron bolesna,
By grę tę zakończyć niezwłocznie pytaj,
O co sam nigdy spytać byś nie chciał.



Gdy zamilkł, jasnowłosy chłopak wytrzeszczył nań oczy.

– Ale… Co? Mam zadać pytanie, którego nie chcę zadać? – wysapał zaskoczony, lecz rzeźba nie odpowiedziała, tylko błysnęła zimnymi źrenicami i złączyła swe kamienne dłonie. Na ten gest arena zniknęła, a dwaj gracze znaleźli się naprzeciwko siebie tak blisko, że mogli patrzeć sobie w oczy. Posąg słał tuż obok nich niczym złowieszczy arbiter, z drugiej strony natomiast świeciła srebrna klepsydra, przypominając o mijających wciąż czasie. – Doprawdy, świetna zabawa – mruknął Remus, tym razem wyraźnie podenerwowany.

– Sam chciałeś grać, Lupin – warknął na niego Severus, który wyglądał tak, jakby chciał go udusić, a nie robił tego tylko dlatego, że ograniczały go bandaże.

– Nie miałem pojęcia, że tak to wygląda!

– Nie gadaj, tylko pytaj, do cholery, bo skończy się czas!

– To nie takie proste, Snape – wysyczał przez zaciśnięte zęby. – Musisz mi udzielić odpowiedzi, której wcale nie mam ochoty poznać. Skąd mam wiedzieć, o co nie chciałbym cię zapytać?!

Przez dłuższą chwilę panowała cisza, a Remusowi w głowie wirowało tysiące myśli. Coś, o co NIE chciałby spytać… O co nie chciałby pytać Snape’a? O jego przetłuszczone włosy? Niee… to jest pytane, które na pewno by mu zadał, gdyby chciał go wkurzyć. Może o ocenę z ostatniego wypracowania z obrony? Nie interesowało go to specjalnie… ale przecież mógłby o to spytać bez problemu. A może: co robił miesiąc temu w Bardzo Ciemnym Lochu? Ee, nie, przecież to właśnie go ciekawiło!

Piasek w klepsydrze przesypywał się równomiernie, czasu było coraz mniej, a Remus nie wiedział, co ma zrobić.

– Może byś się pospieszył, co? – syknął zirytowany Severus.

– Zastanawiam się, jakbyś nie wiedział.

– Więc rób to szybciej!

Remusowi przychodziło na myśl jedno rozwiązanie. No, może trochę niezręczne, ale w takiej sytuacji… Odetchnął głęboko i rzekł:

– Super gra… No, dobrze, niech będzie… Dlaczego zostałeś na święta w Hogwarcie? – spytał ostrożnie, jednak Snape nawet nie zdążył w jakikolwiek sposób zareagować, gdyż ponownie oplotły ich bandaże; sięgały im teraz niemal pod szyję, unieruchamiając także ramiona. – HEJ! To było właściwe pytanie! – krzyknął Remus w stronę milczącego posągu. – Wcale nie chciałem poznać odpowiedzi!

– Widać Anubis wie lepiej – wycedził Ślizgon. – Jeszcze kilka takich pomyłek, a całkowicie zostaniemy zabalsamowani, Lupin, więc racz zapytać poprawnie.

Na Remusa spadła przytłaczająca świadomość. Był w pułapce i powoli zaczynał zdawać sobie sprawę, o co w tym wszystkim chodzi… w każdym razie już zrozumiał ostatnie słowa posągu. Przeczuwał, czego nie powinien robić, a zarazem, co z racji tego zrobić musi. Czyżby egipski bóg zmarłych czytał w jego myślach? Ale przecież NIE MÓGŁ o to spytać. Nie o to. Była to zbyt intymna sprawa, a o takie pytać nie należy. Poza tym wyszłoby na jaw, że podsłuchiwał rozmowę Snape’a z Dumbledore’em. Spojrzał wprost w czarne oczy Severusa, które lśniły niczym dwa okruchy lodu, zdradzając ogromną chęć zamordowania Lupina na miejscu. Ale, czy Remus miał jakieś inne wyjście? Wiedział, że będzie to bezczelne… Jednak piasku było coraz mniej, a zasady gry, jak się okazało – całkowicie bezlitosne!

– W porządku… zadam to pytanie – wyszeptał z ociąganiem, gdyż głos ugrzązł mu gdzieś w okolicach krtani, a sam poczuł się wybitnie nieprzyjemnie.

Patrzenie w oczy przeciwnikowi stało się nagle trudne do zniesienia, ale nie potrafił odwrócić wzroku. Widać jakaś siła przejęła nad nim kontrolę i zmuszała, by robił to, czego robić nie chciał.

– Dlaczego… Dlaczego twoja matka jest w szpitalu?

Snape zbladł lekko, a przez jego twarz przemknął cień przerażenia.

Remus nigdy tak się nie czuł wobec odwiecznego wroga. Zawsze lubił go drażnić. Podczas gdy jego przyjaciele urządzali sobie potyczki wręcz, on pojedynkował się ze Snape’em w nieco bardziej wyrafinowany sposób. I prawie za każdym razem doprowadzał go do irytacji, co niezwykle mu się podobało. A teraz… Po raz pierwszy w życiu wiele oddałby za to, by nie obserwować reakcji Severusa na wypowiedziane przez siebie słowa. Po raz pierwszy też przeklął swe wilkołacze zmysły, dzięki którym widział zdecydowanie więcej, niż zwykły człowiek. Wyraźnie rozszerzone źrenice Snape’a błysnęły nienawiścią.

– Podsłuchiwałeś – rzekł bardzo cicho, ale jego głos drżał z wściekłości.

– Przez przypadek… Nie chciałem… – wydyszał słabo i całkowicie zgodnie z prawdą.

Widząc strach swego towarzysza, pożałował całym sercem, że to on, a nie Snape wygrał ten przeklęty pojedynek. Czuł się okropnie. Lecz pytanie zostało już zadane i wyglądało na to, iż posąg uznał je za właściwe, bo nie oplotły ich żadne bandaże. Czarnowłosy chłopak wydawał się jednak skamienieć, jakby wolał umrzeć, niż udzielać na nie odpowiedzi.
Anubis zwrócił kamienne oblicze w stronę Snape’a i ponowne odezwał się tubalnym głosem:


Pierwszy z przykrością wykonał swe zadanie,
Czas wypełnić powinność drugiego:
Dać odpowiedź szczerą, jak szczere jest pytanie.
Nie miej o to żalu do pytającego.



Snape przeniósł przerażone spojrzenie z głowy szakala na twarz Gryfona i cicho przełknął ślinę. Remus jeszcze nigdy nie widział, by Snape aż tak czegoś się bał… Jego oddech wyraźnie przyspieszył, jakby owładnęła go panika. Jakaż musiała być prawdziwa odpowiedź, skoro tak bardzo przestraszył się jej ujawnienia?! Zagryzł wargi niemal do krwi, i podobnie jak wcześniej Lupin, nie był w stanie oderwać od przeciwnika wzroku. To nie była już gra, tylko tortura! Remus dostrzegł tak wiele rzeczy w oczach Snape’a, że prawie sam poczuł się tak jak on. W tej jednej chwili wyparowała z niego cała nienawiść, jaką kiedykolwiek żywił do pokręconego „Smarka”.

W klepsydrze zostało już bardzo niewiele piasku. Jeśli Snape nie odpowie, zostaną zamknięci w sarkofagach! Kolejny nerwowy wdech Severusa, kolejne rzut okiem na ilość czasu. To koniec. Nie odpowie…

– Przez ojca! To on ją tak urządził! – wypalił rozdygotanym głosem, niemal w ostatniej chwili i nabrał haust powietrza jakby zachłysnął się wodą. – Pobił do nieprzytomności… Wystarczy, czy jeszcze coś chcesz wiedzieć? – wysyczał przez zaciśnięte zęby, trzęsąc się ze zdenerwowania. Remus stał całkowicie oniemiały, mając wrażenie jakby uszło z niego całe powietrze. Spodziewał się przykrej odpowiedzi, ale nie takiej!

Po wyznaniu Snape’a bandaże opadły, uwalniając ich ze stanowisk graczy, mimo to żaden z nich nie zwrócił uwagi na to, że zostali oswobodzeni. Stali naprzeciw siebie, jakby wrośli w ziemię: Severus duszący własną wściekłość i wstyd, Remus do głębi wstrząśnięty.

– Ja… Boże… – szepnął pustym głosem zszokowany tym, co usłyszał. – Ja nie wiedziałem, że… Gdybym się chociaż domyślał, nigdy bym…

W jakiś niewytłumaczalny sposób słowa nie chciały mu się przecisnąć przez gardło. Poza tym nie był w stanie wypowiedzieć ich sensownie. Naruszył właśnie bardzo prywatną strefę drugiego człowieka, całkowicie wbrew jego woli… i wbrew swojej. Bez względu na sytuację, czuł się jednak jak najgorszy łajdak.

– Nie chciałem, żeby tak wyszło… Severus, uwierz mi, ja naprawdę… Nie zrobiłem tego specjalnie…

Ale Snape chyba nie był w stanie dalej go słuchać ani na niego patrzeć. Jedyną reakcją było lodowate spojrzenie… tak całkowicie przepełnione bólem i upokorzeniem, że Remus aż skulił się w sobie.

– Od kiedy to jesteśmy po imieniu? – wydusił ledwo słyszalnie, a potem niemal wybiegł z kamiennej komnaty, zostawiając Remusa pogrążonego w poczuciu winy, najgorszym, jakie przeżył dotychczas w swym życiu.

To było straszne. Wyglądało, jakby zabawił się jego kosztem… Kto wymyślił tę cholerną grę?! Jak w ogóle można uważać coś takiego za rozrywkę?! Przecież to podłe! Remus stał samotnie pośrodku pustego lochu, a z każdą chwilą świadomość, tego, co zaszło, stawała się coraz bardziej wyrazista. Jakaś niewidzialna ręka chwyciła go za krtań, a przed oczami wciąż miał Snape’a. Czy mógł przewidzieć, jak wszystko się potoczy? Przecież nie mógł! Coś jednak mówiło mu, że mógłby zapobiec. Że mógłby jakoś inaczej… I nagle poczuł, jak coś niebezpiecznie podjeżdża mu do gardła.

– Do diabła! – krzyknął, kopiąc w złości w posąg, który od zakończenia gry nie wykazywał już żadnych oznak życia. – Po co to zrobiłeś?! Przecież musiałeś się domyślać! Jak mogłeś być tak… – urwał nagle, oddychając ciężko.

Nigdy jeszcze nie czuł tylu rzeczy na raz: żalu, bólu, wstydu, wściekłości… Na kogo? Czemu mógł być winien ten, do którego skierowane były ostatnie słowa? Obraz całej sytuacji zrobił się nagle zbyt oczywisty. Najgorsze jednak było to, że bez względu na to, z jakiej perspektywy by na niego nie patrzył, tylko jedna osoba odpowiadała, za całe zajście.

Remus ukrył twarz w dłoniach.

– Przepraszam – wyszeptał, choć przecież i tak nikt go nie słyszał.



Severus nie pojawił się na kolacji, a Lupin zjadł bardzo niewiele i jak najszybciej opuścił Wielką Salę. Następnego dnia zszedł na śniadanie niechętnie, chyba umyślnie się ociągając. Obawiał się spotkania ze Snape’em, dobrze wiedząc, że będzie to niezręczne dla obu z nich, więc wolał uniknąć konfrontacji, skoro mógł. Z tego wszystkiego zupełnie zapomniał, że Ślizgon miał dzisiaj jechać ze Slughornem do Londynu. Przechodząc przez salę wejściową, od razu zauważył samotną sylwetkę tuż przy ogromnych wrotach. Czarnowłosy chłopak również go spostrzegł, ale nie dał po sobie tego poznać. Stał spokojnie oparty o ścianę w sztucznie niedbałej pozie, jakby nic na świecie go nie obchodziło. Gotowy do drogi czekał na swego opiekuna. Ten już po chwili wynurzył z Wielkiej Sali, idąc przez hol ciężkim krokiem.

– No, ruszamy, chłopcze – sapnął, zapinając sobie płaszcz przeciwśnieżny pod szyją i zawiązując szczelnie szalik.

Severus tylko zamiótł swoją czarną peleryną, przelotnie spoglądając Lupinowi w oczy, i bez słowa wyszedł za Slughornem na zewnątrz.

Remus czekał przez chwilę, nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić, a potem, z lekkim wahaniem, również wyszedł przed wrota zamku, obserwując w ciszy oddalające się w stronę bramy dwie postaci. Śnieg zawiewał drogę i szarpał poły ich szat; Remus drżał na lodowatym wietrze, nie mając na sobie wierzchniego odzienia, jednak nie ruszył się z miejsca. Nie potrafił oderwać wzroku od Severusa do czasu, aż ten zniknął w fioletowym autobusie, który znikąd pojawił się przed bramą Hogwartu.

Nagle poczuł po prawej stronie czyjąś obecność. Był to Dumbledore, który przystanął tuż obok niego, i milcząc, przyglądał się jak autobus niknie w zawierusze.

– Zamarzniesz tu na sopel lodu, Remusie – odezwał się łagodnie, widząc, że chłopiec nie zamierza w żaden sposób zareagować na jego przybycie.

– Zaraz wrócę do środka, dyrektorze – odparł jakimś martwym, nieswoim głosem.

Nie potrafił wydusić z siebie słów, zupełnie jakby był całkowicie pusty w środku… i jeszcze coś go bolało w trudny do nazwania sposób. Przez chwilę było słychać wyłącznie zawodzenie wiatru na rozległych błoniach; długa broda starca powiewała, splątując się w mokre strąki, na których osiadały wirujące płatki.

– Dobrze się czujesz? – rzekł z troskliwym zainteresowaniem dyrektor, ale Remus miał nieodparte wrażenie, że nie pyta on w sprawie zbliżającej się pełni, lecz chodzi mu o coś zupełnie innego.

W rzeczywistości czuł się fatalnie. I to samopoczucie było tak wyraziste, że wszystkie fizyczne dolegliwości zbledły przy nim, jakby były całkowicie nieistotne. To było coś znacznie głębszego… Nie bardzo wiedział, jak ma odpowiedzieć, więc wykonał tylko dość dziwaczny gest: coś pomiędzy wzruszeniem ramion a kiwnięciem głową. Dumbledore milczał, a Remusowi wydawało się, że i tak doskonale wie, co go w tej chwili trapi. Starzec posiadał niesamowitą wręcz zdolność odgadywania ludzkich uczuć bez uciekania się do jakichkolwiek słów. Zawsze trafiał w sedno.

– Graliście w „Hieroglify”? – spytał… nie, nie spytał. Stwierdził.

– Graliśmy.

Była to bardzo cicha odpowiedź, jednak na nic więcej nie mógł się zdobyć. Mimo to, Dumbledore nie zadał mu już żadnego pytania, w zamian przyjrzał się uważniej jego twarzy, a Remus wbił wzrok w szkolną bramę majaczącą za kurtyną płatków śniegu. Dyrektorskie spojrzenia tego typu nigdy nie były łatwe do zniesienia. Tym bardziej teraz. Było mu coraz zimniej, ale nie tylko z powodu wiatru. Nie chciał sobie wyobrażać, jak mógł się czuć Snape zmuszony do wyjawienia czegoś, co powinno pozostać na zawsze tylko jego tajemnicą. Wiedział, że gdyby go nie podsłuchiwał, nie doszłoby do tego. Może znalazłby wtedy inne pytanie. Mniej bolesne.

Dyrektor westchnął ciężko, jak wzdycha człowiek, któremu ciąży fakt, że nie jest w stanie pomóc, i wykonał taki gest, jakby chciał położyć mu dłoń na ramieniu… Ale najwidoczniej zmienił zdanie, bo podniósł ją do brody i wpatrzył się w białą pustkę. Remus poczuł nagłe złość na tego starego człowieka. To przecież on podsunął im ten pomysł… Po co proponował im tę przeklętą rozgrywkę? Po co ich namówił? „Niezwykle pouczająca”. POUCZAJĄCA?! Czy Dumbledore uważał coś takiego za element wychowawczy?!

– Nie stój zbyt długo na śniegu. Przeziębisz się – powiedział wreszcie dyrektor, po czym odwrócił się i odszedł w stronę zamku.

Remus został jeszcze, ale tylko przez chwilę. Zmarznięty zawlókł się do Wielkiej Sali na śniadanie, które zjadł w towarzystwie rozgadanych Krukonek oraz McGonagall i Flitwicka. Widać, wyglądał nieco inaczej niż zwykle, gdyż czarownica obdarzyła go bacznym spojrzeniem i również spytała się czy dobrze się czuje. Troska wyniosłej McGonagall okazywana w tak bezpośredni sposób była zgoła czymś niezwykłym. Co prawda, podczas każdej zbliżającej się pełni stawała się jakaś… inna, ale nigdy jeszcze nie zwracała się do niego tak łagodnym tonem. Remus dwukrotnie zaprzeczył, że niby coś poważniejszego mu dolega (dwukrotnie, gdyż McGonagall nie miała w zwyczaju powtarzać się trzy razy) i „uciekł” od stołu, jak najszybciej się dało.

Jak na nieszczęście, przez całe przedpołudnie nie mógł uwolnić się od troskliwych, pełnych dobrej woli spojrzeń i pytań. Doskonale rozumiał, że martwią się o niego, jednak zawsze czuł się niezręcznie, gdy przy nim skakano. Miał wrażenie, że jest dla wszystkich strasznym obciążeniem. Najpierw Hagrid siłą zaciągnął go z samotnego spaceru do własnej chatki i chciał nakłonić do wynurzeń, przy konsumpcji świątecznych ciasteczek własnej receptury (co wiązało się z ryzykiem utraty kilku zębów). Później profesor Sinistra zaczęła zanudzać go opowieściami o promieniowaniu syzygijnym, ekliptyce, koniunkcji Aldebarana z Saturnem oraz specyficznej konfiguracji Jowisza z Plejadami, i że to wszystko niewątpliwie ma niekorzystny wpływ na jego organizm, więc powinien się położyć… Urwał się jej jak najgrzeczniej, tłumacząc, iż „faktycznie się położy”, co odniosło oczekiwany skutek. Niestety, niemal od razu wpadł w ramiona Pomfrey, której zbyć tak łatwo się nie dało. Ta zaprowadziła go do skrzydła szpitalnego. Zaprowadziła, mówiąc dosłownie – czyli chwyciła pod łokieć i nie puściła, póki nie znaleźli się w ambulatorium, i jak zwykle nie chciała słuchać żadnych wyjaśnień. Tam wlała w Remusa kilka mikstur: kwaśnych, ostrych i obrzydliwych, a potem zmierzyła temperaturę, ciśnienie, zbadała tętno, zajrzała w oczy… Była już bliska zamęczenia go na śmierć, kiedy – dzięki Bogu – przerwał jej Dumbledore.

– Poppy, moja droga, wydaje mi się, że Remusowi nic poważnego nie dolega – rzekł od progu i zbliżył się do łóżka, na którym od przeszło kwadransa „torturowany” był jeden ze jego uczniów. – W każdym razie nic, co zagrażałoby jego życiu. Do pełni jeszcze dwie doby. Daj mu odetchnąć.

– Och, dyrektorze – żachnęła się – sam pan widzi, jak potwornie jest blady! A od Minerwy wiem, że prawie nic nie zjadł. Nie powinien samotnie snuć się po korytarzach, jeszcze straci przytomność! – fuknęła i spojrzała na Remusa z wyrzutem; chłopak dyskretnie westchnął, błagalnie patrząc na pielęgniarkę, która całkowicie zignorowała ten gest rozpaczy.

– Nie obawiaj się, Poppy, zaopiekuję się panem Lupinem osobiście – rzekł Albus, obejmując jego ramiona i podnosząc z łóżka. – Jakby działo się coś niepokojącego, oczywiście bezzwłocznie cię poinformuję.

Komu jak komu, ale dyrektorowi nie należało się sprzeciwiać, więc Poppy Pomfrey nie miała innego wyjścia, jak wypuścić swego „więźnia”. Gdy wyszli na korytarz, Remus rzekł z wyraźną ulgą:

– Dziękuję panu. Myślałem, że to już koniec.

Dumbledore zachichotał.

– Tak, obaj coś niecoś wiemy o nadopiekuńczych skłonnościach pani Pomfrey. Ale… szczerze mówiąc, Remusie, zabrałem cię w konkretnym celu. No, chyba że jesteś bardzo zajęty i nie znajdziesz chwili dla natrętnego belfra… – Zawiesił głos, a Remus uśmiechnął się – chyba po raz pierwszy niewymuszenie tego dnia – i skierował za dyrektorem do jego gabinetu.

Gdy już znaleźli się w środku i Remus zasiadł na krześle przed biurkiem, popijając gorącą czekoladę w zdobionej filiżance, Dumbledore uważnie spojrzał na swego ucznia.

– Doszły mnie słuchy, że interesujesz się magią bezróżdżkową – rzekł, na co jasnowłosy chłopak omal się nie zakrztusił.

– Skąd pan wie? – spytał całkowicie zaskoczony tym nagłym wyznaniem.

– Och, wiem wiele różnych rzeczy, Remusie – odparł, przyglądając mu się znad szkieł, a w niebieskich oczach zatańczyły wesołe iskierki. – Ale, akurat w tym przypadku, to nie było zbyt trudne do wywnioskowania. Słyszałem przypadkowo, jak twój przyjaciel, James, zasięga opinii pani Pince na temat najbardziej przystępnych pozycji z tej dziedziny. No i… pozwoliłem sobie wtrącić się do tej rozmowy.

– Ach, więc to pan podsunął Jamesowi pomysł z tą książką?

– Nie. Absolutnie nie. Pomysł od samego początku do końca był jego, ja mu tylko poleciłem najlepszy, moim skromnym zdaniem, podręcznik.

Chłopak uśmiechnął się nieco onieśmielony i odstawił filiżankę na biurko.

– Nie sądziłem, że James zaangażuje aż tyle osób, planując prezent dla mnie – rzekł cicho. – Szczerze mówiąc, w ogóle nie przypuszczałem, że będzie to coś tak… trafionego.

– Nie przypuszczałeś? Cóż, widać pan Potter bardzo dobrze cię zna i chciał ci zrobić prawdziwie udaną niespodziankę. Odniosłem wrażenie, że twoim przyjaciołom musiało być troszkę niezręcznie opuszczać cię na święta.

– Tak, to prawa, ale jakoś… całe szczęście… udało mi się ich przekonać, by nie zostawali. Nie chciałem, by z mojego powodu zepsuli sobie ferie – westchnął lekko i spojrzał na Dumbledore’a, który cały czas, odkąd Remus usiadł przed nim, bacznie mu się przyglądał. Remusowi nagle wydało się, że smutek i złość, jakie go do tej pory dręczyły, powoli ustępują. Być może pod wpływem napoju, jakim został poczęstowany, a może za sprawą Dumbledore’a? W każdym razie poczuł się dziwnie swobodnie w jego obecności. Zupełnie, jakby zniknęła zwyczajowa bariera dzieląca ucznia i pedagoga. – Wie pan, dyrektorze… James z Syriuszem mają spróbować jazdy na nartach. Szkoda by było przegapić taką okazję. Szczególnie James był ciekaw tych mugolskich sportów. Chyba nie wrócą połamani? – dodał lekko zaniepokojony.

– Miejmy nadzieję, że nie, choć do nart trzeba mieć dryg nieco inny niż do miotły.

– To pan jeździ na nartach? – kolejny raz się zdziwił, i tym razem również zakrztusił.

– Chwilowo nie – odpowiedział z uśmiechem – ale jeździłem. Kiedyś. Do czasu, aż za długa broda zaczęła mi przeszkadzać.

Remus wyobraził sobie Dumbledore śmigającego po stoku z brodą zasłaniającą mu pole widzenia i musiał się bardzo postarać, by nie parsknąć śmiechem. Jednak czarodziej zdawał się w ogóle tego nie dostrzegać. Wstał z fotela i podszedł do stolika, na którym stały dziwne urządzenia. Podniósł jedno z nich i wrócił na miejsce, stawiając je na biurku. Instrument wyglądał dość dziwnie: była to niewielka, wyglądająca na srebrną misa, na trzech cienkich nogach. Z jej dna sterczał pojedynczy pręt, na którym osadzona była błyszcząca, czarna kulka wielkości złotego znicza. Podobne to było trochę do… mugolskiej anteny.

– Jak powiedziałem, Remusie, zaprosiłem cię do siebie w konkretnym celu – rzekł dyrektor i wskazał na urządzenie. – Najprościej można by to nazwać potencjometrem. Domyślasz się może, do czego służy?

Chłopak pokręcił przecząco głową, a siwobrody czarodziej ponownie się uśmiechnął.

– Jestem pewny, że mógłbyś to wydedukować z samej nazwy. Zastanów się.

– Do pomiarów… potencjału?

– Tak. Ogólnie rzecz biorąc, tak. A bardziej szczegółowo: do pomiarów mocy, która jeszcze może się rozwinąć, poziomu panowania nad swą siłą, czyli zdolności już istniejących, a także nieujawnionych… a co za tym idzie również tych, które umożliwiają stosowanie magii bez pomocy różdżki – wyjaśnił, zdejmując okulary i czyszcząc szkła rękawem. – Nie wszyscy czarodzieje posiadają predyspozycje w tym kierunku, choć, oczywiście, można nad nimi pracować. A teraz wstań i połóż prawą rękę na kulce.

Remus powoli podniósł się z krzesła, patrząc na dziwny instrument z mieszaniną zaciekawienia i nieufności. Nie był pewien czy tak nagle chce się dowiadywać, czy ma jakiekolwiek możliwości, czy w ogóle ich nie posiada.

– No dalej. Zapewniam cię, że nie gryzie.

Dumbledore zachęcił go gestem, a Lupin z wahaniem wyciągnął rękę i położył ją na czarnej kuli. Miał wrażenie, jakby jego dłoń przywarła do jej powierzchni. Po chwili w misie zaczęła falować mleczna, jaśniejąca mgła, a wzdłuż trzpienia, na którym osadzona została kula, zaczęły podnosić się trzy snopy światła w różnych kolorach. Niebieski zatrzymał się gdzieś w dwóch trzecich jego wysokości, czerwony mniej więcej w połowie, najwyżej wzniósł się biały, który pokrywał ósmą część słupka. Dumbledore oparł łokcie o blat biurka i zetknął swoje długie palce; wydawał się być z czegoś zadowolony i zarazem zaskoczony.

– Zadziwiające. Wiesz, że uzyskałeś niemal identyczny wynik jak pan Snape?

Remus natychmiast cofnął rękę i spuścił wzrok. Nieoczekiwana wzmianka o Snapie sprawiła, że na powrót poczuł się jakoś niewyraźnie.

– Więc, on… też? – spytał, raczej niefortunnie formułując swą wypowiedź, ale dyrektor wydawał się tym nie przejmować.

– Usiądź, Remusie. Tak, Severus również skorzystał z tego potencjometru i zmierzył poziom własnej mocy… całkiem niedawno. Z tym że bez mojej wiedzy, doskonale zdając sobie sprawę, do czego służy ów urządzenie. Najwidoczniej pokusa okazała się silniejsza, o co oczywiście nie mam do niego żadnych pretensji. Niemniej jednak, pomiar był prawidłowy. No, ale potencjał potencjałem, a rzeczywistość rzeczywistością.

– Do czego pan zmierza? – spytał podejrzliwie, mając wrażenie, że ich rozmowa zaczyna schodzić na niepożądane tory.

Stary czarodziej zajrzał wprost w oczy swego ucznia.

– Jesteś na mnie zły? – Po raz kolejny Remusowi zdało się, że to nie było pytanie. Chciał odpowiedzieć, że nie… bo przecież tak by wypadało. Ale nie odpowiedział nic i utkwił wzrok w podłodze, jakby wpatrywanie się w marmurowe płyty było zajęciem arcyciekawym.

Dyrektor najwidoczniej nie czekał na jego odpowiedź i po chwili ciszy kontynuował:

– Co się tyczy pana Snape’a, chciałbym, abyś zrozumiał, że można być bardzo różnymi i podobnymi ludźmi zarazem. Niestety, czasami te podobieństwa nie są w stanie się uzewnętrznić. Zwykle dzieje się tak z powodu strachu. Ludzie nie potrafią się porozumieć i to boli obie strony.

– Wiem – szepnął, rozumiejąc doskonale, że dyrektor odnosi się w tym momencie do tego, co zaszło między nim a Snape’em zeszłego wieczoru.

Przez moment Dumbledore spoglądał w milczeniu na Remusa, który dla odmiany zaczął przyglądać się własnym dłoniom, nerwowo kręcąc młynka kciukami. Miał wrażenie, że wzrok dyrektora odziera go z wszelkich ochronnych warstw, czyniąc tak wstydliwie nagim, że trudno by było nie odczuwać w tym momencie zażenowania.

– Nie miej mu tego za złe, Remusie – rzekł w końcu, przerywając niezręczną ciszę. – I nie miej też za złe sobie. Najlepsi przyjaciele ciężko przechodzą podobne próby, nie mówiąc już o… o ludziach, którzy za sobą nie przepadają.

– Nigdy nie uznawałem Snape’a za wroga – mruknął w odpowiedzi, wciąż wpatrując się w swoje palce, które teraz zaczął sobie wykręcać. – To znaczy, nie takim stopniu jak… Nie tak do końca.

– Rozumiem. I wiedz, że jestem świadom wzajemnych stosunków, jakie panują między panem Snape’em i, przede wszystkim, między panem Potterem. Wierz mi, nie od dziś Ślizgoni i Gryfoni skaczą sobie do gardeł. Powiedziałbym nawet, że to stało się już normalne. Jednak nie wszystko, co staje się normą, jest naturalne. – Remus podniósł wzrok na Dumbledore’a, który, co prawda, nie wydawał się smutny, ale wyglądał bardzo poważnie. – Jak sam widzisz, wyobrażenia, jakie sobie tworzymy o ludziach, są zwykle wygodniejsze, a także mniej bolesne niż prawda o nich.

Remus natychmiast przypomniał sobie odpowiedź, jakiej udzielił mu Snape i jego pełne wstydu, paniki, bezradności oczy. Nigdy go takim nie wiedział. Nigdy. Nawet wtedy, w trzeciej klasie, gdy się przy nim rozpłakał. Teraz byli znacznie bliżej, mógł dokładniej przyjrzeć się jego twarzy. Mógł także… to dość osobliwie… mógł niemal poczuć to, co czuł wtedy Severus.

– Dyrektorze – zaczął niepewnie, ale wiedział, że musi o to zapytać. – Dlaczego zaproponował nam pan tę grę, skoro domyślał się pan, co… co może się stać? Przecież wiedział pan, że Snape jest… Wiedział pan, co się wydarzyło w jego rodzinie – rzekł, nie zdając sobie zapewne sprawy, jak wiele kart właśnie odkrył.

– Wiedziałem.

– Więc dlaczego? – wysapał oszołomiony, spoglądając z niedowierzaniem na człowieka, którego uznawał za najmądrzejszego spośród wszystkich, jakich znał.

– Powiedz mi, którą stronę uważasz za bardziej pokrzywdzoną w tej grze? – rzekł spokojnie, pozostawiając postawione pytanie zawieszonym w próżni.

Remus smętnie wzruszył ramionami.

– Nie wiem… ale wydaje mi się, że wygrany był jednak… był chyba mniej pokrzywdzony w tym wszystkim. Nie był zmuszony zdradzać swych tajemnic, pokazywać czegoś, czego nie chciał.

– Tak myślisz? A kto w takim razie zyskuje więcej?

– Żaden. Żaden nic nie zyskuje – odparł pustym głosem.

– Ejże… Naprawdę? Nic ta gra ze sobą nie niosła?

– No… niosła… Może ja… może coś zyskałem, ale on… – Westchnął ciężko. – On chyba tylko stracił.

– Mówisz tak, bo nie byłeś na jego miejscu – stwierdził łagodnie Dumbledore, uważnie przyglądając się swemu młodemu rozmówcy.

– Ale patrzyłem. To było dla niego upokarzające i widziałem, że… że to go boli – wyrzucił wreszcie z siebie to, co chyba kłuło go najbardziej, i do czego przed Dumbledore’em przyznać się nie chciał. – I to w zupełności mi wystarczy, by zrozumieć, jak się czuł.

Dyrektor niespodziewanie się uśmiechnął.

– W rzeczy samej, mój drogi chłopcze – oznajmił znacznie silniejszym głosem i oparł brodę na splecionych dłoniach. – Zobacz, jak wiele można dowiedzieć się o ludzkich uczuciach poprzez zwyczajną obserwację. Chwilami więcej niż przez słowa. Nie zapominaj jednak, Remusie, że podczas gry nie tylko ty jemu, ale i on tobie patrzył w oczy. – Lupin bezwiednie otworzył usta i przez chwilę zapomniał o oddychaniu. Czyżby Snape widział jego emocje podobnie wyraźnie?

Dumbledore obdarzył swego gościa wymownym spojrzeniem, jakby zdawał się odpowiadać na nie zadane pytanie, a na głos rzekł:

– Chciałeś wiedzieć, dlaczego się na to zgodziłem. Ba, dlaczego wam zaproponowałem to nieprzyjemne starcie. Dlatego, że czasami nie ma innego sposobu, tylko jeden: trzeba stracić, by móc zyskać. Nie ma człowieka, który z tej gry nie wyszedłby odmieniony, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, bez względu na to, jak bolesnych kwestii dotykano.

– A jeśli… – chrypnął, przyglądając się własnym kolanom – jeśli przez to jeszcze bardziej znienawidzi swego przeciwnika?

Dumbledore odchylił się wygodnie w fotelu i poprawił okulary-połówki. W jego niebieskich oczach błąkało się zadowolenie. A może nawet lekkie rozbawienie? Mimo to, wyraz jego twarzy pozostał skupiony i uprzejmie zainteresowany.

– Czy ty znienawidziłeś bardziej swego przeciwnika po tym spotkaniu? – spytał cicho.

– Ja… To zupełnie co innego. Zapytałem go o coś, na co nie chciał odpowiadać. To on był ofiarą. Został do tego zmuszony! – rzekł zdecydowanie twardszym tonem niż planował. – A ja patrzyłem na niego i słuchałem czegoś, czego wcale nie powinien wyjawiać, czego ja wiedzieć nie powinienem… i nie chciałem!

– I uważasz, że pan Snape nie jest tego świadom – odparł spokojnie – że znienawidzi cię za coś, do czego również zostałeś zmuszony? Cóż, wydaje mi się jednak, że bardzo się mylisz. – Uśmiechnął się tajemniczo, a Remus znieruchomiał. – Stygnie twoja czekolada.

Jednak chłopak nie zareagował, patrząc z osłupieniem w niebieskie oczy czarodzieja.

– To pan już rozmawiał z nim o… o tym wszystkim?

– Rozmawiałem czy też nie, to nie powinno mieć dla ciebie większego znaczenia.

– Ale… czy Snape panu powiedział…

– Nigdy nie ujawniam treści prywatnych rozmów, chyba że za pozwoleniem rozmówcy – przerwał stanowczym tonem, który nie wymagał żadnych dodatkowych wyjaśnień. – A teraz zajmij się swoją czekoladą, Remusie, bo zimna nie smakuje już tak dobrze – dodał, ponownie się do niego uśmiechając…


…Remus musiał przyznać, że tamte święta były wyjątkowe. I na pewno nie można było ich zaliczyć do wesołych, ale mimo to z biegiem czasu docenił wagę tego, co się wydarzyło. Mając szesnaście lat nie jest się w stanie zrozumieć wielu rzeczy, tym bardziej tak skomplikowanych, jak fakt, że aby zyskać trzeba czasem coś stracić. Tamtego wieczoru pozbył się kolejnego stereotypu, a nawet kilku stereotypów na temat Snape’a. Było to raczej nieprzyjemne doświadczenie, i cały czas był zdania, że jednak dla „przegranego” zdecydowanie trudniejsze. Severus oczywiście nie dał po sobie poznać, że jakoby coś się w nim samym zmieniło, i że w ogóle zaczął inaczej oceniać swego gryfońskiego przeciwnika. Był tak samo wredny jak przedtem, robił identyczne kąśliwe uwagi na temat… chociażby… braku umiejętności w sporządzaniu eliksirów. Nic nie wskazywało na to, że wyniósł cokolwiek z tamtego spotkania. Jednak Remus doskonale wiedział, że Snape jest mistrzem udawania kogoś zupełnie innego, i tym bardziej po czymś takim nie będzie chciał okazywać, że dokonała się w nim pewna transformacja. Snape’a zawsze ciężko było ocenić pod względem przeżywanych emocji… no, chyba że patrzyło się prosto w oczy. Ale i one nie zawsze wyrażały prawdę. Żeby ją dostrzec, trzeba było umieć patrzeć naprawdę głęboko.

Remus odstawił pusty kubek po kakao i wpatrzył się w ciemność za oknem, czekając na comiesięczny, rutynowy spektakl, którego był aktorem, jak również jedynym widzem. Z tym że teraz pamiętał całkowicie wszystko i, wbrew pozorom, było to bardzo pocieszające.


Ostatnio zmieniony przez smagliczka dnia Sob 2:37, 08 Mar 2008, w całości zmieniany 10 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hekate
szefowa



Dołączył: 01 Wrz 2005
Posty: 5680
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Toruń

PostWysłany: Nie 19:25, 05 Lis 2006    Temat postu:

DOSKONAŁY odcinek Jestem całkiem zauroczona retrospekcją bożonarodzeniową - świetny pomysł z grą, w ogóle sama gra pomysłowa bardzo. Napięcie między bohaterem można by nożem kroić!
Późniejsza rozmowa z dyrektorem jest dobrym podsumowaniem; wiesz, chyba zaczynam rozumieć twojego Lupina. To znaczy widzę w nim cechę, którą ma i ten "mojszy" - skłonność do analizowania.
Historia Snape'a osłaniana tak po kawalątku wywołuje wiele emocji, zdecydowanie więcej, niż gdybyś uderzyła czytelnika w głowę całością.

To byłby taki świetny materiał na przyjaciół!...

Czytało się zdecydowanie lżej, albo ja się już wczytałam i przyzwyczaiłam do twojego stylu. Najchętniej wydrukowałabym sobie wszystko, ale niestety tuszu ni ma, więc z przyjemnością lektury poza-komputerowej mogę się pożegnać... A szkoda. Myślę, że taka lektura przyniosłaby więcej efektów niż migające literki na ekranie. Bo tu trzeba się skupić, może trochę zatrzymać, podelektować. Chyba właśnie na tym polega specyfika tego tekstu.

Co do niedoskonałości, to nie podobają mi się dwie konstrukcje składniowe:
Cytat:
Właściwie to nie go końca sam, bo była prócz niego jeszcze garstka osób: mały Eryk z pierwszej klasy i drugi, podobnie mały, lecz jeszcze bardziej od niego onieśmielony Puchon;

I drugi Eryk?... Zdaje się, że trzeba by zdanie przebudować. No i literówka.

Cytat:
Miejmy nadzieję, że nie, choć do nart trzeba mieć dryg znacznie inny niż do miotły.

"Znacznie inny", to zdecydowane przegięcie. Nieładnie brzmi.

Cytat:
był chyba miej pokrzywdzony

Literówka.

Oprócz tego nie mam zarzutów, lektura była przyjemnością!
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lunatyczne forum Strona Główna -> Archiwum literackie / Fanfiki Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7  Następny
Strona 1 z 7

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin